Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Zasadzka.

Bagna Clare-Galway, rozciągają się na wschód od miasteczka tegoż samego nazwiska, pomiędzy Corbally i Oranmore. Rzeczka Moyna, płynąca wśród ornych gruntów i małych dębowych lasków, oddziela je zupełnie od wielkich bagien, otaczających Tuam, które dochodzą aż do stóp gór w hrabstwie Sligo.
Bagna Clare-Galway wyglądają nieco odmiennie; od sąsiednich trzęsawisk i groźniejszemi są dla podróżnika. Z małych wzgórz po których przechodzi szosa jeziora Corrib, bagno ma pozór gęstego i nizkiego zagajnika, a nie widać żadnych przerw pomiędzy pogiętemi i karłowatemi pniami sosen, których pokurczone gałęzie pełzają po ziemi; całość wygląda jak olbrzymia równina kołu czerwono-zielonego, jak jeden kobierzec bez fałdów i plam.
Lecz poniżej miasta Clare-Galway, fizyognomia bagna znacznie się zmienia. Gaik ów, składa się z licznych małych pagórków zarosłych bagnistemi sosnami, a pomiędzy temi pagórkami, które raz tworzą wyspy, to znowu półwyspy, stoją głębokie kałuże z cuchnącą wodą, których jednym skokiem przeskoczyć nie można.
W innych bagnach, wązkie pasy ziemi snują się wężykowato dosyć regularnie, by można po nich, jak po drogach, przebywać bez przeszkód dosyć rozległe przestrzenie; lecz tutaj nie ma sposobu przedostania się, co krok przechodzeń znajduje się na szczycie pagórka, po za którym niema nic, tylko bezdenne błoto.
Trzeba tedy bezwarunkowo trzymać się drewnianych dróg wybudowanych przez okolicznych mieszkańców w miejscach najtrudniejszych do przebycia.
Najprostsza droga z Tuam do Galway przechodzi przez sam środek bagniska i szosa z desek ułatwia komunikacyę. Jest ona prawie na milę długą i ma tylko kilka stóp szerokości.
Wśród tej drogi znajduje się jedno miejsce, w którem, najodważniejszemu nawet podróżnikowi serce bić zaczyna. Szosa, w całej swej długości tylko gdzie niegdzie wspiera się na twardszym kawałku ziemi, wogóle zaś posiada, jako jedyną podporę, pieńki drzew, powrzucane w rzadkie błoto, w pewnych od siebie odległościach.
To błotniste jezioro jest wytworzone przez wody małego strumyka zwanego Doon, który wypływają z hrabstwa Roszommon, wpada do jeziora Corrib. Przepływając przez bagna, strumyk bezmiernie rozszerza swoje koryto, już nie płynie właściwie, tylko rozdziela się na tysiące wązkich pasemek wody, torujących sobie drogę wśród rozrzedzonej ziemi.
Dopiero po za bagnem płynie znowu pomiędzy dwoma brzegami, odległemi od siebie na krok jeden zaledwie, podczas gdy w trzęsawisku rozprzestrzenia się na kilkaset stóp.
Na całej tej szerokości droga z desek trzęsie się za lada ciężarem, ludzie okoliczni utrzymują, iż pieńki rzucone w błoto, czynią ją bezpieczniejszą w tem miejscu, niż w wielu innych, strach jednak bierze widząc tę ruchomą drożynę, jęczącą i chwiejącą się ponad błotnistą przepaścią.
W kilka godzin po burzliwej naradzie w galeryi Olbrzyma, tłumy włościan uzbrojonych w piły i w topory dążyły ku strumykowi Doon. Przybywali oni z różnych stron, większość z mich jednak szła z okolic jeziora Corrib.
Zebrali się na pagórku zarosłym sosnami i zdawali się naradzać między sobą. Promienie słoneczne zaczynały już przebijać się przez mgłę; było to mniej więcej w tym czasie gdy mała Su przybyła do miasta Tuam, wraz ze swym bratem Paddy.
Wieśniacy irlandcy zebrani na pagórku nie wydawali się bardzo pewni siebie. Rzucali na prawo i na lewo niespokojne spojrzenia, jak gdyby obawiali się napaści. Narzędzia, które przynieśli, ciężyły im, radziby widzieć słońce mniej jasnem i mgłę, bardziej gęstą. Jednak, po krótkiej naradzie, w której kilkunastu chłopaków uzbrojonych w muszkiety wystąpiło z ognistemi mowami, wszelkie wahanie ustało. Kilku włościan, z trąbami przewieszonemi przez ramiona, odłączyło się od głównej grupy i rozeszło w różnych kierunkach.
Ujrzano ich przeskakujących ostrożnie przez kałuże, poczem skryli się po za sosnami, zajmując stanowisko po obu stronach strumyka. Zadaniem. ich było stać na czatach, pilnując niebezpiecznego przejścia.
Wtedy cała masa pozostałych wieśniaków ruszyła się z miejsca, wypróżniwszy jednak wprzódy z pół tuzina szerokich, butelek dla dodania sobie odwagi. Poczem zeszli z pagórka i puścili się, wzdłuż strumyka Doon, posuwając się naprzód o ile im trudności napotykane na drodze, nie stawały na zawadzie.
Doszli tak aż do szosy z desek i weszli bosemi nogami w bagno, większość z nich zasiadła na drewnianych belkach i na pieńkach, by nie ugrzęznąć w oceanie błota rozpościerającem się na okół.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety pozostali na środku drogi tworząc korpus rezerwowy, którego, zadaniem, w każdej dobrze uorganizowanej ekspedycyi, jest czuwanie nad pracującymi. ’
Losy zostały rzucone, a gdy pierwsze uczucie trwogi minęło, wróciła żądza zemsty. Ze wszystkich stron usłyszano niebawem zgrzyt pił i huk siekier, rąbiących belki na drodze/
Ciężka była to praca. Szerokie belki leżały po większej części na płask na rozrzedzonej ziemi i nie łatwo było je piłować. A co chwila dawały się słyszeć trąby sygnałowe wieśniaków rozstawionych za czatach, zwiastujące zbliżanie się podejrzanego świadka. Musiano przerywać robotę i czekać.
Najczęściej jednak, przechodzień był wieśniakiem z okolicy, który na wezwanie warty oddalał się, albo też łączył się z pracującymi.
Ci zaś, byli to po większej części, nasi dawni znajomi z galeryi Olbrzyma. Był tam wielki Mahony, uzbrojony w olbrzymią siekierę, który zwykle jednem cieńciem dokończał dzieło rozpoczęte piłą. Był też i Mac-Duff, który przewiesiwszy swą pałkę przez plecy, piłował z zapałem, śpiewając jakąś piosenkę, dla dodania sobie odwagi i biedny Pat, który wprawdzie nie wiele co robił, ale za to drżał jak listek.
Biedny chłopiec, wszystkiego lękać się musiał: z jednej strony sprzysiężeni mieli go na oku, w razie danym nie znaliby miłosierdzia; z drugiej, drżał przed ludźmi lorda Montrath, którego chleb jadł i jaki dobry chleb! Za lada podejrzeniem, straciłby swoje miejsce, wygodne miejsce, które wprawdzie czasami nabawiało go strachu; gdy potwór zamknięty w ruinach zamku Diarmid ryczeć poczynał, ale które koniec końców było bardzo wygodne i pozwalało biednemu Patowi jeść, pić i sypiać o wiele lepiej, od niejednego Irlandczyka.
Jak tylko brzmiały trąby stojących na czatach, Pat odchodził od zmysłów. Już widział się zbitym, mordowanym, powieszonym, a co najmniej, to wypędzonym z wygodnego gniazda, które sobie usłał wśród zwalisk zamku i zmuszonym znowu pracować wiele, by jeść mało. A on tak lubiał jeść dużo, nie pracując wcale!
Gib Roe znajdował się też wśród robotników zajętych dziełem zniszczenia i w duszy był przekonanym, iż się przyczynia do sprawy świętej i mniemał nieszczęśliwy, iż morderstwo dragonów protestanckich zrównoważy, w obec sprawiedliwości Boskiej, niewinną śmierć Mac-Diarmida katolika.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety rozstawili się wzdłuż drogi i czuwali. Jeden z nich tylko, miał twarz zasłoniętą czarną-płachtą. Był to wysoki młodzieniec, zgrabny i kształtny. Głowę schylił na piersi i stał zamyślony i smutny, wsparty na muszkiecie, nie ruszył się od chwili gdy rozpoczęto rąbanie i piłowanie.
— Dalej chłopcy! — zawołał Mahony Podpalacz, który siekierą krajał drzewo jak ser. — To tylko przygotowania do balu, taniec rozpocznie się niebawem!
— — Och! — krzyknął Mac-Duff, poruszając piłą z trudnością w tył i naprzód, — zasługujemy na przyjemne widowisko, gdyż ciężka to robota!
— Jestem cały w potach, — szepnął Pat.
— Nie bój się, — przerwał Mac-Duff, — przyjdzie dzień, w którym takiego łotra jak ty, osuszymy sosnowym kagańcem.
Pat oblał się zimnym potem i piła z rąk mu wypadła.
Robota postępowała naprzód; słońce wznosiło się na widnokręgu powoli rozpędzając mgłę. Czas naglił; była to jedyna przychylna sposobność, nie można było pozostawiać niedokończonem rozpoczętego dzieła.
Olbrzym podwajał usiłowań! Ogorzała twarz jego wznosiła się ponad wszystkie inne głowy, pracował bez przerwy, wyszczerbioną siekierą już nie rąbał drzewa, ale gniótł takowe.
— Basta! — zawołał Mac-Duff, — rozprawmy no się z flaszką: poteenu, inaczej pozdychamy jak psy na tem miejscu.
Olbrzym, mimo swego zapału do pracy, nie sprzeciwił się tej propozycji. Zgrzyt pił i huk siekier ucichły na chwilę, dzbanki poteenu. trzymane w rezerwie, poczęły krążyć wśród pracujących. Podczas tej krótkiej, chwili milczenia usłyszano jakiś szum w dali.
— Kogo tu znowu dyabeł niesie? — zapytał Podpalacz, starając się przeniknąć mgłę niespokojnym wzrokiem.
Pat, zawsze najpierwszy poddający się strachowi, upuścił dzbanek, który powoli pogrążył się w błoto i zniknął.
Ten sam los oczekiwał dragonów Jej Królewskiej Mości.
Lecz nikt w tej chwili nie zwrócił na to uwagi, strach prędko ogarnął serca wieśniaków irlandzkich.
Zatrzymali się wszyscy i ze drżeniem nastawili uszów, wielu z nich miało szczerą ochotę drapnąć.
Szmer wzmagał się wciąż, rzekłbyś szepty jakieś i przygłuszone śmiechy.
— Ach! — zawołał Mac-Duff, uderzając się w czoło, — za wiele łyknąłem tej nocy i zdaje mi się, że przechodząc, powiedziałem mej żonie Magdzie kilka niepotrzebnych słówek.
Głośny wybuch śmiechu dał się słyszeć w sąsiedniej gęstwinie, w odpowiedzi na to wyznanie.
I jak daleko mgła pozwalała sięgnąć okiem, wszystkie gaje sosnowe zdawały się poruszać, wszędzie ukazały się głowy białe i czerwone. Żona Patryka Mac-Duffa nie była dyskretniejszą od męża i kto żyw, a nosił spódnicę w Knockderry i w osadzie Corrib, podążył do szosy z desek. Widowisko zapowiadało się wielce zajmujące, poczciwe kobieciny mogły wybierać pomiędzy śmiercią dragonów i wyborami w Galway: wybrały dragonów, obiecując sobie, iż następnie kłusem podążą do miasta.
Tak, że za każdym krzakiem krył się czerwony burnus, a że pomiędzy szosą i jeziorami nie było rozstawionych straży, kobieciny mogły zbliżyć się na sto kroków do pracowników, od których stały oddzielone tylko błotnistem korytem strumyka Doon.
Olbrzym rzucił na Mac-Duffa groźne spojrzenie i nie wiele brakowało by tenże życiem nie przypłacił swej nieostrożności. Ale Mac-Duff, gaduła i fanfaron miał wielu przyjaciół wśród tej tłuszczy gadatliwej i pełnej fanfaronady jak on; wszyscy przytem tak byli szczęśliwi pozbywszy się strachu, żz czuli się litościwie usposobionymi.
Rozległ się ogólny okrzyk przebaczenia i siekiera Podpalacza, która się już wznosiła ponad głową Mac-Duffa, spadła na drzewo i zgniotła belkę.
— Gdyby to ze mną była sprawa, — szepnął biedny Pat, — Bóg jeden wie, gdziebym się w tej chwili znajdował.
— U kroćset dyahłów mój synu, — odpowiedział Mac-Duff, który na chwilę przestraszony, prędko przyszedł do siebie widząc, iż go niebezpieczeństwo ominęło. — Do roboty chłopcy! dragoni za wszystko zapłacą.
— Pierwsza kobieta, która się odezwie, — rzekł groźnie Podpalacz, — da nura w błocie.
Milczenie zapanowało po tej groźbie; ale prawdopodobnie kobieciny wynagrodziły to sobie, gdy rozległ się zgrzyt i hałas narzędzi przy pracy.
Przez pół godziny trwał jeszcze gwar ogłuszający, przerywany tylko od czasu do czasu, gdy trąba stojących na straży odzywała się na alarm.
Tuman już całkiem uniósł się w górę, słońce jaśniało na niebie i widać tylko było w oddaleniu okrągły pas mgły, odgraniczający zielony krąg z migocącym blaskiem kałuży.
— Skończona robota, — rzekł Podpalacz, Ocierając rękawem pod kroplami spływający z czoła, — spróbuję ja jak to będzie.
Belki były poprzecinane w pewnych od siebie odległościach, tak iż mogły obracać się na podpierających je pieńkach. Mahony wszedł na jeden z nich wystający ponad brzeg szosy, postawił stopęsca deśće, która pod jego ciężarem przechyliła się w dół. Ogólne oklaski powitały tę pomyślną próbę.
— Podpalacz jest ciężki — rzekł Mac-Duff, — lecz konie Anglików są równie ciężkie jak i on.
— To ja przepiłowałem deskę w tem miejscu, — szepnął Pat — i nikt mi za to Bóg zapłać nie powie!
Młodzieniec z czarną maską stał wciąż wsparty na muszkiecie, drugą ręką unosił róg zasłony, zakrywającej bladą i zmęczoną twarz Jermyna Mac-Diarmida.
Ponurem okiem przyglądał się on dziełu zniszczenia. Dusza jego, którą Bóg stworzył szlachetną, instynktownie oburzała się przeciw temu niecnemu morderstwu.
Głos wewnętrzny wołał na niego: Wstrzymaj się! ale się wahał. Chciał już biedź na drogę wiodącą do Tuam, by zawołać do swego rywala:
— Śmierć cię tam czeka, nie idź! Ale ten człowiek wydarł mu serce Elleny! nienawidził go nienawiścią wyrównywającą jego miłości. Czuł się porwanym tajemniczą siłą; głosu własnej woli nie słuchał; był oślepiony, odurzony jakby szałem.
Ellen! Ellen! imię to wypełniało jego serce; myśl o niej, była jedyną jego myślą.
Jermyn stał przykuty do miejsca patrząc wciąż w to miejsce, w którem przechyliła się deska, miejsce, gdzie może kopyto konia niosącego Mortimera, dotknie topieliska po raz pierwszy. Ta próżnia pozostała między dwiema belkami magnetyzowała wzrok jego i oczów nie mógł od niej oderwać.
Tak mało czasu upłynęło jeszcze, od tej nocy, podczas której Jermyn tyle wycierpiał. Wszystko stawało mu w pamięci i wywołane obrazy przesuwały się przed oczami.
O noc ta pancerzem osłoniła serce pacholęcia! on także już nie znał litości.
Był to młodzieniec łagodny i nieśmiały, którego zazdrość gwałtownie wykoleiła, a tacy są najstraszniejsi. Kochał w milczeniu i z uszanowaniem. Od tej godziny, gdy się skończyły jego dziecięce lata i gdy dusza, budząc się ze snu, pierwszych doznaje wrażeń. Jermyn kochał Ellen. Była ona całą jego przeszłością, jedyną nadzieją przyszłości.
Niejednokrotnie dziękował on Bogu, iż nie miał za rywala żadnego z braci.
Rywal jego był Anglikiem, nienawistnym Saksończykiem, protestantem, wrogiem!
Jermyn był odważny, jeżeli w ten sposób napadał na nieprzyjaciela, to nie przez tchórzostwo, niejednokrotnie drżał z radości na myśl, iż mógłby stanąć naprzeciwko majora ze szpadą w ręku.
Od pierwszego uderzenia siekiery, przyglądał się nieruchomy i milczący dziełu zniszczenia. Gdy już wszystko ukończonem zostało, głos sumienia odezwał się po raz pierwszy.
Ale mu odpowiedział silniejszy jeszcze głos nienawiści. Jermyn bez wzruszenia mógł przyglądać się miejscu, w którem deska przechyliła się na około pieńka i gdzie niebawem major Percy Mortimer miał znaleźć grób wśród błota.
Spuścił płócienną zasłonę, przewiesił broń przez ramię i rzekł obojętnie:
— Dobrze tak, możemy się oddalić.
Wkrótce potem głęboka cisza panowała w tem miejscu, gdzie przed chwilą rozlegał się ogłuszający huk siekier i zgrzyt pił. Z daleka szosa miała swój zwykły wygląd i nic nie zdradzało zasadzki.
Bagno wyglądało opuszczone i opustoszałe jak zazwyczaj i nic nie widziano na około, jak daleko tylko oko sięgnąć mogło. Tylko od czasu do czasu gałęzie karłowatych sosenek poruszały się znienacka, chociaż żaden wiatr nie dął ponad trzęsawiskiem.
I słychać było niewyraźnie szepty i tu i owdzie za zielonemi gałęziami, przytłumione wybuchy śmiechu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.