Posażna panna/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nareszcie zabłysło słońce nad Zakopanem! Jasne promienie rozweselają krajobraz, rozszerzają widnokrąg, bo w głębi wyłaniają się, ozłocone słońcem, zakryte pierwej mgłą szczyty wyniosłych Tatr.
Po drogach wiejskich, w których zaschłe błoto wyrównało po części wyboje, spacerują setki gości, górale biegają i krzątają się, bo z pogodą nadchodzi właściwe dla nich żniwo: towarzyszenie gościom na wycieczkach w góry.
Kolski z zabłyśnięciem słońca odwrócił serdak kożuchem na spód i konferował z przewodnikami w sprawie wycieczki na Ganek, a mimochodem przygotowywał wiktuały na jazdę do Kościelisk. Spisowicz pakował się do powrotu, Cichocki drwił z niego, Plichta siedział w kasynie przy bilardzie lub taroku.
W dzień następny, oznaczony na wycieczkę do Kościelisk, będący zarazem dniem przez Spisowicza do odjazdu zadecydowanym, wstał Kolski już o piątej rano, chociaż odjazd na dziesiątą oznaczono, i nacieszywszy się pięknością wschodu słońca, wrócił obudzić towarzyszy.
— Józiu! Franiu! wstawajcie!
— Jeszcze czas — rzekł z łózka Plichta — poczekaj, niech sobie wypalę papierosa. Masz wiktuały? Jest co do picia?
— Jeszcze wczoraj zakupiłem.
— A dobre? pewnie nic nie warte. Pokażno!
I w wielkim negliżu przybiegł konsyliarz do zawiniątka, otwarł jednę butelkę za drugą, skosztował, splunął i rzekł:
— Tfu! nic nie warte. Lura! Trzeba kupić koniaku.
— Niema czasu. Nim się ubierzecie, mogą odjechać. A jeszcze konia nie zamówiłeś.
— Nie myślę tłuc się, jak nieopakowana butelka — odparł Plichta. — Jedź sobie z Franiem naprzód, ja kupię koniaku i dogonię was furką.
Cichocki, który od czasu jak na szkolnej majówce przez pół godziny jechał wierzchem, nigdy potem na koniu nie siedział, nie miał ochoty dosiadać konia i narażać się na drwinki, któremi sam lubił szafować. Oświadczył zatem, że pojedzie furką.
Spisowicz zapytał o swego furmana.
— Dałbyś pokój Kaziu odjazdowi — począł mu perswadować Kolski. Patrz! jak pięknie. Teraz właśnie pora tu zostać!
— Powiedziałem, że wracam, to wracam! Mam już po uszy tej willedżiatury[1]! Pogoda się ustaliła, więc nie zmoknę w powrocie.
I począł sędzia pakować gniewnie pościel do tłomoka.
— Ha! kiedy odjeżdżasz, to bywaj zdrów mój Kaziu! Spaceruj sobie po plantach w Krakowie, a my tu będziemy drapać się po górach. A gdybym zginął... — tu ścisnął Kolski z rozrzewnieniem dłoń przyjaciela — wspomnij czasem o mnie...
— Weź ze sobą termometr, barometr, hygrometr i od wypadku słoik pijawek na drogę, — dodał Cichocki, żegnając Spisowicza i poszedł z Plichtą po koniak i furę, a Kolski, wsiadłszy na konia, ruszył ku mieszkaniu Armanów.
Furman zajechał po Spisowicza.
— Zabierzcie kufry i ten tłomok! Ten paltot, szal i zarzutkę połóżcie na wierzchu.
Spisowicz rzucił po raz ostatni okiem na izbę, i zakrywszy usta ręką przed nagłym powiewem wiatru, przestąpił próg mieszkania.
Słońce oblało go ciepłemi promieniami, furman wsiadł na kozioł, sędzia powoli odjął rękę od ust i ruszył ku bryce. Nagle stanął. Patrząc w dal, spostrzegł, że mgła gdzieniegdzie rozciągała się po ziemi. Źle! pomyślał, pogoda jeszcze niepewna, nuż znowu deszcz lunie w drodze!... dość mam tych przemoczeń, wolę poczekać tutaj, aż się pogoda ustali, aniżeli jechać siedm mil pod grozą deszczu.
— Znoś kufry! — zawołał do furmana. — Masz tutaj za zawód... nie pojedziemy dzisiaj, może jutro, aż będzie pogoda.
— E... przecie pogoda śliczniutka! a jutro niedziela...
— Hm! to pojedziemy pojutrze!
I wszystkie kufry, tłomok, paltot, szal i zarzutka wróciły do izby, a sędzia, czując błogosławiony upał, siadł na ganku przed domem, grzejąc się na słoneczku.
Powoli zdjął pled, szal, w końcu zdjął nawet paltot z rękawów i tylko lekko się nim odział. Wyszedł parę kroków przed dom i po raz pierwszy przyglądnął się Zakopanemu, domom, willom, górom, lasom...
Wtem nadbiegł Plichta z flaszką. Za nim nadjechał Cichocki z bryczką.
— Ty tu Kaziu?
— Nie jadę jeszcze dzisiaj — odparł niechętnie Spisowicz — pogoda nieustalona...
— Śliczna pogoda, ciepło, wiatru niema, sucho; skoro wyszedłeś na dwór, możesz i dalej z nami się puścić. Jedź z nami do Kościelisk, mam pyszny koniak...
— Dalibóg — dodał Cichocki — nic ci się nie stanie, jeżeli z nami pojedziesz; Kościeliska jest to dolina, nie żadne góry, przeciągu niema (możesz wziąć ze sobą apteczkę od wypadku), a zobaczysz przecie coś oprócz kodeksów.
— Bodajem wodę pił całe życie — ciągnął dalej Plichta — jeżeli ci ta przejażdżka dobrze nie zrobi! Przecież, do stu butelek szampana, jestem lekarzem, więc mogę mieć o tem zdanie.
— Hm! żeby deszczu nie było i gdybyśmy przed wieczornym chłodem wrócili...
— Ale z pewnością wrócimy! musimy wrócić, bo przecie mają próbę teatru amatorskiego o szóstej — kłamał Plichta. — Patrz! ani jednej chmurki na niebie!
— Ha! to się przejadę.
Cichocki schwycił Spisowicza pod ramię, bojąc się, aby się nie cofnął i własnoręcznie wsadził go do bryczki. Plichta wrzucił zawiniątko z wiktuałami w siano, opakował troskliwie butelki i krzyknął:
— Jedź!
— Stój! zawołał Spisowicz — popołudniu może być chłodniej, wezmę jeszcze jeden pled.
Plichta zeskoczył z bryki, przyniósł pled z domu, wygramolił się znowu do bryki i krzyknął:
— Jedź!
— Stój! stój! — zawołał znowu sędzia.
— Cóż jeszcze do licha?
— Jestem głodny.
— Są tu wiktuały. Jedź! wio!
Nareszcie ruszyła bryka, wioząca trzech przyjaciół i ich losy. Przebyli już z milę drogi, gdy nagle na leśnej polance dojrzeli Kolskiego, biegającego za koniem to tu, to tam.
— Władziu! Władziu! — krzyknął nań Cichocki — cóż ty za sztuki wyprawiasz?
— Przeklęta szkapa!
— Zdaje mi się, że łatwiej ci będzie usiąść na katedrze, niż na koniu. A gdzież reszta towarzystwa? Przecież razem pojechaliście?
— Razem, razem... z początku wszystko szło ślicznie, nagle mój koń zszedł z drogi do rowu i począł sobie szczypać trawę. Ciągnę za uzdę, koń się obraca na miejscu i szczypie dalej. Ciągnę w drugą stronę, on się obraca w drugą stronę i szczypie dalej trawę. Wołam Narwalskiego, on chce mi przyjść w pomoc, ale znów jego koń nie chce nawrócić. Bije go, a koń jak ruszy z kopyta, tak mój Narwalski, jak strzała, posunął naprzód, trzymając się konia za szyję, za nim ruszyły konie reszty towarzystwa — za chwilę widziałem tylko chmurę pyłu przed sobą, a moja szkapina gryzie sobie dalej trawę... Złażę z niej, głaskam, proszę, biję, a ona cofa się i cofa i tak od pół godziny jestem na wsiadaniu. Ale zkąd się ty Kaziu tu wziąłeś? — zwrócił się zdziwiony Kolski do Spisowicza.
— Zostałem jeszcze, zostałem... czyś sobie nie zrobił czego złego?
— Nie, nie....Ale nie spodziewałem się ciebie Kaziu, już się pożegnaliśmy... co za dziw.
Spisowicz nie kontent z tego podziwienia, zwrócił rozmowę:
— Wsiądź z nami do bryki! na koniu niebezpiecznie, można sobie co zrobić...
— A cóż z koniem zrobię?
— Zapłacisz go — pocieszył Kolskiego Cichocki.
— Dziękuję za tę radę. Pomóżcie mi złapać szkapę, jak wsiędę, to ruszy za bryką.
Jak powiedziano, tak zrobiono. Bryka ruszyła naprzód, a dzianet Kolskiego, pogryzając siano, wyglądające z tyłu bryki, biegł za nią truchcikiem, podrzucając wysoko swego jeźdźca.
Tak wjechali w uroczą dolinę Kościeliską. Wąską, kamienistą drogę zamykają po bokach białe, mchem i świerkami ubrane skały, pod któremi szumi po głazach Dunajec. W dali ukazała się altana, obok roiło się od gości. Nawet muzyka przybyła z Zakopanego i urozmaicała zabawę, przygrywając najstarsze melodye.
Plichta kazał z bata strzelić i wychylił się z bryki. Dojrzał ich Narwalski i wybiegł z Armanem na powitanie.
— A! jesteś pan doktorze! zawołał Arman, szanowny mecenas! Co za niespodzianka, nawet sędzia! proszę panów do nas, właśnie przygotowana przekąska i herbata — ależ mieliśmy obawę o pana Kolskiego! już chcieliśmy posłać górali na poszukiwania. Proszę panów siadać, panie niecierpliwie czekały na panów, bo chcą zwiedzać dalej dolinę, w ręce konsyliarza! Andziu! — pan sędzia Spisowicz!
Przywitawszy panie, zasiedli turyści na jednej z ław, zbitych z prostych desek, przed nieco wyższą ławą, reprezentującą stół. Piękna pani Arman gospodarowała z pomocą siostry, panny Adeli i kuzynek. Obok na trawie siedziało trzech małych Armanków pod opieką guwernera p. Koziełka; najstarszy malec, około czternastoletni Lolo, zajęty był właśnie rysowaniem kredą na plecach guwernera; dalej zaś dmuchał Narwalski z zapałem w samowar, że aż poczerwieniał jak piwonia. Podczas przekąski wyjaśniał Kolski geologiczne i fizyograficzne stosunki Kościelisk, Spisowicz dysputował z Armanem o metodach badań naukowych, spoglądając często na nową znajomą, piękną gospodynię, Narwalski asystował pannie Misi, jednej z kuzynek, a Plichta z Cichockim bawili się z dziećmi, dopytując: kiedy panny wstają? kiedy spać idą? czy lubią śpiewać? czy lubią pana Narwalskiego, czy wolą kogo innego? a malcy, ciągnięci za język, zdradzali wszystkie tajemnice panienek...
— Panowie, zachęcała gospodyni, proszę się posilać, bo pójdziemy dalej.
P. Koziełek wziął trzecią już czy czwartą szklankę herbaty, podniósł w górę i rzekłszy z namaszczeniem, ku nauce młodego pokolenia: Socrates laetus et libens venenum hausit[2]! (Sokrates wypił wesoło i bez niechęci truciznę), wychylił szklankę.
Arman upodobał sobie tymczasem poważnego Spisowicza i zapraszając go do siebie, mówił:
— Spodziewam się, że pan sędzia zechce częściej wstąpić do mnie na pogadankę?
— Niestety! pojutrze odjeżdżam.
— Więc panu się tutaj nie podoba?
— Nic a nic. To jest... właściwie... podobają mi się góry... doliny... ale zdrowie mi nie pozwala.
Panna Adela spojrzała z podziwieniem na kolosalną iście postać Spisowicza i rzekła:
— E! pan sędzia wymawia się tylko zdrowiem, coś pana, albo może ktoś pana ztąd ciągnie?
— O! żaden ktoś, z pewnością.
— W góry, proszę państwa! zawołał Kolski, wznosząc siekierkę nad głowę, nie traćmy czasu, bo przy słońcu najpiękniejszy widok przedstawia dolina.
— Prowadź zatem doktorze!
Adversus Hannibalem dux electus est Quintus Fabius (przeciw Hannibalowi obrano wodzem Kwinta Fabiusza), rzekł do pupilów p. Koziełek, wstając z trawnika.
— A propinacya jest? zapytał Plichta, bo tam w górze pragnienie wielkie, a nic nie dostanie! Ja biorę koniak dla bezpieczeństwa...
Brzegiem strumienia ruszono powoli w górę. Na czele biegł Kolski, podnosząc po nad głowę siekierkę i wołając od czasu do czasu: Proszę w lewo! teraz w prawo! tu piękny widok! Za nim biegł Narwalski z panną Misią, Adelą i kuzynkami, dalej Armanowie z sędzią, a dzieci z filologiem, Plichtą i Cichockim zamykali pochód. W drodze, w trudniejszych przejściach podawał sędzia kilka razy rękę pani Armanowej. Za jej dotknięciem czuł dziwne wzruszenie... Rozgrzany zdjął palto i okręcił je na parasol, który niósł jak karabin na ramieniu.
Nagle stanęło całe towarzystwo: woda zabrała kładkę.
Spartam Eurotas amnis circumfluit (Spartę opływa rzeka Eurotas) mruknął p. Koziełek.
— Wojciechu! zawołał Kolski do jednego z górali, pokazując siekierką na drzewa, te sośniaki będą dobre...
Górale rzucili się z toporkami i jęli ścinać dwa sośniaki.
— Stójcie, zawołał sędzia, co robicie!?
— Zrobi się kładkę, odpowiedział jeden z górali, nie przestając rąbać.
— Jakżeż można coś podobnego robić! To przestępstwo lasowe!
— Więc nie ścinajcie, ozwała się panna Adela, pan sędzia przeniesie nas w bród.
Spisowicz dostał większego kataru na samą myśl że miałby nogi zamoczyć...
— Przecież i tutaj obowiązuje ustawa leśna, a paragraf sześćdziesiąty...
Panie poczęły się śmiać, Spisowicz umilkł i — mimo skrupułów co do przestępstwa lasowego, skorzystał z niego, to jest przeszedł po kładce. Po półgodzinnym marszu usiedli wszyscy pod krzyżem Goszczyńskiego, spoczywając po męczącej przechadzce.
Narwalski wziął na bok Kolskiego, Plichtę i Cichockiego. Proszę was na wszystko — przemówił do nich błagalnie, namówcie Armanów, albo przynajmniej popierajcie moje namowy, żeby jeszcze jaką wspólną wycieczkę urządzić... Arman jest zazdrosny o żonę, boi się ją za próg wyprowadzić, a ztąd i panny muszą przy nich w domu siedzieć... wy pierwsi umieliście jakoś obudzić w nim zaufanie... panna Misia nudzi się przy nich najokropniej...
— No, no! mój Tadeczku, rzekł klepiąc go po ramieniu Kolski, będziemy się starać, żebyś z panną Misią pospacerował jeszcze.
— Tylko mówcie panowie z Armanem wciąż o książkach, bo to widocznie dobrze go dla panów usposobiło... wracajmy do pań.
Spisowicz oparty o parasol stał obok Armanów (bo bał się usiąść na ziemi, aby się nie zaziębić), i w duchu obliczał, o ile też temperatura spadnie, nim wrócą do domu. Widząc przeciągającą się gawędkę, wtrącił nieśmiało:
— Czy nie byłby czas już wracać?
— Czy się panu już nudzi w tej uroczej dolinie?
— O! bynajmniej! ale... ale... panie podobno mają próbę teatru amatorskiego o szóstej...
— My! któż to panu powiedział? nic o tem nie wiemy.
— Nie pozwoliłbym żonie grać w teatrze, wtrącił chmurnie Arman, niedorzeczna zabawa!
— Plichta mi mówił... bronił się Spisowicz, myśląc w duchu: skłamał niegodziwie, będzie mię miał na sumieniu, jak się tu zaziębię, albo reumatyzmu dostanę! Oni gotowi siedzieć tu do wieczora, gapiąc się na góry!
— Skoro paniom się nie spieszy, dodał głośno, cieszyć się będziemy dłużej ich towarzystwem, chociaż wieczorne powietrze nie musi tu być zdrowe!...
— Ma słuszność sędzia — poparł go Arman — wracajmy przed spadnięciem rosy.
Kolski stanął znowu na czele pochodu.
Pod skałą «Pisaną», na której wszyscy podróżnicy ryją swe imiona, zatrzymało się towarzystwo, aby nazwiska swe uwiecznić na kamieniu. Wśród setek imion i nazwisk, od Tissota i Siemiradzkiego aż do Kolskiego i towarzyszy, wyrył p. Koziełek swą nazwę i napis: beneficia memini, obliviscor iniurias! (pamiętam o dobrodziejstwach, zapominam o krzywdach).
Plichta nie mógł już znaleźć miejsca na porytej i popisanej skale, stanął więc na głazie i wysoko rył scyzorykiem swe inicyały. Nagle stracił równowagę, runął i jął okropnie narzekać.
— Wody! wody! — krzyknęły panie, biegnąc ku upadłemu. — Konsyliarzu! co panu!?
— Butelka koniaku się rozbiła — jęknął Plichta i wyrzucił z mokrej kieszeni szczerby butelki. — Szczęściem, że manierka blaszana, bo byłaby się także stłukła!
— Większe szczęście, że konsyliarz nie szklany, bo także nie wróciłby cały po tym upadku.
Bez dalszego przypadku przybyli do swojego obozowiska, gdzie konsyliarza trudna a niespodziana czekała przeprawa. Kiedy rozmawiano o niefortunnej jeździe konnej Kolskiego, Plichta dawał mu rozmaite na przyszłość nauki co do kierowania koniem, użycia ostróg i bata, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że zna się na sporcie końskim doskonale i jeździ jak stary ułan.
Ponieważ pani Armanowa czuła się utrudzoną, przeto małżonek jej zaproponował Plichcie, ażeby ustąpił jej swego miejsca w bryce, a sam na jej wierzchowcu wracał.
— Z największą przyjemnością — odparł konsyliarz, patrząc z największą nieprzyjemnością na damskie siodło wierzchowca. Nagle spostrzegł, że obok jego bryki stoi druga.
— A to czyja? — zapytał — czy wolna?
— Tu dzieci jadą z panem Koziełkiem.
Stracił wszelką nadzieję Plichta i wsiadł na konia.
Sędzia, dobrze otulony przed wieczornym wietrzykiem, zasiadł w bryczce obok Cichockiego, naprzeciw Armanów, gwarząc z Armanem o systemie indukcyjnym i dedukcyjnym przy badaniach naukowych, a spoglądając z uwielbieniem na jego małżonkę.
Panny, Kolski i Narwalski, dosiadłszy rumaków, ruszyli naprzód, a biedny Plichta, trzymając się oburącz damskiego siodła, błogosławił powolność dyszlowego rumaka. Jedynem urozmaiceniem niepokojów jego było częste zatrzymywanie pochodu celem odszukania bransoletki, szpicruta lub szpilki, gubionych peryodycznie przez panny.
Tak przybyli szczęśliwie do Zakopanego.
Arman zaprosił całe towarzystwo do siebie na dzień następny na podwieczorek, a turyści nasi, pomni próśb Narwalskiego, przyjęli chętnie zaproszenie. Sędzia, chociaż obawiał się wilgoci, bo podwieczorek na świeżem powietrzu zapowiedziano, nie śmiał odmówić pięknej gospodyni. Wrócił z narzekającym na wynalazek konnej jazdy Plichtą do domu; Kolski poszedł do gospody konferować z przewodnikami w sprawie wyprawy na Ganek, a Cichocki na gazety do kasyna.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: wiledżiatura — pobyt na wsi dla odpoczynku, urlop spędzany na wsi; letnisko.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: Socrates venenum laetus et libens hausit.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.