Policzek Szarlott'y Korday/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Dom Scarrona.

Po upływie godziny stawiłem się u pana Ledru.
Przypadkowo spotkałem go na dziedzińcu.
— Ach, to pan? — zawołał, spostrzegłszy mię. — tem lepiej, przyjemnie mi, że będę mógł z panem nieco pogawędzić, zanim go przedstawię moim gościom, gdyż zatrzymuję pana na obiad.
— Ależ panie! przepraszam bardzo, lecz...
— Nie przyjmuję żadnych wymówek! Trafił pan na czwartek, to jest dzień moich przyjęć. Wszyscy moi goście czwartkowi należą do mnie niepodzielnie. Po obiedzie będzie panu wolno zostać, albo odejść. Dzisiejsze zajście sprawiło, że będziemy obiadowali o czwartej, zamiast o drugiej, jak zwykle. Ale wyjdzie mi to na dobre, bo przed obiadem będę miał możność przedstawić pana moim gościom.
Z temi słowami pan Ledru poszedł naprzód i znaleźliśmy się w salonie.
Jak wszystko w tym domu, tak i ten salon miał szczególny swój wyraz. Na ścianach tapety były barwy nieokreślonej. Pod ścianą stał podwójny rząd foteli i krzeseł do gry jakiegoś starego stylu. Dookoła rozstawione były stoliki do gry, a pośrodku mieściło się olbrzymie biurko, zajmujące przestrzeń od ściany aż do jednej trzeciej części salonu, zawalone książkami, broszurami i czasopismami; pośród czasopism, jak król na zaszczytnem miejscu, leżał „Constitutionnnel“, ulubiony dziennik pana Ledru.
Sala była pusta, goście przechadzali się po ogrodzie, który w całej rozciągłości podziwiać można było z okna.
Pan Ledru podszedł do biurka i otworzył dużą szufladę, zawierającą mnóstwo małych pakietów. Przedmioty, znajdujące się w tej szufladzie, były pozawijane w papier z przyklejonemi napisami.
— Niech pan spojrzy! — rzekł. Jest tu coś dla nana, panie historyku! Jest to zbiór relikwji, nie świętych wprawdzie, lecz królewskich.
Istotnie, każde zawiniątko zawierało kość, włosy lub brodę. Było tam jabłko z kolana Karola IX, wielki palec Franciszka I, szczątek czaszki Ludwika XIV, żebro Henryka II, kość pacierzowa Ludwika XV, broda Henryka IV, włosy Ludwika XIII.
Był także ząb Abelarda i ząb Heloizy dwa białe zęby przednie, które być może niegdyś, znajdując się jeszcze w obramowaniu drżących warg, spotkały się w pocałunku.
— Skąd pochodzi ten zbiór kości?
Pan Ledru wyjaśnił, że był obecny przy ekshumacji królów w Saint-Denis i wziął sobie z każdego grobu, co mu się spodobało.
Mer poświęcił dużo czasu, zanim zaspokoił mą ciekawość; widząc zaś, że już obejrzałem wszystkie etykietki, rzekł:
— Dosyć już zajmowaliśmy się umarłymi, chodźmy teraz do żywych.
Podeszliśmy do okna, skąd, jak nadmieniłem, widać było doskonale ogród. W alei lipowej ujrzeliśmy przechadzających się gości: Alliete‘a, zwanego inaczej Etteilla, księdza Mou1lle‘a i kawalera Lenoir, ktory był autorem dzieła „Museum des Petits Augustins“.
— Czy to już wszyscy pańscy goście? — zapytałem.
— Może przyjdzie jeszcze doktór Robert. O tym nie powiem panu nic, przypuszczając, że go pan sam już ocenił. Całe życie robił on doświadczenia z ludzkim organizmem, jak z martwym przyrządem, nie bacząc, że organizm ten ma duszę, wrażliwą na ból — i nerwy, odczuwające wszystko. Żyje wesoło z dnia na dzień i stale przysparza cmentarzowi grobów. Nie wierzy w istnienie pośmiertne, i to szczęście dla niego. Jest to mierny umysł, ale uważa się za człowieka dowcipnego, ponieważ, robi wiele hałasu. i za filozofa — ponieważ nie wierzy w Boga. Jest jednym z tych, których się przyjmuje nie dlatego, że są godni przyjęcia, lecz dlatego, że właśnie przychodzą.
— O, znam ten rodzaj ludzi!
— Miał do mnie przyjść jeszcze jeden przyjaciel, młodszy od Alliette‘a, od księdza Moulle i kawalera Lenoir, dorównujący jednak Allliette‘owi w kartomanji, Moulle‘mu w demonologii, a kawalerowi Lenoir w antykwarstwie. Jestto chodząca biblioteka, katalog oprawny we własną skórę.
— To zapewne bibliofil Jakób?
— Tak jest.
— Czy przyjdzie?
— Nie wiem. Szuka on starego dzieła, drukowanego 1570 r. w Amsterdamie, oryginalnego wydania z trzema błędami, z tych jeden na pierwszej stronie, drugi na siódmej i trzeci na ostatniej.
W tej chwili otwarły się drzwi i weszła matka Antonia, mówiąc:
— Proszę pana! podano do stołu!
— Proszę panów! — zawołał pan Ledru, otwierając furtkę ogrodową, — do stołu! do stołu! Zwróciwszy się zaś do mnie, rzekł:
— Oprócz tych osób, które pan widzi w ogrodzie, jest tu jeszcze jeden gość, którego pan nie widział i o którym dotąd nie wspomniałem. Ten jest nieczuły na rzeczy ziemskie, więc nie dosłyszał mego głosu. Odszukanie go jest rzeczą pańską; jeśli pan znajdzie jego bezcielesność, jego przejrzystość („cień“, jak mówią niemcy), to przedstaw się i spróbuj przekonać go, iż niekiedy dobrą rzeczą jest jeść, chociażby po to tylko, aby żyć; następnie podaj mu pan ramię i przyprowadź go do nas.
Usłuchałem rady pana Ledru, przeczuwając, iż ten miły duch, którego już po kilku minutach nauczyłem się cenić, będzie dla mnie przyjemną niespodzianką; szedłem więc przez ogród, rozglądając się.
Poszukiwanie moje trwało niedługo.
Była to postać niewieścia, siedząca w cieniu lipy tak, że nie mogłem widzieć jej twarzy, ani kształtów; twarz bowiem miała zwróconą w stronę pól, zaś figurę jej okrywał wielki szal.
Była ubrana całkiem czarno.
Zbliżyłem się do niej; nie odwróciła się jakby odgłos moich kroków uszedł jej uwagi, możnaby ją wziąć za statuę.
Już zdaleka zauważyłem, że jest blondynką. Promień słońca, przedzierający się przez liście lipy, odbijał się na jej włosach, tworząc wokoło głowy aureolę; podszedłszy bliżej, dostrzegłem, iż były to niezwykle delikatne włosy, dorównujące pod tym względem chyba nitkom babiego lata. Szyję miała nieco za długą, aczkolwiek jest to zawsze oznaka wdzięku, jeśli nie piękności, głowę oparła o łokieć na poręczy ławki.
Przyglądałem jej się przez chwilę, a im dłużej patrzałem na nią, tem bardziej zdawało mi się, że mam przed sobą nieżywą istotę. Zebrałem się na odwagę i rzekłem głośno:
— Pani!
— Drgnęła, odwróciła się i spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jak ktoś, budzący się ze snu i zbierający myśli.
Przez kilka chwil nie mówiliśmy nic; ona przyglądała mi się badawczo swemi dużemi czarnemi oczami.
Była to kobieta lat około 32. Musiała być cudem piękności, zanim jej policzki zwiędły i cera pobladła; zresztą i teraz wydała mi się jeszcze zupełnie piękną z tem matowo-bladem obliczem bez karnacji, wskutek czego jej oczy wyglądały jak agaty, wargi jak korale.
— Pani! — powtórzyłem, — pan Ledru twierdzi, że jeśli się pani przedstawię jako autor „Henryka III“, „Krystyny“ i „Antony‘ego“, to pani łaskawie wybaczy me natręctwo i pozwoli się poprowadzić do stołu.
— Wybacz pan, — odrzekla, — nieprawdaż, żeś dopiero przed chwilą nadszedł? Słyszałam odgłos pańskich kroków, a jednak nie mogłam się odwrócić. Zdarza mi się to czasami, gdy patrzę w pewne strony. Pański głos rozproszył czar; podaj mi więc ramię i chodźmy!
Powstała i wsparła się na mem ramieniu; chociaż oparła się całkiem swobodnie, zdawało mi się, że prowadzę cień, a nie ludzką istotę.
Weszliśmy do sali jadalnej, nie przemówiwszy do siebie przez drogę ani słowa.
Dwa miejsca przy stole były dla nas przygotowane.
Jedno — po prawej ręce pana Ledru, dla niej, — drugie, naprzeciwko niej, dla mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.