Powojenni/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szara godzina spadła na salon uchański i otuliła go dobroczynnym mrokiem, że majaczyły jeno słabo sylwetki postaci siedzących to tu, to tam i bladym zarysem widniały twarze. Z pod cienkich, giętkich palców Dady Turowej snuły się na klawiszach fortepianu melodje różne, gorące i tęskne, huczne i rozfantazjowane, dostrojone do usposobienia młodej kobiety. Czuła się szczęśliwą, że może wyśpiewać w milczeniu to, co grało w jej duszy. Wyobraźnią cofnęła się w przeszłość od najdalszej minuty, którą zdołała w życiu swem zapamiętać, do ostatnich przeżyć. Jakieś prądy szczególne wpełzły do salonu razem z pasmami mroku i niby pajęczą siecią oprzędły wszechwładnie umysły zgromadzonych tu osób.
Wszyscy ulecieli w niedościgłą dal przeszłości, pozwolili się biernie osnuwać tej przędzy, która ich przenosiła w zamarłe krainy wspomnień. I przenosiły ich melodje z pod palców Dady płynące i rysowały przed nimi obrazy, na których widzieli sami siebie. Obrazy zmieniały się, było ich tak wiele i było na nich tyle osób dziś już niewidocznych.
Zjawiły się te same Uchanie w krasie piękna i szczęścia. Uchanie, gdzie królowały oczy uroczne Romana, w których wszakże zawarty był świat. Te same Uchanie, gdzie Teresa Pobożyna zakwitła jak róża pod mocą jego oczów, gdzie rozsiewała szczęście dokoła siebie jak kwiat wiosenny rozsiewa zapach i barwę.
Gdzie te oczy jego teraz? Kogo widzą? Co widzą? jak one teraz patrzą i czy żyją? Czy w źrenicach jego odbija się ta sama panorama przeszłości, cudownej ich bajki życia?
I zjawił się obraz zamku starego, którego mury ponure rozjaśniła młodość i miłość dawno, dawno wygnana z zamczyska, gdzie jeno gnieździły się starcze westchnienia, zaklęcia, groza krzywdy straszliwej, mary i zabobonne majaki. Młodość i miłość rzuciły nawet ciepły promień na rysy portretu, który był rdzeniem legendy i jej twórcą. Gdzie są teraz te oczy młode i dumne, a gorące, oczy żywe, ale jakby wyjęte z portretu pradziada, oczy, które nad rzeką, pod jodłami wzięły jednem spojrzeniem duszę kobiecą i przykuły ją do siebie na całe życie?
Czy oczy te żyją? Czy one tu jeszcze zapłoną dawnym ogniem i mocą? Czy będą miały w sobie żar i zapał, jaki je zdobił w onej godzinie, gdy żegnał rodzinę w mundurze żołnierza polskiego? i gdy w sercu nadzieja i wiara w zwycięstwo idei polskiej łączyła się z zapałem męskiej siły i pragnieniem czynu? Czy te marzenia bohaterskie nie zacichły gdzie w nędzy duchowej, czy niewola nie unicestwiła energji jego, nie przygniotła i nie spodliła nędzą ciała? Czy on istnieje ten sam jak dawniej? Czy wogóle istnieje?
Tyle obrazów płynęło, tyle, tyle i różnorodnych w źrenicach obecnych osób zasnutych szarą godziną.
Ukazało się Porzecze, jak na kliszy odbite, pod zwiędłą powieką starego Orlicza. Lata młode, zapalne, a chmurne z wiecznie promieniującą wizją w przyszłe, jeszcze gdzieś w mgłach niedojrżanej dali będące odrodzenie Ojczyzny. A potem wiek dojrzały, na zagonie własnym, lata szczęścia osobistego z pewnem obniżeniem ambicji patrjotycznych, z pewnym nawet nalotem pesymizmu i upadku wiary w ideały młodzieńcze. Na takiej glebie, mierzwionej przez niewolę, wyrastał bujnie chwast sybarytyzmu, najzaciętszy wróg wszelkich poczynań twórczych, najmocarniejszy łamacz męskiej woli.
Gasły nadzieje, podniecane stale przez młodych, stygła wiara w ich czyny, zgrzytała ironja z ich utopji. A oto idea młodzieńcza zwyciężyła!
O, z jakimże wstydem stare oczy, które się mrużyły bezradnie w zachwianiu się serc, patrzą teraz na zmaganie się nowych sił, w nowej ojczyźnie. Ofiary okrutne, ale cel osiągnięty! Czy jednak te stracone placówki nie są krzywdą, którą odczuje cały nowobudujący się gmach polski? Orlicz odrzucał takie myśli. Nie chciał by w duszy jego powstała krytyka i wątpliwości, wyrosłe mimowoli na podłożu własnych niepowetowanych strat. Czy tylko materjalnych? Gdybyż tylko! Gdybyż tylko! Orliczowi drętwiało serce na myśl o synu jedynym, który zaskoczony wojną nie wrócił do kraju, został w Szwajcarji jako sławny chirurg, ożenił się tam z cudzoziemką, wsiąknął w nową rodzinę i założył własne gniazdo nie polskie, jest teraz magnatem, zapomniał o kraju, o zrujnowanym ojcu, który jest bez rodzinnego dachu nad głową.
— O Albercie!
Stary Orlicz wstrząsnął się. Ale podniósł dumnie czoło do góry, z ust jego wydobył się cichy szept:
— Ja bym dziś nawet pod dach jego nie poszedł!
Obrazy się snuły:
Pan Paweł Pobóg patrzał w przeszłość tak niedawną i widział syna-jedynaka, szczęśliwym mężem wybranej i nadewszystko ukochanej kobiety, ojcem dzieci pięknych i zdrowych, dzielnym obywatelem kraju, społecznikiem, gospodarzem pracowitym o szerokich czynach i pomysłowości, na ziemi, którą objął po ojcu i obszarach, oddziedziczonych po dziadach i pradziadach. Widział w synu swoim czyn intenzywny i bogatą naturę pełną energji, woli, zapału. Widział go jako polskiego żołnierza, rotmistrza, z krzyżami i orderami odznaczeń. Widział jego męstwo, szczery patryjotyzm i wiarę głęboką w ideały, o które walczył. Widział w nim ducha i myśl, wiedział, że ten człowiek stanie do pracy twórczej dla Ojczyzny całą duszą i sercem i będzie pożytecznym. Taki syn był chlubą ojca, a teraz? Gdzie on jest? czy żyje, czy może?...
Pan Paweł Pobóg czuł lód pod czaszką na myśl, że Roman może zginął. Coraz większe wątpliwości mroziły serce ojca. Nie mógł wyobrazić sobie, co się stanie, gdy straszne przeczucia jego okażą się prawdą. Pobóg bał się patrzeć prosto w oczy synowej, która była jego umiłowaną córką, bał się, by w jego oczach nie wyczytała zwątpienia. Jej tak potrzebna ta wiara niezłomna, że Roman żyje. Taka dzielna, zapobiegliwa, energiczna a słodka, matka, gospodyni, obywatelka, czy nie złamie się pod ciosem nieszczęścia? I na dzieci, oczekujące ojca z tęsknotą i wiarą, patrzał Pobóg ze łzami pod powieką.
Czy nie są one już sierotami? Czy powróci jeszcze pod ten dach szczęście tak niedawno zachwiane? Posępne myśli tłoczyły się do głowy Poboga i nie potrafił ich rozwiać
Obrazy snuły się, płynęły, omotywały.
Gdzież są stare, prastare mury rodzinnego dworu w Nowosiółkach? gdzież wiązy olbrzymie, pod których cieniem mały Jurek, chodząc przy ojcu, słuchał pierwszych opowiadań o polskich królach, o bohaterskich wojnach i czynach i o bohaterach, co nosili orle pióra na hełmach i zakuci w blachy szli ławą na wroga chrzęstem skrzydlatej husarji, z dźwiękiem proporców z nastroszonym lasem kopji. Mały Jurek, słuchając z zapartym oddechem, pytał z iskrami dziecinnego zapału w oczach.
— Tatusiu i ja będę husarzem polskim, prawda?
Ach ten wzrok ojca, zapamiętany od tak dawna, a tak dokładnie.
— Będziesz może... polskim żołnierzem...
— Ja nie chcę — może, ja chcę — naprawdę!
— Chciej, synku, chciej zawsze i w to świecie wierz! Wiara to potęga, bo daje moc przetrwania.
Słowa te z przed lat wryły się w serce dziecka, nie zatarły się w sercu młodzieńca, bogatego obszarnika na tej kresowej połaci ojczyzny, nie zanikły w duszy studenta agronomji na krakowskim uniwersytecie i oto uwypukliły się, urosły w dogmat w duszy i sercu żołnierza polskiego. I nie pozwolą mu zginąć. Wierzył w zmartwychwstanie Polski i wierzy w jej odrodzenie. Sam bez dachu własnego nad głową, zrujnowany, wierzy w siłę swej pracy i woli. Dawnych nie osiągnie szranków, ale chce stanąć mocno na gruncie nowej ojczyzny, jako nowy i tęgi jej pracownik.
...Gdzież ten pokój cichy w dworze nowosiołeckim i ta postać kobieca, smukła, w sukni koloru bladego irysu z przepychem warkoczy jasnych, splecionych na głowie? Postać matki! Matka zawsze przemawiała do niego tak słodko, a każde jej słowo było dla niego wyrocznią, bo takie dziwnie inne bywały jej słowa, niż te, które wpadały mu w uszy ze świata. Było raz tak, że ojciec, słysząc rozmowę syna z matką, uśmiechnął się i rzekł:
— Jak mi Jurek przesiąknie ideałami i zasadami mamusi, dostanie skrzydeł i uniesie się w obłoki.
Nie on, lecz matka odleciała od nich na swych białych skrzydłach anielskich i to był dla niego największy cios w życiu. A potem, gdzież te lata szumne, gdzie myśli podniebne, unoszące złotego wówczas młodzieńca w krainy fantazji, opromienionej pierwszą miłością dla ślicznej, ukochanej Tereni Orliczówny. Kilka lat życia oddał w jej ręce bez wzajemności. Przeżył bolesne męczarnie zawodu i żalu. Przeżył tortury zazdrości, gdy wybrała Poboga. Ale zwalczył się męską siłą woli, gdyż Roman Pobóg przedtem jeszcze zyskał całą jego przyjaźń i wielkie uznanie. Byłyby to zapewne powody niewystarczające dla zabicia zazdrości, lecz, ongi mały Jurek pod wpływem ojca i matki rósł w przekonanie, że egoizm to brud ludzkiego serca, często zbrodniczy, a wszakże Terenia kochała Poboga i kochała miłością zupełnie różną, niż pospolite uczucia zakochanej narzeczonej.
Strzełecki spojrzał na rysującą się w mroku na tle jasnego krzesła ciemną postać Pobożyny, zapatrzonej w swoje obrazy i objął ją wzrokiem serdecznym, jak najszczerszą przyjaciółkę i najdroższą siostrę. Kochał tę kobietę, ale już inaczej. Z postaci pani Teresy skierował oczy na grającą Dadę. Doznał uczucia innego; gorąca fala wzruszenia spowodowała mocniejszy udar serca. Czy taki sam, jak kiedyś dla Tereni? Nie chciał analizować. Było to zapewne to samo, tylko on to wówczas odczuwał inaczej, dziś inaczej. Dziś zdawało mu się, że wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Dada, to dziecko wypieszczone, takie piękne i wdzięczne, a takie dzielne, wyszarpnięte brutalną ręką losu z domu rodzinnego w bezlitosny krąg życia, była mu teraz nad wszelki wyraz drogą i jedyną. Kochał ją i pragnął życie jej ogrzać swoją miłością, jeśli możliwe upiększyć, za to piękno, które on w jej uczuciu otrzymać może. Czy otrzyma? Zgrabna sylwetka Dady przed fortepianem, w czarnej skromnej sukience, niknąca prawie w szarzyźnie pokoju, skupiła na sobie we wzroku Jerzego wszystko to, co męskie, silne serce i dusza pełna hartu dać może z siebie najdroższego. A Dada w tej chwili patrzała na swoje obrazy przeszłości, ale tej dawnej, przedwojennej przeszłości.
Gdzież są realne odbicia tych wizji? Gdzie są śnienia dziecinnych zdarzeń, wypadków, czasem drobnych i mało znaczących, które jednakże w ogólnej sumie wspomnień błyszczą niekiedy cennym walorem. Pamięć wyławia szczegóły i punkty, kiedy i gdzie to, albo to się działo, jak to było wtedy? Tu głos jakiś drogi zabrzmi w uszach wsłuchanych w przeszłość, tak samo jak oczy są w nią wpatrzone. Tu nagle jakiś zakątek ogrodu w Dawidówce ukaże się jak zwid, tak plastycznie, że ot, ot chwycić go zda się można. Tam znajomy gazon olbrzymi przed podjazdem, obsadzony wałem czerwonych jak krew piwonji, wytrysnął w pamięci i postać ojca, który z cygarem w ustach chodził często dokoła tego gazonu zamyślony, a Dada dziwiła się, o czem tatuś może tak myśleć? Razu pewnego spytała ojca o to. Popatrzał na nią z uśmiechem i pogładził jej główkę:
„Gdy dorośniesz, będziesz wiedziała, dziecko, zrozumiesz sama“.
O, jakże to już teraz rozumiała! Tu nagle zakwitł przed oczyma Dady śliczny krzak żółtej dzikiej róży, oblepiony kwiatami motylego kształtu. Krzak ten stał obok schodów bocznych wyniosłego ganku, który miał wejście z obu stron. Matka stoi oto przed tym krzakiem (zapach tych żółtych róż Dada czuje teraz najwyraźniej), matka jest w sukni opinającej zgrabnie jej piękną postać, ponsowa parasolka opiera się na jej toczonych ramionach. Młoda, świeża twarz matki śmieje się do Dady, która w swoje warkocze nawtykała róż i teraz garniruje niemi sukienkę.
— Jesteś jak w złotych płomykach, Dado! Patrz, abyś nie spłonęła! — woła, śmiejąc się pani Dobrucka.
Zych nadjechał na swoim kucu i szpicrutą ścinał złote motyle kwiatów z krzewu.
— Co robisz? — krzyczy Dada przerażona.
— Gaszę płomyki, abyś nie spłonęła — śmieje się Zych.
Ten sam Zych, który potem był z nią w puszczach odległych na wycieczce i, który stojąc potem pod jej oknem oznajmił jej, że zdradził przed rodzicami tajemnicę cyganki z wycieczki i że z woli rodziców jadą zagranicę.
Zgasił dokoła niej płomienie pierwszych zapałów, aby nie spłonęła w ich uroku, w uroku oczu myśliwca.
Zgasił i prędko sam zgasł.
Ogród olbrzymi w Dawidówce i stare domostwo z dachem podwójnym, który jakby hełmem okrywał szczyt domu, miały w sobie tyle tajników, zakamarków, skrytek i szczegółów znanych Dadzie tak wybornie, że i teraz prowadzona wspomnieniami chodziła po nich swobodnie, witając w nich starych znajomych i przyjaciół. Lipa odwieczna, której czterech dorosłych mężczyzn objąć razem nie mogło; ławeczka pod lipą, gdzie Dada uczyła się lekcji, często o wschodzie słońca, a pochłonąwszy zadane lekcje, czytała zachłannie książki, deklamując na pamięć całe szpalty z „Pana Tadeusza“, lub rzewne łzy roniąc nad „Ojcem Zadżumionych“. Pod tą lipą pisała ołówkiem pamiętniki swoje, tam kochała się zapamiętale w Kmicicu. Ale najwięcej zachwycał ją Babinicz, ponieważ był otoczony tajemnicą, rak samo jak nieznajomy myśliwiec. Na tej ławce Dada z przyjaciółką swoją Nunią rozmawiała często o swej przyszłości. W pobliżu ławki była uliczka, wysadzona agrestem. Biegły tam, rwały z krzaku w fartuszki żółte jak bursztyn owoce i wracały pędem na ławkę, by spożywając agrest, rozprawiać o tem, co będzie gdy dorosną.
— Ja wyjdę tylko za królewicza! — wola koleżanka Nunia, a jak nie, to za woltyżera! Pamiętasz tego z cyrku w zielonem hiszpańskiem ubraniu, co strzelał z konia. Przecudnej urody mężczyzna!
— A ja, ja wyjdę za tego, który mnie pierwszy pocałuje.
Nunia się oburzyła.
— A jeśli cię pocałuje jaki brzydal, to co?
— Nie, ten, kto będzie taki śmiały, musi być i piękny jednakowo — odpowiedziała Dada z najgłębszem przekonaniem w swem pensjonarskiem serduszku.
Był śmiały i był piękny, tylko, że zgaszono zbyt prędko płomienie pierwszych jej zapałów.
Może i lepiej! Straszny los, który ją potem nawiedził, odrzucił daleko wspomnienie pierwszej miłości-sielanki.
A jednak powraca! nie zgasła! W popieliskach ruin rodzinnego jej domu, nawet na grobach najdroższych, tli niegasnąca iskierka, raczej może błędny ognik, ale tli.
Dada odsuwa ją teraz z gniewem. Dość fantastycznych złudzeń, życie obecne nie upoważnia do nich, tembardziej, że inny, nowy blask jest przed nią, poważne, prawdziwe uczucie dla Jerzego. Dada trwoży się, gdy on do niej podchodzi, nie oczekuje słowa ostatecznego wyznania, przeciwnie, lęka się go i pragnie tę chwilę odsunąć.
Nie może zrozumieć samej siebie, czego się boi, skoro kocha?
Ale ona wie, tylko nie chce tego roztrząsać przed sobą nawet. Czuje się dobrze w Uchaniach. Pokochała panią Teresę, dzieci, pana Pawła i dziadulka Krzepę. Dada codzień wstaje o wschodzie słońca, przyzwyczajenie porywa ją z pościeli. Biegnie na pola, łąki, biegnie do lasu, by zachłysnąć się jego oddechem, by wchłonąć żywiczną woń, za którą tęskni. Lecz las Uchański wobec boru na Sarnach, pożal się Boże! I za psami Dada tęskni. Ulubiona Żmijka jest z nią w Uchaniach, ofiarowana jej przez nadleśniczego, ale i Żmijka tęskni do sfory towarzyszów i pewno do lasu. Biega, szwęda się nieporadnie po wielkim dworze Uchańskim, pędzi jak szalona po parku i szuka, szuka napróżno! ze skomleniem dopada do nóg Dady. Strzełeckiego toleruje, przypisując jemu głównie zmianę losu. Za to, wiedziona jakby instynktem, tuli się i patrzy w oczy staremu Krzepie, odczuwając w nim człowieka z puszczy.
Z jakiejś smętnej melodji poprzedniej wybiegła teraz z klawiszów burza tonów — kapryśna fuga! Wrzawa, łomot, wichura, jak szum drzew w puszczy na Wielkim Lesie. Tak huczały jodły, gdy Dada, wróciwszy do dnia z polowania na głuszce z Jerzym i nadleśniczym, zamiast spocząć, jak oni, pobiegła cichaczem z psami, by pożegnać bór. Basem huczał wtedy. Potężny rozhowor drzew nastroił Dadę uroczyście. Więcj niż kiedykolwiek odczuwała, że to nowy przełom w jej życiu, nowy i całkiem inny, jakby powrót do swoich po ciężkiej i długiej podróży. Przeszła w niej mękę nużącą, to prawda, ale w swobodzie pracowitego życia, w leśnej kniei. Pomimo różnych przykrych przeżyć nabrała zamiłowania do pracy takiej właśnie, pełnej ruchu, czynu, spożytkowania energji na przestrzeniach szerokich, w dzikich ostępach, na płaszczyznach i wzgórzach leśnych. Żyła z naturą, jakże się przyzwyczai do innej pracy, do świata, za którym w tej głuszy tęskniła. Dada żegnała las jak swego jedynego powiernika. A potem żegnali ją tak serdecznie nadleśniczy, leśniczowie i gajowi. Dada wzruszona ze łzami w oczach opuszczała gajówkę, na Sarnach. Resztę łez wylała na grobie ojca Tura, gdzie stały dwa wielkie krzyże dębowe z wyrzeźbionymi przez Dadę, na dębowych tabliczkach napisami. Drugi krzyż i tablica były dla daleko stąd spoczywającego Wacława postawione przez Dadę. Obie mogiły, ogrodzone sztachetką, zarzuciła kwiatami i odjechała stamtąd zapewne na zawsze. Na granicy rewiru gajówki na Sarnach nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania z psami, z których tylko Żmijka zachowywała się z godnością, jadąc ze swoją panią w świat. Gdy bryczka, uwożąca Dadę, znikła na zakręcie lasu, pozostała sfora podniosła taki harmider, wrzask, ujadanie i wycie, że Dada, słysząc ten alarm, łykała gorzkie łzy, tuląc łeb Żmijki do piersi z miłością i powtarzając: „Czy ja będę miała w życiu drugich takich przyjaciół?“
Jerzy śmiał się trochę nerwowo, nazywając ją dzieckiem puszczy, a Dada ubolewała nad tem, czy gajowy, który trzymał psy na smyczy, nie bije ich czasem za te hałasy.
— Nie, nie, Krzeski dobry człowiek, on lubi psy, on im nie zrobi krzywdy — uspokajała się Dada — byle ten nowy, co będzie na Sarnach, umiał się z nimi obchodzić.
Jadąc, oglądała się poza siebie na znajome miejsca i pochłonięta była żegnaniem boru. Aż w końcu Jerzy rzekł niechętnie:
— Robi wrażenie, że pani żałuje, iż opuszcza Sarny.
— Bo z tego zacisza jadę w świat, na niepewne losy — odrzekła prędko i zaraz pożałowała własnych słów.
Jerzy spochmnrniał. Zajrzał jej w oczy poważnie i spytał.
— A ja, pani Dado?
Nic nie odpowiedziała, więc i on zamilkł. Milczał już przez całą podróż i milczy teraz w Uchaniach.
Ciche święta Wielkanocne mijały. Były raczej smutne z powodu niepokoju, jaki się w tych ścianach gościnnych zagnieździł. Nawet pogoda pozorna pani Teresy, jej złote serce nie zdołały rozwiać ciążącej nad wszystkimi chmury trwożnych obaw o Romana Poboga.
Dada była nowym promieniem, rozjaśniającym dom uchański i nawet panią Teresę.
Niezrównanie miłe godziny spędzała Dada przy fortepianie. Stęskniona do muzyki od tak dawna, uprawiała ją teraz z zamiłowaniem. Grając, przenosiła się w inne światy, dalekie od rzeczywistości. Jerzy poznawał ją głębiej przez jej muzykę i lubił ją słuchać. Unosił Dadę w swoją przyszłość, marząc o ich wspólnem życiu.
Dada grała ciągle. Czar przedziwny przykuwał tych ludzi do miejsc, nikt się nie chciał obudzić pierwszy z zaklętej dziedziny drogich wspomnień. Ale i ta minuta nadeszła. Zadźwięczało coś przed, domem i jednocześnie służąca oznajmiła gości. W parę godzin potem salon uchański zmienił swój wygląd. Blask lampy i gwar kilkunastu osób rozwiał nastrój poprzedni. W rozmowacn dominowały głosy dwuch panów: kresowca i koroniarza. Kołomyjski z Czymielskim po raz pierwszy zgadzali się z sobą, krytykując jednogłośnie Edwarda Zebrzydowskiego i jego zaręczyny z Krongoldówną. Cały salon rozbrzmiewał tą wieścią sensacyjną. Zdziwienie było ogólne i ogólna niechęć. Kołomyjski aż się trząsł ze zgrozy, wykrzykiwał, giestykułując z niezwykłem oburzeniem.
— Gdyby Jędrzej Zebrzydowski wstał z grobu i zobaczył co się święci, to... to... do tysiąca Lucyferów, wolałby się z powrotem do grobu położyć. Utrata Hłowatyna i Derbyszcz to furda, panie, wobec tego, co ten błazen zamierza. Jędrzej Zebrzydowski był wodzem obywatelstwa na kresach naszych. Niech mu Bóg da niebo i dał! co tu dużo gadać! Taki Zebrzydowski, patrjota, szczery Polak. On by...
— Dałby w skórę synalowi i basta i byłoby po zaręczynach i — wrzeszczał Czymielski.
Teresa śmiała się.
— Zechciejcie panowie zwrócić uwagę na to, że za życia ojca Edward nie postąpiłby tak. Dzisiaj zaręczył sie poprostu z desperacji, z powodów tylko materjalnych, ponieważ wyobraża sobie, że jest nędzarzem.
— Mając Pochleby? to próżniak, nie nędzarz! — krzyknął Czymielski. — Woli jeść kugiel na złotym półmisku, niż swój chleb na własnym zagonie. Że też matka pozwoliła mu na to!
Kołomyjski zaperzył się srodze.
— Matka? Toż kukła! do tysiąca Lucyferów! Kukła zwyczajna i papuga! W ustach zagraniczne makarony, co dwa słowa to parler français, a w głowie, panie, androny! Jej ewangielją to moda, stroje, rauty, bale, a pomimo to Jędrzeja trzymała za czub.
— Co też pan mówi! — zaprzeczył Orlicz. — Zebrzydowski miał swój własny styl, rządził się wybornie i wcale pod pantoflem nie był.
— A czy ja mówię pod pantoflem, serdeńku? Pod pantofel nie właził, oho! bo wtedy dawnoby i Hłowatyna i Derbyszcz nie było. Ale za czub go trzymała, co jest wcale co innego, dobrodzieju! Toż świata za nią nie widział! Taki człowiek za taką kukłą! gęsią, papugą, lalą! To tak bywa często, że jakieś czuczeło w spódniczce opanuje człowieka silnego i amen!
— Ona z domu Mohyńska — rzekł Orlicz — to rodzina lekkomyślna.
Kołomyjski znowu skoczył w furji nadzwyczajnej.
— Dobrodzieju, nie bluźnij! Hrabia August bardzo przyzwoity człowiek. Onże sam zawsze mówił, że Jędrzejowi przydałaby się dobra lupa, żeby przez nią nareszcie zobaczył pustkę w głowie adorowanej żony. Onaby przeszkodziła Warowi żenić się z żydówką? Gdzież tam! Ona tylko i zawsze o sobie myśli! Jak jej War udzieli dużego procentu z kasy Krongolda, to się jeszcze będzie cieszyła. Ot, jak to czasem los żartuje z ludzi. Zebrzydowski ojciec nigdy żydów nie uznawał, nikt żyda nie widział nigdy w jego dobrach, antysemita w całem słowa tego znaczeniu. Kochałem go za to! Masz ci oto odwet! Awantura! zgroza!
— Czy i pan jest antysemitą? — spytał Strzełecki.
— Ja? Naturalnie, a cóż pan sobie myśli?
— Myślę, że widocznie często teorja z praktyką nie lubi iść w zgodnej parze. O ile bowiem pamiętam, w Żubrówce żydków nie brakowało.
Czymielski ryknął wielkim śmiechem.
— Teoryjka, braciszku, ho, ho, teoryjka!
Kołomyjski skoczył od razu na Czymielskiego.
— A u pana, panie Anastazy, ani posiał żyda? Co?
— Ja się ich nie zapieram, antysemitą nie jestem. Wolę jak mnie oszuka żyd, niż jak to samo zrobi katolik, bo wtedy mnie to więcej boli.
— Moskali nie cierpisz, a żydów tolerujesz? Gdzież tu logika? A Moskali djabli wzięli przez kogo, co? Czy nie przez żydów?
— Dalibóg konia z rzędem temu. kto odnajdzie logikę w słowach Kołomyi! — wrzeszczał Czymielski, rozkładając ręce. — Toż właśnie winienem wdzięczność żydom za Moskali!
— Byle się do nas nie wzięli w ten sam sposób — wtrącił pan Paweł Pobóg.
— A, sąsiedzie, to już całkiem od nas zależy. Nie dajmy się!
— Więc dla czego pan Czymielski razem z Kołomyjskim kłócą się o żydów, a w rezultacie obaj ich popierają?
— No, cóż, serdeńku, dobrodzieju, zapomniałeś o naturze polskiej? Trzeba się czasem i pokłócić o nic! Zresztą jakżeż popieramy? Toż obaj z Czymielskim stajemy na głowie z powodu zaręczyn Zebrzydowskiego z Krongoldówną. Co innego z żydkiem „pobałakać“ sobie przy kupnie konia, albo na jarmarku czy w śpichrzu, a co innego zupełnie widzieć syna najpierwszego u nas obywatela z żydówką przy ołtarzu. Co?
— Et! — machnął ręką Czymielski. — Czy on tam się jeszcze ożeni? Ja nie wierzę. A toż mu przecie wytłomaczą, albo matka...
— Kukła!
— Cicho Kołomyjo! albo wuj.
— Za miękki! Wykpić to potrafi, aż bokiem wylezie, ale żeby przeszkodzić...
Czymiełski miał już na ustach: — pani Teresa — lecz spojrzał na Pobożynę, którą wyjątkowo szanował, wspomniał o Romanie i umilkł.
Ale Kołomyjski wrzasnął:
— Anastazy ma rację! nie ożeni się! Trzeba znać Wara. — Na gruszce jadł pietruszkę i chwialił jaka dobra cebula. Oto, cały War!
— Brawo! Wyborne określenie — zawołał Orlicz. — Lecz jednak on jest bardzo miły chłopiec. Można mu to i owo zarzucić, ale trzeba go lubić.
— Co to miły? Świetny! First class! — zawołał Kołomyjski. — Ale potrzebuje oprawy nielada jakiej, żeby się należycie wydać. Sam to doskonale rozumie i dlatego poleciał jak ćma na blask miljonów.
— Oprawa! Oprawa! — mruczał Czymielski. — Marny ten obraz, co potrzebuje oprawy, by się wydać! Jabym go nauczył rozumu, jabym mu wskazał jego rolę obecną i jak się pracować powinno.
— Ej, czyścicielu ludzkości, zacznij od siebie porządek! Toż nic nie robisz, bracie, tylko wrzeszczysz, daj wrzeszczysz, a gospodarstwo leży odłogiem. Wrzaskiem jeszcze nikt nigdy nic nie zbudował, a przeciwnie, bardzo dużo cudzej roboty rozwalił. Czemuż sam, kochany, nie pracujesz?
— Mnie bolszewicy rozgromili, obdarli do szczętu, spalili! Ja na gruzach mam pracować? Ani myślę! Z pustego i Salomon nie naleje.
— A pani Teresa Pobożyna? Toż Uchanie były stokroć gorzej zdewastowane, niż twój Buczyn, serdeńku, i dlatego jak pracuje, jak zabiega, jak się wydźwiga z biedy i nie cudownym sposobem, tylko pracą i myślą. Nawet i z Krąża nie ma teraz nic od wyjazdu pana Romana. Toż wiem o tem dobrze. Ot przykład brać!
— Pan mnie przechwala, drogi panie — odrzekły Teresa. Robimy z ojczuniem, co możliwe, aby żyć i aby Romek, gdy wróci, widział, że nie opuściliśmy rąk bezradnie.
— Bo i nic już nad to, co robicie, zrobić nie można! Kręcicie bicz z piasku, ale z tego wychodzi rzemień.
— A ja kręcę bicz, ale na bolszewików! Ja im jeszcze odpłacę za moją krzywdę! Oni mnie popamiętają! mruczał Czymielski! — Żeby tylko moje plany i moje pomysły weszły czyn. Ho, ho!
— Tak, czemuż, kochany dobrodzieju, siedzisz w Buczynie? Wal na Moskwę!
— Sam nie pójdę. Idź ze mną!
— Cóż to nową ofenzywę szykujecie panowie? — spytał Jerzy podchodząc. Rozglądał się, szukając Dady.
— Ano, my mamy przynajmniej inwencję, robimy projekty, a wy młodzi o inwencji nie macie pojęcia, umiecie się tylko żenić z Krongoldównemi — rzucił Czymielski zły.
— Anastazy, łubku, wyklucz liczbę mnogą ze swoich słów, bo ani ja na Moskwę się nie wybieram i takiej inwencji nie aprobuję, ani pan Jerzy do Krongoldówny nie ma pretensji. Jedzie pracować i należy mu się za to cześć. Dziś obdarty z Nowosiółek i goluteńki, w rezultacie, gdy zechce, kupi z czasem twój Buczyn, Anastazy i zrobi z niego nową placówkę gospodarczą. Taka jest proporcja twojej i jego inwencji, serdeńku!
Strzełecki zaśmiał się.
— Niech pan będzie spokojny, nie mam zakusów na Buczyn.
Czymielski nie dał się przegadać Kołomyjskiemu, ale Jerzy już ich nie słuchał.
Szukał Dady. Zatrzymał go jakiś młody człowiek zaledwo dziś poznany.
— Nie wie pan, czy prędko kolacja? bo jakoś nie widzę przygotowań.
— Niech się pan nie trapi. Będzie.
— Prawda, że tylko co był podwieczorek. No, ale nudno się robi! A czy tu dają trunki? Przy święconem wypiłbym z ochotą, byle dużo. W naszych stronach to dopiero piją! ile się zmieści, a nawet choć się już i niej mieści, nie robi różnicy. Ale, ale, pan podobno będzie w Zdołczycach u Bójskich? To już nasze strony. No, radzę się dobrze opancerzyć przed zainstalowaniem się w Zdołczycach.
— Dlaczego? Czy w obawie trunków?
— Ej nie, ale przed panią Bójską. Fiu, fiu! co za niewiasta! Powiadam panu, każdy praktykant pana domu praktykuje z panią przedewszystkiem. Mówię panu nienasycona! Fenomenalna! Nie ustrzeże się i pan.
— Ja będę rządcą nie praktykantem, na innych prawach.
— No, no, jak pan jej wpadnie w oko, to djabli wezmą wszelkie prawa! Która to godzina bije?
— Dziewiąta.
— O, do licha! Kiedyż oni tu będą nakrywali do stołu?
Strzełecki po długich poszukiwaniach znalazł Dadę w pokoju pana Pawła. Przez niedomknięte drzwi poprzedniego gabinetu ujrzał ją siedzącą przy kominku naprzeciw Krzepy, który trzymał na kolanie Celusia. Blask ognia padał na ciemne włosy Dady, kładąc na nie leciuchne pasemka purpurowe. Siedziała do drzwi profilem. Strzelecki nie zauważony, stanął cicho i oparty o futrynę drzwi gabinetu, słuchał melodyjnego głosu Dady.
— Jak to w puszczy na wiosnę, dziadulku? że aż życie nowe w człowieku się budzi, że aż coś mu gra w duszy.
— Oj, prawda! Tam to życie, tam raj!
— Pani Dadziu, jeszcze o puszczy mówić — błagalnym głosem odezwał się Celuś.
— A spać czas! Idź do łóżeczka, to cię uśpię opowiadaniem.
— Nie, nie! Ja chcę tu słuchać! Jak to pani Dadzia mówi, że głuszce telękają? Co to znaczy?
— To wyrażenie myśliwskie. Na wczesną wiosnę głuszec na wysokiej sośnie śpiewa pieśń weselną.
— To znaczy, że on zamąż wychodzi?
Dada uśmiechnęła się.
— On śpiewa z radości, że wiosna, że puszcza się ożywia, że kwiatki wytryskają z ziemi. A śpiew głuszca składa się z różnych tonów, telękają, telękają, że bębenki ich słychać po całym borze, a czyhitanie zapamiętałe...
— Ot tak, posłuchaj Celusiu — rzekł rozbawiony Krzepa.
I nagle w pokoju rozległo się wabienie głuszca, tak dokładne i wystudjowane przez starego, że aż do złudzenia imitujące głos ptaka w leśnej ciszy. Dada patrzyła na starego z uśmiechem.
Celuś podniósł główkę i otworzył usta zdumiony.
— To nie śpiew, to jakiś młoteczek. O, jak to ładnie!
— O, słyszysz, Celu, to było telękanie — szeptała Dada — teraz masz rację, jakby młoteczkiem bił w głuchy bębenek, a teraz, teraz czyhitanie.
Krzepa zmrużył oczy, przechylił głowę w tył i ostatnią strofę „pieśni“ oddał z taką pasją i namiętną zaciętością, że aż grdyka mu grała i głowa schowała się w ramiona. Celuś zanosił się ze śmiechu. Dada klasnęła w ręce.
— Brawo, dziadulku! O brawo! Tak ślicznie wabić nawet ojciec Tur nie potrafił.
— Brawo! — zawołał Jerzy, wchodząc do pokoju. — Słyszałem i jestem zachwycony! Nie lada sztuka tak wystudjować „pieśń“.
Jerzy uścisnął rękę borowego.
— At! kiedyś ja to lepiej robił, stara już gardziel, nie tooo! — śmiał się Krzepa kontent z siebie.
— Czy mogę się tu przysiąść? — spytał Jerzy.
— Prosimy.
— Pani Dadziu, opowiadać o puszczy. Pan Jurek też posłucha.
Pan Jurek zna to dobrze.
— Opowiadać jeszcze o puszczy!
— Na wiosnę — zaczęła Dada — na roistach, na chałach i halawach wodnego ptactwa pełno. Nadciągają dzikie gęsi i kaczki i hałaszą, hałaszą! Czajki wrzeszczą nad gniazdami, kwiląc żałośnie. Tam bekas pojękuje, kuliki piszczą. A na wierzchowinach, na spławach, w oczeretach bagnisk hej, ileż ptactwa, całe gminy! Co krzyków, wabienia się i skwiru! Grzywacze sobie, cietrzewie sobie sejmy odprawiają. Zdaleka słychać jak słonka chrzypi w przelocie, bociany wracają z za morza do rodzinnych strzech. Ciągną klucze żórawi. Wraca ptactwo gromadnie kluczne i sznurowe, jak mówił zawsze ojciec Tur. Wracają płoche, drobne ptaszki najczęściej w nocy. Wieczorem ich nie było, rano już są, jakby z nieba spadły. Z przechalin i oparzelisk słychać hukanie bąka. W nieprzystępnych zahaszczach ujrzysz zdaleka czaplę zadumaną, stróżującą nad jeziorkiem, która ma taki wygląd, jakby była prawodawcą leśnym i spisywała ustawy. Tam nagle chruściel zachrapie nad łąkami, na przylaskach kukułka umizga się do cudzych gniazd, by jej cudze matki wychowały pisklęta. Tam wrzaśnie sójka, żołna zaskrzeczy żałośnie, tam ciwirka skowronek, dzięcioł kuje zawzięcie i najcudowniej śpiewa, zanosi się prześlicznemi trelami słowik. Hej wiosna! Chóry oszalałe z radości słońca i zieleni wznoszą swe niebosiężne hymny, a las szumi i gwarzy i ukrywa wszystko w sobie i chowa i żywi. Wśród czworonogów także wielkie wesele, a najruchliwiej w maju. O świcie, gdy wejść do puszczy, las jeszcze cichy, jakby spał. Ale życia wszędzie pełno. Tam młode wiewiórczęta skaczą po konarach, wyszły z liściastych gniazd w dziuplach drzewnych. Tam liszka, jak mówią gajowi, uczy małe lisięta jak chodzić na łup. Stary lis wraca z nocnej rozdobędy i w dzień śpi w jamie. Często w bliskości borsuczych nor zobaczyć można zdaleka, jak się idzie bez szelestu, małe borsuczęta z matką, baraszkujące na słońcu. I prosiątka dzików moręgowate śmiesznie uczą się ryć po sołotwinach. Małe koźlątka sarnie skaczą wesoło po przyłączkach, a w kniejach głębszych spotkać można małe wilczęta rozbrykane zabawnie. Czasem załomocą racice łosia, który idąc przez gąszcza, nabiera na misy swych rogów mnóstwo liści i gałązek. Łoś parsknie i ciężki w chodzie porusza wielką obciążoną głową, obejrzy się głupiemi oczami dokoła i maszeruje dalej, potężny z wyglądu, ale dziwnie bezmyślny i dobroduszny w wyrazie. Tam pomyka jeleń bystrooki. Tam sarny płochliwe, a wdzięczne śmigną przez gąszcza. Wszędzie życie, ruch wieczysty, walka i często trwoga, a wszędzie piękno i zachwyt, i miłość. Jest taki duch leśny niewidzialny, lecz odczuty. Krąży on po kniejach i uroczyskach, brodzi na bagnach i łąkach, na ziemi i wierzchołkach drzew. Wszędzie w naturze go pełno, wszędzie tworzy, budzi, pobudza, rozwija, unosi, porywa! Słucha go las cały i słuchają łachy moczarów, słucha go gmina ptasia i gromada czworonogów. Słuchają go owady i płazy, zioła leśne i łąkowe kwiaty. Gdy on daje pobudkę, wszystko co żyje zrywa się do lotu, do biegu, do szumu i do huku, do szelestów roślinnych, do szmerów i bulgotu wód, do śpiewów, do ryków, do kwileń i pisków, do barw i aromatów, do wzburzeń i burz, do wichrów i ciszy, do pogody i słońca, i do uniesień i do miłości! I trzeba słuchać leśnego ducha, bo jego moc i władza to potęga, Tworząca życie. Co duch leśny nakaże, to święte, natura i przyroda z tem się godzi i pragnie jego wszechwładzy. I słyszy go zawsze, każdy jego odruch odczuwa. Ja go również słyszałam i odczuwałam sercem.
Dada umilkła.
Zaległa cisza w pokoju, jeno trzaskał ogień na kominku, podsycany przez Krzepę.
— Ot, to tak mnie się zdawało — rzekł Krzepa — jakbym był w puszczy krążskiej i patrzał na to wszystko i słuchał, co puszcza gada. Musi i pani znać się z lasem od dziecka, widać to zaraz i z mowy i z czucia. Kto pokocha nasze lasy, temu już za nic pola, choćby i najpiękniejsze. Celuś biedactwo zasnął sobie, trza go zanieść do łózia.
Krzepa dźwignął się ze stołka z chłopczykiem w ramionach. Dada go chciała wyręczyć, lecz nie pozwolił. Odszedł. Dada i Jerzy zostali sami obok siebie. On czoło ukrył w dłoniach, Dada zapatrzyła się w ogień. Milczeli długo.
W pewnej chwili Jerzy podniósł głowę, objął spojrzeniem twarzyczkę Dady i ujął jej ręce splecione na kolanach. Ścisnął je mocno. Nie broniła. Pochylił się ku niej i podniósłszy jej dłonie, przytulił je do swoich oczów. Dłonie Dady zadrżały i zacisnęły się mocniej na jego powiekach. Odczuł ją bliżej siebie, więc zerwała się w nim fala, której zmóc nie zdołał. Gwałtownie zsunął jej dłonie do swoich ust i spojrzał głęboko w jej blizkie, promienne źrenice.
— Bądź moją, Dado!
Pochyliła się ku niemu jeszcze bardziej i czoło oparła na jego piersiach.
— Moja? — szepnął, ogarniając ją ramieniem.
— Tak.
Strzełecki usta jej świeże jak kwiat zamknął gorącym żarem swoich ust łaknących.
Nagle Dada zadrżała i wysunęła się z jego ramion. Oczy jej pociemniały.
— Jurku, to nakaz leśnego ducha przywiódł cię do mnie, w jesieni.
— Leśnego ducha? — spytała jakby sama siebie. — Jurku, ja ci muszę opowiedzieć pewne przeżycia moje, z czasów, gdym była jeszcze w Dawidówce.
Zaczęła mu opowiadać sielankę cyganki Dady z nie znajomym myśliwcem, w puszczy na kresach.
Strzelecki słuchał ze ściągniętą brwią; gdy skończyła, spojrzał jej w oczy pytająco:
— Powiedziałam ci wszystko, czy chcesz mnie teraz, Jurku?
Strzełecki uświadomił sobie w tej chwili swoją miłość dawną, dla Tereni i odrazu opowiedziane wspomnienia Dady przestały go niepokoić.
— Ja, zawsze! bo ukochałem cię już na całe życie. A ty, dziecko?
— Zdaje mi się, że w tobie, Jurku, jest moje przeznaczenie i moja przyszłość.
— Czy i szczęście, Dado?
— Tak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.