Policzek Szarlott'y Korday/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Protokół.

Przyniesiono komisarzowi żądane dwa sprzęty; usiadł poprosił o świecę, którą poda! mu doktór, — wyjął z kieszeni kałamarz i papier i zaczął spisywać protokół.
Kilka minut trwało milczenie, podczas którego słychać było skrobanie pióra komisarza po szorstkim papierze urzędowym, przyczem arkusz ze zwykłą piszącemu szybkością zapełniał się pismem.
— Którzy z panów podają się za świadków?
Pan Ledru wskazał dwóch swoich przyjaciół, stojących tuż koło komisarza:
— Przedewszystkiem — ci dwaj panowie!
— Dobrze.
Zwróciwszy się ku mnie, zapytał:
— Proszę pana, czy nie sprawi panu przykrości podpisanie protokółu swojem nazwiskiem?
— Mogę podpisać, — odrzekłem.
— Proszę podejść bliżej.
— Czy to konieczne? zapytałem, czując wstręt do trupa.
— Co konieczne?
— Że muszę podejść bliżej?
— Może pan w ostateczności pozostać na miejscu.
Skinąłem’ głową na znak, iż pragnę pozostać tam, gdzie stałem.
Komisarz policji zwrócił się do stojącego najbliżej przyjaciela pana Ledru i zapytał z szybkością człowieka, przywykłego stawiać tego rodzaju pytania:
— Pańskie nazwisko, imię, wiek, zatrudnienie, stan, adres?
— Jan Ludwik Alliette, — odparł zagadnięty — anagram: Etteilla, literat, zamieszkały przy ulicy Starej Komedji Nr. 20.
— Nie wymienił pan swego wieku, — zauważył komisarz.
— Czy mam podać swój wiek rzeczywisty, czy też ten, który mi przypisują?
— Tam do licha! Chodzi mi o wiek pański, wszak nikt niema podwójnego wieku.
— Owszem, owszem, panie komisarzu, były osoby tego rodzaju, np. Cagliostro, hrabia Saint-Germain, Żyd wieczny tułacz...
— Czy chcesz pan przez to powiedzieć, że jesteś Cagliostrem, hrabią Saint-Germain lub Żydem wiecznymi tułaczem? — zapytał komisarz z marsem na czole, jakby reagował na żart niesmaczny.
— Bynajmniej...
— 65 lat, — wyręczył go Ledru, — pisz pan 65 lat, panie Cousin!
— O to chodzi! — mruknął komisarz.
I napisał lat 65.
— Teraz pan, — zwrócił się do drugiego z przyjaciół pana Ledru i powtórzy! te same pytania, co poprzednio.
Zagadnięty odpowiedział:
— Piotr Józef Moulle, lat 61, kapłan przy kościele Św. Sulpicjusza. zamieszkały przy ulicy Servadoni Nr. 11.
— A pan? — pytał komisarz, spojrzawszy na mnie.
— Aleksander Dumas, pisarz dramatyczny, lat 27, zamieszkały w Paryżu, ulica Uniwersytecka Nr. 21.
Pan Ledru zwrócił się w moją stronę i, grzecznie się ukłonił, na co odpowiedziałem również uprzejmym ukłonem.
— Dobrze! — odsapnął komisarz. — Posłuchajcie, panowie, czy będzie tak dobrze, a może kto zechce poczynić jeszcze jakie uwagi?...
Potem zaczął czytać głosem monotonnym, który tak często słyszy się w sądzie:
„Dnia 1 września 1831 o drugiej popołudniu, dowiedziałem się z pogłosek, że w gminie Fontenayaux-Roses zostało dokonane morderstwo na osobie Marji Joanny Doucudray, przez jej męża, nazwiskiem Piotr Jacquemin i że sprawca mordu udał się do mieszkania mera wspomnianej gminy, by się z własnego popędu oskarżyć o tę zbrodnię. Udaliśmy się natychmiast we własnej osobie do mieszkania wspomnianego Jana Piotra Ledru, ulica Djany Nr. 2 w asyście pana Sebastjana Roberta, doktora medycyny, zamieszkałego w tejże gminie Fontenay-aux-Roses, i tam zastaliśmy już w rękach żandarmerii wspomnianego Piotra Jacquemin, który powtórzył wobec nas, że zamordował swą żonę, poczem wezwaliśmy go, by udał się z nami na miejsce popełnionej zbrodni. Pczątkowo nie chciał iść z nami, później uległ namowom pana mera i udaliśmy się na ulicę Sierżantów, gdzie znajduje się dom, zamieszkały przez Piotra Jacquemina. Przyszedłszy tutaj, zamknęliśmy za sobą bramę, by powstrzymać tłum ciekawych, poczem weszliśmy do pierwszego pokoju, w którym nie widać było żadnych śladów dokonanej zbrodni. Następnie idąc za wskazówkami samego Piotra Jacquemina, przeszliśmy z pierwszego pokoju do drugiego, w którego kącie znajdował się otwór, przez który wchodzi się do piwnicy. Zeszliśmy na dół, przyczem pan doktór na pierwszych stopniach znalazł miecz z rękojeścią w kształcie krzyża i szeroką, ostrą klingą, który to miecz według zeznania rzeczonego Jacquemina, zabrał tenże podczas rewolucji lipcowej z arsenału Artylerji i posłużył się nim przy spełnieniu zbrodni. Na ziemi w piwnicy znaleźliśmy zwłoki pani Jacquemin, leżące na plecach w kałuży krwi, ponieważ głowa oddzielona została od korpusu. Głowę tę postawił Jacquemin na opartym o ścianę worku z gipsem i wobec pana mera gminy Fontenay-aux-Roses zeznał, że to są zwłoki i głowa jego żony; zeznał to w obecności pana Sebastiana Roberta, doktora medycyny, zamieszkałego w Fontenav-aux-Roses; pana Jana Ludwika Allette, zwanego Ettiella, literata, lat 65, zamieszkałego w Paryżu, ulica Starej Komedyi Nr 20: pana Piotra Józefa Moulle, lat 61. kapłana przy kościele św. Sulpiciusza, zamieszkałego w Paryżu, ulica Servandoni Nr. 11; pana Aleksandra Dumasa, lat 27, pisarza dramatycznego, zamieszkałego w Paryżu, ulica Uniwersytecka Nr. 21: — następnie odebraliśmy protokólarne zeznanie od obwinionego“.
— Spojrzał w naszą stronę z widocznym — wyrazem zadowolenia z siebie i zapytał:
— Proszę panów! czy tak dobrze?
— Doskonale! — odpowiedzieliśmy jednogłośnie.
— A teraz przystąpmy do przesłuchania winowajcy.
Jacquemin oddychał ciężko, jakby go coś dławiło.
— Obwiniony! — Wasze imię, nazwisko, wiek, stan, adres?
— Czy to długo potrwa? — spytał obwiniony, z miną człowieka, którego siły opuszczają.
— Proszę odpowiadać! Imię i nazwisko?
— Piotr Jacquemin.
— Ile lat?
— Czterdzieści jeden.
— Odzie mieszka?
— Przecie pan jest tutaj.
— Wszystko jedno, prawo wymaga odpowiedzi na to pytanie!
— Ulica Sierżantów.
— Zawód?
— Robotnik z kamieniołomów.
— Przyznajecie się do zbrodni?
— Tak.
— Powiedzcie dużego dokonaliście zbrodni i w jakich okolicznościach?
— Dlaczego?... Co tam mówić o tem, — odparł Jącquemin. — to tajemnica, która zostanie miedzy mną, a ta tam...
— Niema przyczyny bez skutku.
— Powiedziałem już, że przyczyny nie dowiecie się nigdy. Co się tyczy tych, jak pan powiada, — okoliczności. — to chcecie je wiedzieć?
— Mówcie.
— A więc było tak. Gdy się pracuje, jak my, pod ziemią, w ciemności, i gdy się wedle swego mniemania ma powód do zgryzoty, wówczas robak gryzie duszę, widzi, pan, — i przychodzą człowiekowi złe myśli.
— Oho, oho! przerwał komisarz, — a więc obmyśleliście to już z góry?
— Ach, jeśli panu powiadam, że przyznaję się do wszystkiego, czyż to nie dosyć?
— To prawda, mówcie.
— Otóż te złe myśli, co mi przyszły do głowy, to były myśli o zamordowaniu Joanny. Męczyło mnie to dłużej jak miesiąc, serce nie pozwalało, lecz jedno słowo, które powiedział mi pewien kolega, utwierdziło mnie w postanowieniu.
— Jakie słowo?
— O, to są rzeczy, które nie powinny pana obchodzić! Dziś rano powiedziałem Joannie: „Dzisiaj nie idę do roboty, chcę się zabawić, jakby to było święto; będę z kolegami grał w kręgle. Pamiętaj, żeby obiad był gotowy za godzinę“...
„Jakto?“ — zdziwiła się. Nie twój interes, rozumiesz? Obiad za godzinę!“... „No dobrze“, — odrzekła i poszła po garnek i dzieżkę.
Ale zamiast iść na kręgle, wziąłem ten miecz, który tam pan ma przed sobą i naostrzyłem go na kamieniu. Potem poszedłem do piwnicy, ukryłem się za beczkami i rzekłem sam do siebie: „Ona musi przyjść do piwnicy, aby utoczyć wina, — a potem — zobaczymy“.
Jak długo tam siedziałem za tą beczką, nie wiem, serce waliło mi jak młotem, przed oczami było mi czerwono.
Jakiś głos we mnie powtarzał ciągle to słowo, które słyszałem wczoraj od kolegi.
— Czy powiecie nareszcie to słowo! — zawołał komisarz niecierpliwie.
— Nie potrzeba. Powiedziałem już, że nie dowie się go pan nigdy. Wreszcie usłyszałem zbliżające się kroki. Zobaczyłem cień, potem ona stanęła we drzwiach. Widać ją było dobrze; w ręce trzymała świecę.
— Aha, dobrze, — pomyślałem sobie.
I zupełnie cicho wymówiłem to słowo, które mi powiedział kolega.
Podeszła bliżej. Daję słowo, możnaby myśleć, że przeczuwała, co ją czeka, gdyż bała się i oglądała na wszystkie strony; ale byłem dobrze schowany i nie ruszałem się.
Potem uklękła przy beczce, podstawiła butelkę i odkręciła kran. Wyszedłem szybko z ukrycia, podniosłem miecz i — trach! — Sam nie wiem, czy krzyknęła; odcięta głowa stoczyła się na ziemię.
W tej chwili nie chciałem umierać, lecz ratować się. Miałem zamiar wykopać w piwnicy dół i ukryć ciało. Rzuciłem się na głowę, toczącą się po ziemi, podczas gdy tułów upadł w przeciwną stronę. Miałem przygotowany worek z gipsem, by zatrzeć ślady krwi. Uchwyciłem więc głowę, a raczej głowa chwyciła mnie. Proszę patrzeć!
Pokazał prawą rękę, której wielki palec miał ślady silnego ukąszenia.
— Jakto, głowa was chwyciła? — zapytał doktór, — cóż to u licha za bajki opowiadacie?
— No, mówię, że ugryzła mnie mocno i nie chciała mnie puścić. Z pomocą lewej ręki położyłem; ją na worku z gipsem, a prawą chciałem wydobyć z zębów, które jednak wkrótce same rozwarły się. Cofnąłem rękę, widzi pan, może to szaleństwo, lecz byłem przekonany, że głowa żyje: oczy były szeroko otwarte. Widziałem ją zupełnie dobrze, gdyż świeca stała na beczce, — a potem usta poruszyły się i wymówiły: „Nędzniku, byłam niewinną!“
— No, tego już za wiele! — zawołał doktor, — oczy spojrzały na was? usta przemówiły?
— Przecie słyszałeś pan, panie doktorze! Pan jest lekarzem, więc w nic nie wierzy; a ja mówię panu, że ta głowa, którą tam widzicie, ugryzła mnie i powiedziała: „Nędzniku byłam niewinną!“ — Przecie chciałem ze strachu uciekać, no nie? Ale poleciałem — prosto do pana mera, by się wydać w ręce władzy. Czy to prawda, panie merze? powiedz pan!
— Tak, Jacquemin! — odparł pan Ledru przyjaznym tonem, — tak, to prawda!
— Zbadaj głowę, doktorze, — rzekł komisarz policji.
— Ach, nie panie Robert! — krzyknął Jacquemin, — dopiero, gdy pójdę stąd!
— Czy boisz się głuptasie, by znów nie przemówiła do ciebie? — rzekł doktór, poczem wziąwszy świecę zbliżył się do worka z gipsem.
— Panie Ledru! na miłość boską! — wołał morderca, — błagam pana, proszę mię puścić, proszę, zaklinam pana!
— Moi panowie! — rzekł mer, wstrzymując skinieniem doktora. — ten nieszczęśliwy jest już tu niepotrzebny, pozwólcie wiec, że go zaprowadzę do więzienia. Prawo, ustanawiając konfrontacje, przewidziało także, że oskarżony winien mieć silę wytrzymania jej.
— A protokół? — zagadnął komisarz.
— Jest prawie skończony.
— Obwiniony musi go podpisać.
— Uczyni to w więzieniu.
— Tak, tak! — zawołał Jacquemin — w więzieniu podpiszę wszystko, co tylko panowie zechcecie!
— No, więc dobrze! — odparł komisarz.
— Żandarmi! odprowadzić tego człowieka! — rozkazał pan Ledru.
— Ach, dziękuję, panie Ledru! — rzekł Jacquemin z wyrazem szczerej wdzięczności.
Sam ujął obu żandarmów pod ręce i z nadludzką siłą pociągnął ich za sobą do góry po schodach.
Po tych słowach — dramat w piwnicy zakończył się. Na miejscu pozostały tylko dwa straszne przedmioty: ciało bez głowy i głowa bez ciała.
Zwróciłem się do pana Ledru:
— Proszę pana! czy mogę odejść? przecie protokół mogę podpisać jutro.
— Dobrze! Lecz pod jednym warunkiem!
— Jakim?
— Że pan podpisze protokół u mnie!
— Z największą przyjemnością. Kiedy?
— Mniej więcej za godzinę. Pokażę panu mój dom, który należał do Scarrona. To pana zainteresuje.
— Za godzinę będę tam!
Wychodząc na górę, rzuciłem raz jeszcze okiem do wnętrza piwnicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.