Powrót do gniazda/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Gdy przebyli granicę, Jóźkowi twarz się śmiać zaczęła, Janusz posępniał, a Tilius z podziwiania nad najprostszemi rzeczami wyjść nie mogąc, pamiętny tego, że kto pyta, nie błądzi, zarzucał nieustannie pytaniami i wykrzyknikami wojewodzica. Najwięcej jednak tylko Józiak na nie odpowiadał, Janusz zamyślony coraz więcej puszczał mimo uszu natrętne słowa.
Niepospolitą też biedą był ten Tilius, który od dzieciństwa nawykłszy chodzić po miejskim bruku a podróże odbywać o kiju, z koniem sobie rady dać nie umiał, a siodło znajdował najniewygodniejszem w świecie siedzeniem, stworzonem na torturę człowieka. Był też nieporadny jako dziecię miasta, nawykłe wszystko za gotowy grosz dostawać lub wyżebrać. Rozumował łatwo, ale żyć na wolnem powietrzu, z coraz nowymi żywioły potrosze walcząc, było mu bardzo trudno. I wzdychał do tego, ażeby co najrychlej do szczęśliwego dobić się portu.
Józiak i wojewodzic gdy konie uczuli pod sobą, do których im obu tęskno było, radzi harcowali wesoło; koń Tiliusa patrząc na współzawodników, dostawał też zachcianek do podskoków. Naówczas nieszczęśliwy teolog, który z foliantami był obyty, ale z koniem porozumieć się nie umiał, głosem i zaklęciami usiłował nadaremnie hamować zapędy nierozumnego stworzenia, które wcale łacińskich imprekacyi jego do serca nie brało. Kończyło się więc na tem, że na serce rozdzierające wołanie o ratunek nadbiegał śmiejąc się Józiak i konia hamował a teologa ratował.
Tilius znajdował też, iż po gospodach nad ludźmi nie miano politowania, skazując ich na sen na twardych ławach lub sianie. Raziło i to przywykłego do niemieckich zajazdów, iż do wspólnej izby iść ze wszystkimi podróżnymi musiał, jakich Bóg dał, i u jednego się ognia ogrzewać z tymi, którzy nigdy się nie uczyli po łacinie. Słowem, gdyby nie wstyd a coraz większe oddalenie od miasta, w którem wzrósł i w którem ową wdówkę po burmistrzu zostawił, co nań wcale miłem okiem patrzała, byłby Tilius wstyd połknąwszy powrócił ad limina patrum i zrezygnował się na pozostanie przy suchym chlebie ojczystym. W rachuby apostolstwa nie wchodził znać ani koń samonośny, ani gospody niewygodne, ani podróżne głody i chłody, ani tysiączne powszednie troski. Janusz natomiast i jego towarzysz a sługa, odetchnąwszy świeżem powietrzem i nogi włożywszy w strzemiona, odżyli jakby życiem nowem.
Józiakowi wszystko się śmiało i on uśmiechał się do wszystkiego. Janusz czuł się w sercu niespokojnym, a z każdym dniem trwożliwszym, jakie mu tam zgotowanem było przyjęcie!
Gdy przebyli granicę, Tilius znalazł się jakby na świecie innym; nie licząc bowiem tego, iż języka nie rozumiał, z widokiem kraju wyglądającego dziwnie posępnie, poważnie i na pół dziko, oswoić się nie mógł.
W miastach wyglądał na próżno czego niemieckiego, rzadko i tu coś takiego mógł znaleźć. Izraelici tylko zrozumialszą dlań odzywali się mową; ale naówczas zarówno u protestantów jak u katolików wstręt do plemienia tego wygnańców, na którem zdawał się ciężyć wyrok Boży, był powszechny.
Tu jesień wiała już coraz dotkliwszym chłodem, nocy były mroźne, ranki zimne, wieczory wietrzne, a gospody, do których zajeżdżali, tutaj niemieckim nie dorównywały. Wpół drogi teolog trzewiki musiał zamienić na buty i patrzał na swe nogi z podziwieniem, nie mogąc ich poznać, tak zostały zmienione. Całe ciało zbolałe od jazdy domagało się wypoczynku: humor też poczynał coraz być gorszym i Tilius posępniał a trwożył się wyrzucając sobie swą lekkomyślność.
Ponieważ na ostatnim liście wojewody nie było w pośpiechu zapomnianego miejsca, skąd go wyprawił, a często przy dworze królewskim zwykł był mieszkać, uznał Janusz właściwem skierować się naprzód ku Krakowu. Dogadzało mu to może i dlatego, że z trwogą myśląc o spotkaniu z surowym rodzicem, rad był chwilę jego odsunąć, a w Krakowie też czuł się bezpieczniejszym.
Tiliusowi wszystko było jedno, gdzie miał wylądować, byle co najrychlej buty zrzucił i konia się pozbył. Słyszał też w Krakowie o współwyznawcach i mnogich spółziomkach, co mu nadzieję czyniło, że tam ze wszystkiem obcym nie będzie.
Jednemu Józiakowi Kraków nie był do smaku; lecz jego zdania nie pytano, a on go narzucać nie śmiał. On byłby pragnął co rychlej znaleźć się w domu, a w Krakowie jeszcze się miał czuć w gościnie.
Podróż z różnych małych powodów się przedłużała. Słoty niepomierne, burze jesienne, obłędy na gościńcach i przygody niespodziane przeciągały ją nad miarę. Nad Tiliusem też litość mieć było potrzeba, bo na koniu ani kilku mil dziennie uczynić nie mógł, a gdy z niego zlazł, aby się na piechotę puścić, wszyscy dlań zwalniali kroku. W gospodzie potem, byle w nią wjechali, kładł się nieborak na siano i z rana go dobudzić się nie było podobna.
W ostatku wreszcie dzień się zbliżył, gdy do stolicy dostać się mieli. Dzieliły ich od niej trzy tylko mile, które pogodniejszy czas i suchsze drogi dozwalały przebyć w kilku godzinach. Późno w noc dostawszy się na nocleg do ostatniej gospody, znaleźli ją nabitą końmi i ludźmi. Miejsca dla nich nie było. Jak zwykle w pobliżu wielkiego miasta, nacisk podróżnych był znaczny. Nie pozostawało nic, chyba koczować w poblizkim lasku i na noc sobie szałas budować. Tak strasznego noclegu nie miał pojęcia Tilius.
Tymczasem Józiak nieulękniony wcisnął się między ową ciżbę napełniającą gospodę i powrócił wkrótce biegnąc z nowiną, iż w niej zastał krewnego pana wojewody, pana Jeremiego, kasztelana Bełzkiego, którego pominąć Januszowi się nie godziło. Ludzi jego poznawszy, z tą wiadomością przybył zdyszany chłopak, a wojewodzic mały swój dwór pod laskiem zostawiwszy, sam pieszo poszedł pozdrowić kolligata, którego wujem zwał, choć to wujostwo dalekiem było i do obrachowania trudnem.
Był kasztelan Jeremi nie młodym już, wdowcem, człowiekiem majętnym, niegdyś wojskowym, dziś rolnikiem, ale około spraw publicznych pilnym. I on też do Krakowa dążył.
Od lat trzech nie widział już krewniaka Janusza, którego był ojciec, acz nie bardzo sam temu rad, z narady brata swojego, za granicę wysłał, dla nauki i poznania ludzi. Lat trzy w młodzieńcu dwudziestoletnim wielką czyni różnicę. Janusz na pierwszy rzut oka do natłoczonej izby wpadłszy, siedzącego na ławie i zabawiającego się przy misie kasztelana poznał; stary Jeremi zaś nie skoro, wpatrzywszy się w niego, zakrzyknął z podziwienia.
— Jak Bóg miły! Janusz! Co waszmość tu robisz!
— Na rozkazanie ojcowskie z za granic wracam, — odezwał się młodzieniec całując w ramię kasztelana.
— A gdzież go to szukać zamyślasz? — zapytał kasztelan.
— Sądziłem, że go może w stolicy zastanę.
— Zdaje mi się, że go tam niema, a nawet upewnić was mogę, że w Rochowie siedzi. Tak ci jest! — powtórzył kasztelan spoglądając na pięknego chłopca. — Szkoda, żeś się obróciwszy drogą na Kraków, przypóźnił może, bo tam cię niespokojnie czekają.
Kasztelan spojrzał tylko, i jakby dopowiedzieć nie chciał co zaczął, zamilkł nagle.
— Nie wiem spełna, czy cię tam już wprzódy ojciec wyzywał do powrotu — dodał po namyśle, ale się stary niecierpliwi pono i zżyna, iż dotąd się waści nie doczekał. Trzeba wam śpieszyć.
— Odebrawszy ostatni list, — rzekł zmieszany Janusz — anim chwili się nie ociągał, rzuciłem wszystko i jadę niemal dniem i nocą.
— Tylko że nie wprost do domu, to myłka i błąd — szepnął kasztelan. — Na prawdę rzekłszy, jeśli ojciec nie wspomniał o Krakowie, to się go tu domyślać nie należało.
Wojewodzic, mnąc w ręku czapkę, stał przed wujem zmięszany.
— No, ale to się tam naprawi — dodał wuj — bo i złej chęci nie było.
Popatrzał znów kasztelan.
— Ojca swego waść znasz — mówił dalej — człowiek surowy, a nie może innym być, ale sprawiedliwy.
— Nie zdaje mi się, bym tak wielką popełnił winę jadąc na Kraków.
— To mniejsza — przerwał wuj — ja tam nic zresztą nie wiem, ale się lękam, by na waści jakich raportów niepotrzebnych mu nie poczyniono. Wojewoda w sprawach domowych nawet z blizkimi jak ja, nie rad mówić... toteż nic nie wiem; ale z humoru i niecierpliwości o powrót waszmości domyślają się wszyscy, iż z pobytu tego w Niemczech nie jest bardzo rad.
Westchnął kasztelan.
— Ale to tam baje są i domysły. Wojewoda, jak wiesz, Niemców nie lubi, byłby was do nich na naukę nie wyprawiał, gdyby pan pisarz, brat, na to go nie namówił. Teraz pono tego żałuje.
W gospodzie było pełno, gwar wielki, a choć kasztelan na stronie siedział i tłum nie zbliżał się zbytnio, o senatorze wiedząc, — nie miła była rozmowa przy tylu niepotrzebnych świadkach. Janusz płonął i wił się jak na mękach. Dostrzegł to wuj i po ramieniu go uderzył.
— Pan Bóg wie co robi. My wszystko przypadkami zowiemy, co nam jego Opatrzność daje, aby nasze błędy poprawić. Ot i to przypadkiem się może zwać, żeśmy się tu zetknęli; wszelako dla waści nie szkodliwy on, ale pożyteczny.
— Mój Januszku — rzekł — nie tracąc chwili do domu ci trzeba, tam cię bardzo czekają. Mówili mi ze strony, że ojciec, choć z tego tajemnicę czyni, niespokojny wielce, a o co innego nie może być tylko o waści. I nie dziw: jedynego was ma, lęka się kalectwa dla was. Nie na ciele może, to na duszy — ciągnął stary zniżając głos. Wiadomoć to, że w Niemczech herezyi siła powymyślali, a myśmy byli i chcemy być prawowiernymi synami kościoła. Dość już nam parszywych owieczek Niemcy napuściły, mamy już Radziwiłłów i Zborowskich i Gorków naszych i innych siła. Nie dziw, że stary się lęka, abyście i wy do domu zarazy nie przynieśli.
Słuchając tej mowy kasztelana, który coraz to ukradkiem na młodzieńca spojrzał, Janusz bladł i rumienił się, niecierpliwiąc widocznie.
— Niech mi pan kasztelan przebaczy — rzekł — ano u nas najczystszą wiarę herezyą zwykli chrzcić, choć ona tylko...
— Co? co? co? — podchwycił zrywając się i przysiadając wnet wuj, który ręce obie na kolanach oparłszy wpatrzył się pilno w krewniaka. — Cóż to! będziesz ty ich bronił! Januszku... ani ja tego słuchać nie chcę, ani mogę!... A toś już chyba istotnie zawarł tej szkarady, i ojciec coś o tem wie?
Janusz zamilkł.
— Nie do nas sprawa wiary należy, abyśmy ją maluczkim rozumem naszym sądzili — mówił zwolna — to sprawa duchowieństwa i starszyzny. A któż to tam tak mądry, by śmiał powiedzieć, co czyste jest a co oczyścić należy?
Ręką rzucił kasztelan i pogroził młodemu.
— Życzę ci, przed ojcem tam w obronę nie bierz nikogo, bobyś siebie potępił w oczach jego. Wnieść do domu nowe te niemieckie inwencye, tegoby nam jeszcze brakło!
Pomruczał coś niewyraźnie.
— Jedno ci radzę — począł znowu, widząc, że Janusz umilkł — wracaj co rychlej, a jeśliś czego się niepotrzebnego nasłuchał, o tem, przeżegnawszy się, zapomnij... Do Krakowa potrzeby nie masz nawet, ojca tam nie znajdziesz; więc prosto w swoją drogę.
Wojewodzic zafrasowany zmilczał chwilę.
— Przyznam się wujowi — dodał po chwili — iż muszę do Krakowa choć na chwilę zwrócić...
— A to po co? — zawołał stary.
— Niemcam z sobą wziął, towarzysza z Wittenbergi. Jeśli takie ojca a pana usposobienie, darmoby go do Rochowa wieźć, niemiłymby tam był gościem... lepiej go bodaj w Krakowie zostawić.
Kasztelan z ławy wstał i ręce złożył.
— A któż ci tę myśl poddał, abyś nam taki wiózł gościniec? — zawołał. — Dopieroby ci radzi byli. Rzuć go kędy chcesz, bodaj na rozstajnych drogach, byleś go w domu nie pokazywał. Psamiby go wojewoda wyszczuć gotów, zwłaszcza jeśli heretykiem pachnie.
— Aleć to młody chłopak, więcej sam uczyć się pragnący, niż drugich nauczać — rzekł Janusz.
— A po co nam Niemiec? i czemu tam doma nie siedział? co on tu będzie robił? — dodał ruszając ramionami kasztelan.
— Dlatego też myślę się go zbyć i na krakowskim bruku zostawić, kędy więcej znajdzie takich jak sam, i łacniej tam się pomieści, a do Rochowa go już nie powiozę.
— Ani się waż — dodał wuj — coby on tam robił, kiedy pewnie innej mowy oprócz swojego szwargotu nie zna?
Widocznie zaniepokojony zeznaniem siostrzeńca, kasztelan wstał i począł po niewielkiem kółku, jakie koło nich zostawało, przechadzać się a raczej dreptać, bo miejsca na chodzenie brakło.
— Byle na dzień, przespawszy się tu gdzie na sianie, ja też do Krakowa zmierzam; jedz waść ze mną, kiedy już konieczna. Niemca tam posadź a sam do domu ruszaj, nie oglądając się. Czas wielki! czas wielki! bo tam was czekają niespokojnie.
Z wyrazów tych powtarzanych wniósł wojewodzic, iż mu się nie łatwo może przyjdzie przed rodzicem usprawiedliwić z opóźnienia. Pamięć stosunków domowych trochę się była pobytem za granicą zatarła, wracała teraz i poczynała napełniać go strachem. Z niepodległego, jakim był w podróży, powracał pod rozkazy rodzicielskie i surową ojca opiekę. Wszystkie marzenia, któremi żył, przed tą groźną rzeczywistością pierzchały.
Janusz westchnął, czuł, że go czeka niejedna boleść i ciężkie przejście; ale męstwo też w sobie miał, którem spodziewał się pokonać wszystkie trudności. Już to spotkanie z wujem uczyło go po części tego, z czem miał walczyć. Wszakże daleko więcej pobłażający kasztelan mówić mu nawet nie dał i ust otworzyć w obronie wiary nowej, którą Janusz z całą dobrodusznością młodzieńczą, jasne jej tylko widząc strony, poślubił.
Z temi myślami kłębiącemi mu się po głowie Janusz zabierał się do wyjścia, gdy kasztelan go spytał, gdzie noclegować myśli. Nie było sposobu, tylko się z Niemcem kędyś do chaty wprosić, bo w gospodzie już miejsca nie było. Nakazał tylko przeciągający się już do snu wuj Jeremi, aby nazajutrz rano stawił się przy jego kolebce siostrzan i razem z nim jechał.
Nie było to na rękę Januszowi, iż się musiał z niezgrabnym Niemcem popisywać, lecz na to rady nie miał. W niebytności ojca wuj też miał pewną władzę, której oprzeć się nie godziło.
Tak się rozeszli, a chłopak pobiegł do koni, które już Józiak wraz z Tiliusem pomieścił w obórce chłopskiej. W chacie też ubogiej ustąpił kmieć izby dla podróżnych. Pierwszy to był tego rodzaju nocleg, w izbie bez podłogi na klepisku, obok pieca, w którym gospodyni wieczerzę gotowała, z dziećmi, które boso w koszulinach płacząc uwijały się, płosząc swobodnie przechadzające się kury. Tilius się pogrążył w zadumie. Mało bywając po wsiach, teolog nie znał się z tym pracowitym żywotem ludzi skazanych na wiekuistą nędzę. Sądził więc, że to krajowy obyczaj i niedostatku powszechnego jest miara. Milczący, żałował tem więcej teraz żony po burmistrzu i izdebki schludnej, jaką u niej zajmował.
Czekała go też niespodzianka od Janusza.
Gdy do skromnej bardzo wieczerzy zasiedli, którą prawie sam nabiał składał i kawałek chleba, Janusz się odezwał z westchnieniem, iż mu jeszcze długa pozostawała droga do domu, którą pospiesznie odbyć musi.
— Zda mi się, kochany Tiliusie — rzekł — że ci już musiało to podróżowanie dokuczyć, boś wcale do niego nie nawykł. Radziłbym ci więc jakiś czas w większem mieście jak Kraków pozostać, gdzie i o Niemca nie będzie trudno. Tu gdy spoczniesz, później cię do siebie wezwać mogę, gdy czas będzie po temu.
Tilius spojrzał koso.
— Bardzoby mi się to uśmiechało, ażeby przestać raz chodzić w strzemionach — odezwał się cicho — wolę ławę niż konia. Ale w obcem mieście co ja pocznę?
— Znajdziesz swoich na pewno, dodał Janusz. Zresztą ja cię bez grosza nie zostawię.
Tilius pomyślał.
— Wszakem ci się apostołowania podjął — rzekł — w mieście prędzej znajdę z kim je począć, skoro Niemcy tu są. Powinni mi być radzi, że im czystą, u źródła zaczerpniętą naukę przyniosę.
— Na wsi nie mielibyście pewnie ani z kim dysputować, ni kogo nawracać, — dodał Janusz.
Niemiec pomyślał trochę i nie rzekł już nic. Zasnął potem na sianie twardym snem podróżnych i przez sen tylko śniąc o męczeństwie, krzykiem swym budził wojewodzica, skarżąc się, iż go szatani napastowali.
Rozedniało nareszcie i Józiak się mleka gorącego postarał, aby na czczo nie wyjechali, donosząc, że kolebka i ludzie kasztelana już się do drogi sposobili. Konie były posiodłane, złamany Niemiec dosiadł swojego z trudnością. Gdy kasztelańska kolebka ruszała, wychylił się stary z niej, ażeby zobaczyć Tiliusa, i na twarzy jego znać było, że zgarbiony teolog śmiesznie mu się wydać musiał. U kolebki pojechał Janusz, który z koniem obejść się umiał.
— To mnie cieszy — odezwał się Jeremi — że asińdziej nie zapomniałeś między tymi Szwabami z koniem sobie poczynać, bo kto konia lubi, o tym ja nigdy nie desperuję. Szwab, którego wieziesz, tak mi się wydaje, jakby całe życie pieszo chodził. Co z takiego człowieka może dobrego być?
Już dzień był jasny, a nawet i słońce się z za chmur pokazywać zaczynało, gdy w dali Kraków, i zamczysko na Wawelu, i wieżę Panny Maryi, i mury i bramy ujrzeli.
Kasztelan, jak miał zwyczaj zawsze, gdy do jakiego miejsca dojeżdżał, począł modlitewki odmawiać przeżegnawszy się; czego że Janusz nie uczynił, pewnie w umyśle jego malam notam dostał. Tilius miasto zdala do znajomej sobie Norymbergi porównywał. Na widok jego jakoś mu serce rosło, bo myślał sobie, że gdzieżby też miasto być mogło, aby w niem nie było Niemca.
Ani się opatrzyli, gdy ich mnóstwo wozów i fur wieśniaków z okolicy, dążących z żywnością i różną kupią do miasta, otoczyło. Ciężko się było przecisnąć przez te tłumy, bo to dzień był targowy, a pora jesienna, kiedy wszystkiego podostatkiem w domu i każdy gospodarz i gospodyni ma z czem wyjść.
Jeszcze przed bramami przekupnie zaczęli wstrzymywać pieszych i jadących, targując co wieźli i niemal siłą ich grabiąc. Oprócz tego ubogiego ludu i kupczących siła też konnych z pańskich dworów i pocztów różnych zjawiło się, i dziwnie postrojonych pachołków w barwy i dworzan, na których Tilius spoglądał, nie wiedząc spełna, panowie to byli czy słudzy.
Im bliżej ku bramie, tem się ścisk stawał większy, kolebkę więc puściwszy przodem, Janusz z Tiliusem za nią pozostał; a tu mu pierwszy raz przyszło się zawstydzić towarzysza, gdyż swawolna młodzież i służba przyglądając się temu Niemcowi, nie siedzącemu, ale wsadzonemu na konia, poczęła go niemiłosiernie wyszydzać. Szczęściem, że Niemiec cale nie rozumiał wyrazów, jakimi go witano, i z twarzy tylko a ruchów miarkować mógł, iż tu pożądanym wielce nie był gościem. Młodzież podbiegła aż z końmi tuż, aby mu w oczy zajrzeć i drwiąc go witać, tak iż Józiak stanąć musiał z boku i zasłaniać go od napaści.
W bramie znęcone przykładem uliczniki i paupry, na których nie zbywało, pędzili też za wjeżdżającymi, wołając na różne głosy: Ave Rabbi i tym podobnie.
Tilius zbladł, bo mu się zdało, że to już męczeństwo się pocznie; lecz we Floryańskiej bramie jakoś to ustało, choć przed obrazem Matki Boskiej na niej zawieszonym czapki nie zdjąwszy, wedle obyczaju, mógł był dostać napomnienie. W ulicy dalej, przy ciasnocie tych co w rynek ciągnęli, nie było miejsca ni czasu Niemcowi się przyglądać. Jechali więc nie zaczepiani, gdy z boku okrzyk się dał słyszeć i Tilius wezdrgnął, bo imię i nazwisko jego wymówione wyraźnie doszło mu do uszu. Obejrzał się niespokojnie i on i wojewodzic, i pod bramą kamienicy zobaczyli człowieka w opończy ciemnej, który ręce do góry wzniósłszy, na Tiliusa wskazywał, aby się wstrzymał.
Niepozorna to była figurka, mała wzrostem, z długą twarzą bladą, zawinięta w płaszcz daleko dłuższy i szerszy niżeli go potrzebowała. Na głowie czapka czarna, aksamitna niegdyś, jakby rozplaśnięta, część mu czoła i trochę oczów pokrywała.
— Gustavus!
— Heinrich! — dało się słyszeć razem, i Tilius z konia począł niezgrabnie się zsuwać z takim pośpiechem, iż o mało z niego nie spadł. Ziomek to był Wittenberczyk, którego szczęśliwy traf postawił na drodze Tiliusa, znajomy z lat młodzieńczych, znacznie jednak od niego starszy. Więc zapomniawszy niemal wojewodzica, Tilius pobiegł przyjaciela ściskać. Szło mu snać jednak o to, aby i Janusza nie stracił, pociągnęli bowiem razem przy koniach, karmiąc się rozmową.
— Człowiecze! — mówił mały zdyszany cały — a ciebież tu jaka nieszczęśliwa gwiazda przyniosła? Ażali ci życie nie miłe? Jam już przeklął losy moje za to, że mnie krewny tu sprowadził. Po cóż ci było do tego bałwochwalczego wlec się kraju? a co ty poczniesz? a toć lud na nas wre, a studenciby przez ulicę przejść nie dali, gdyby protestanta przewąchali.
Tilius nie wiedział sam co odpowiedzieć, wskazał na wojewodzica.
— Mamy my tu, prawda, takich co nas protegują i osłaniają, mówił dalej mały, a no oni sami kryć się i z głowami uchodzić muszą, a jest już nas tu więcej nawracających, niż tych coby się nawracać dali.
Tilius zżymał ramiony, gorąco mu było. Zbliżali się właśnie ku Pannie Maryi, przy której ścianie wystawiony krucyfiks świeczkami i lampami gorzał cały, a mnogi lud na klęczkach, na bruku i słocie, na głos śpiewał pieśni pobożne.
— Tu — zawołał mały — miej się do czapki, czy chcesz czy nie chcesz, bo nas bałwochwalcy ukamienować gotowi.
To mówiąc sam zdjął z głowy biret, a Tilius rad nie rad czapkę też zrzucił i milczący przeszli wśród tłumu, którego pieśń szeroko w ulicy i rynku się rozlegała.
Widok tej pobożności gorącej, szczerej, jakiej już od lat wielu w Niemczech rzadko gdzie spotkać było można, sprawił na Niemcu wrażenie dziwne. Ogarnął go przestrach i żal niezmierny, iż cichą Wittenbergę porzucił. Poszeptawszy z towarzyszem i ciągnąc go za sobą do gospody, Tilius sunął się już za wojewodzicem piechotą. Tu w rynku też zatrzymała się kolebka kasztelana i Janusz też z konia zsiadł. Niemcy rozwiedziawszy się tylko, kędy szukać mieli Janusza, oba razem zanurzyli się w tłumie i zniknęli; czemu i on wielce rad był, bo tu dopiero poczuł i zrozumiał, jak niemiłego dobrał sobie towarzysza, i więcej niż kiedy pozbyć się go postanowił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.