Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Gniazdo wśród bagnisk.

Wśród bagnistej okolicy, między Carrdulla i Ballindery, wznosił się mały domek o dobrą milę od miasta Tuam. Zbudowano go na pagórku usypanym ręką ludzką na kilka stóp ponad otaczającem go trzęsawiskiem.
Zewnątrz, domek ten wyglądał jak przygnieciona buda. W środku dachu, ułożonego z darniny, znajdował się otwór zastępujący komin, którym podczas brzydkich zimowych dni, wydobywał się dym z ogniska.
Ściany były lepione z gliny. Żaden pal, żadna belka, nie podtrzymywała ich i nie zabezpieczała od grożącego im upadku.
Wilgotna atmosfera bagniska szkodliwie oddziałała na kanty ścian lepianki, w których, w różnych miejscach potworzyły się znaczne szczerby. Ściany były wciąż wilgotne, miękkie w dotknięciu a po ich powierzchni spływały bezustannie krople wody wśród zielonego mchu wyrastającego tu i owdzie.
W chacie tej, oprócz nizkich zamykanych zastawą drzwi, znajdował się tylko jeden otwór, zwrócony na południe.
Wnętrze chaty stanowiła jedna tylko izba, któraby się bezpiecznie cztery razy zmieścić mogła w sali Mac-Diarmidów.
W środku izby było zagłębienie zastępujące komin. Zimową porą, z tego to ogniska wydobywała się gęsta torfowa para, która zapełniała całą chatę, zanim i otworem pozostawionym w dachu, wydostała się na; zewnątrz.
Nieco na lewo od tego komina, rozciągniętym był przez całą szerokość izby sznur, dzielący ją, jak u starego Milesa na dwie nierówne części, jedną przeznaczoną na schronienie dla bydląt, drugą dla ludzi.
Ale przestrzeń pozostawiona dla zwierząt była pustą. Nie było żadnego stworzenia po za sznurem, tylko wysuszona, w pył już zamieniona podściółka wychudzonej maciory, zdechłej z głodu przed rokiem.
Trudno sobie wyobrazić większą pustkę, straszniejszą nędzę. Żadnego stołu, żadnej ławki, nawet na popękanych ścianach nie widziano owego biednego zbytku, tak cennego dla każdego irlandzkiego katolika, t. j. wizerunku jego patrona, który się modli za niego w niebie.
Nic, tylko gęste, wilgotne, cuchnące powietrze.
Na ziemi kałuże brudnej wody i na ścianach woda spływająca kroplami. W rogu izby stos cegiełek torfowych a przy nich błyszczały dwie szerokie, ostre łopaty, służące do obcinania darniny, ponad pokładem torfu.
W drugim rogu kilka ździebeł słomy, na której leżało dwoje na pół nagich dzieci.
Było to mniej więcej o tej porze, gdy sprzysiężeni Molly-Maguire wychodzili z galeryi Olbrzyma. Dzień, który poczynał świtać, słabo oświecał przedmioty znajdujące się w nędznej izbie. Przez liczne szpary w ścianach można było dojrzeć białą mgłę unoszącą się z bagien w górę.
Światło padając z ukosa na dwoje uśpionych dziatek, oświecało wątłe ich członki wyglądające z pod łachmanów i drobne wybladłe twarzyczki wyniszczone nędzą.
Była to dziewczynka około jednastu lat wieku i chłopczyk mogący mieć o rok mniej. Dzieci jednego niemal wzrostu były do siebie w najdrobniejszych rysach podobne. Drobne wynędzniałe twarze, zakrywały niemal zupełnie bujne rozczochrane czupryny. Na twarzach malowała się słodycz i może brakowało tylko nieco dobrobytu, by je okrasić uśmiechniętą dziecięcą pięknością.
Ale były one tak blade, tak chude, tak wątłe! Zabójcza atmosfera bagien, ciężyła tak strasznie na ich biednych piersiach.
Cierpiały głód często i długo. Chłopczyk leżał na poprzek u nóg siostry, która spała podłożywszy rękę pod głowę.
Sen ich był ciężki i niespokojny zarazem. Raz wyglądały jakby przygnębione pod duszącym je ciężarem, to znowu kręciły się na wilgotnem łożu, pot skraplał się pod ich gęstemi włosami, a przez spieczone usta wydobywał się cichy jęk.
Naraz dziewczynka zbudziła się. Błędnym wzrokiem obejrzała się po izbie. Obie ręce przycisnęła do piersi.
— Jezu! Panie! jakże mi się jeść chce!
Poczęła pełzać na czworakach, dotykając niemal głową ziemi i wietrząc wszędzie jak zwierzę, czy nie znajdzie jakich okruszyn. Ale już tyle razy ich szukała! Nic nie znalazła. Ostatnie obierzyny kartofli, zjedzone były od dawna.
Głuchy jęk wydobył się tylko z gardła biednej dziewczyny, która pełzając wróciła na swe posłanie. Usiadła i oparła plecy o wilgotną ścianę.
— Paddy, — wyszeptała, — bracie mój, zdaje mi się, że umrę.
Dziecko nie zbudziło się odrazu. Rzucał się we śnie, zerwał się naraz jak siostra i obiema rękami schwycił się za piersi.
— Ach! ach! jakże mi się jeść chce! Jezus mój najdroższy! Młoda dziewczyna jęczała i płakała.
— Co ci jest siostrzyczko? — zapytał Paddy, zbliżywszy się do niej na słomie, — nie płacz, widzisz ja nie płaczę.
A głos biednego dziecka drżał, a z zapadłych powiek wydobywały się gęste łzy.
— Paddy, braciszku mój, — szepnęła Su, a głos jej był bardzo słaby i cichy, — powiadają, iż umrzeć to boli... a ja tak cierpię! Zdaje mi się, że pozostaniesz sam wśród bagien.
Paddy obiema rękami objął szyję siostry.
— Proszę cię, proszę cię, — zawołał, — nie opuszczaj mnie! Ja jestem mężczyzną i zapewnie wiele musiałbym przecierpieć zanim bym umarł.
Dzieci pozostały tak przez chwilę trzy mając się w uścisku. Su spojrzała na brata i próbowała uśmiechnąć się.
— Już mi lepiej — rzekła, — spędzimy jeszcze tę noc jak i poprzedzające, a może ojciec Gib przyniesie co jeść jutro rano.
Paddy wstrząsnął rozczochraną głową.
— Trzy dni jak ojca nie ma, — odrzekł. — To strach być głodnym przez trzy dni.
Naraz głos mu się ożywił i rozweselił.
— Nie wiesz siostrzyczko, — zawołał, — jaki piękny sen miałem! Do naszej chaty przybyło kilku pięknych panów i jeden z nich zabrał mnie z sobą... daleko, bardzo daleko, het, aż po za jezioro... sam nie wiem gdzie. Dostałem piękne płócienne ubranie bez dzir. Dano mi obuwie z drewnianemi podeszwami i nogi już mi się nie krwawiły o gałęzie i pieńki w bagnach i przez cały dzień, czy słyszysz Su? przez cały dzień jadłem! jadłem kartofle, chleb owsiany i mięso jak na Boże Narodzenie!
Światło dzienne przenikając do chaty, oświeciło pałające żądzą oczy biednych dzieci.
Su przesunęła język po spieczonych ustach.
— Kartofle, — wyszeptała. — Chleb owsiany! Ach! Jezu! Jezu! jaka ja głodna!
— Ja także, — odpowiedział Paddy, z twarzy której znikł uśmiech, — jam także bardzo głodny! Zdaje mi się, że ktoś żelazną ręką kręci mi w próżnej piersi.... Ależ moja siostro, jakże ja w tym śnie zajadałem! Jak żyję nie widziałem takich ogromnych kartofli, a chleby owsiane były takie wielkie jak ja.
Su zsunęła się wzdłuż ściany i głowa spadła jej na rękę.
— Chleba! ach chleba! — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem.
Paddy też zachwiał się i padł na słomę, bełkocząc wspomnienia swego snu.
Dzieci usnęły i uśmiechały się we śnie. Wywołane widzenie powtórzyło się zapwne znowu i śniło im się, iż jest pełno chleba w chacie.
Już się zupełnie rozwidniło. Przy dziennem świetle smutna ta siedziba wydawała się jeszcze bardziej nagą i opuszczoną jak o zmroku. Na zewnątrz ranna mgła unosiła się ponad bagnistemi obszarami i na kilka mil w około, żaden dźwięk nie przerywał ponurego milczenia.
W tem w dali usłyszano jakieś kroki, jakby lekkie stąpanie człowieka biegnącego po torfiastej murawie. Tętent ten zbliżał się coraz bardziej. Wśród mgły ukazała się jakaś niewyraźna postać, która naprzemian to niknęła, to pokazywała się coraz bliżej.
Był to człowiek, który pędził szybkim krokiem po drożynie wijącej się zygzagiem wśród kałuż stojącej wody. Po kilku sekundach, można już było rozpoznać zgiętą postać i łachmany Giba-Roe.
Gib wydawał się zmęczonym. Włosy jego, które zwykle jeżyły się ponad czołem, spadały w nieładzie zmoczone ranną rosą i kroplami potu. Zsiadł z konia u stóp pagórka służącego za podstawę chacie. W kilku susach wdrapał się na górę i jednem uderzeniem pałki odepchnął zastawę zastępującą drzwi.
Paddy i Su poruszyły się na słomie, westchnęły we śnie lecz nie obudziły się. Gib miał przywiązany do pasa pod podartą opończą płócienny worek, który odczepił i zawiesił na sznurze.
— No dzieciaki! — zawołał, — wstawajcie i do roboty!
Mała Su odwróciła się z bolesnem jakiemś mruczeniem, a Paddy przyłożył obie ręce do oczów, które nie chciały się otworzyć.
— Żywo pędraki! — zawołał Gib, uderzając pałką o ziemię, — wstawać! albo kij będzie w robocie!
Dzieciaki zerwały się na bose nogi i stały jakiś czas w osłupieniu, następującem zwykle po nagłem przebudzeniu. Gib przyglądał im się uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach.
— Jakie chude niebożątka, — rzekł do siebie.
I dodał z nietajoną radością:
— Ale to się skończy. Su mieć będzie okrągłe różowe policzki, a Paddy utyje jak jaki zlachcic. Będzie wielki, piękny, silny!... Ach! — szepnął, spuszczając oczy z zakłopotaną miną, — nie można przecie pozwolić umierać z głodu tym drogim niewiniątkom, które nam Bóg dał.
Dzieci tymczasem odgarnąwszy włosy otwierały oczy jak mogły szeroko, spoglądając na kieszenie ojca. Na biednych ich mizernych twarzyczkach widać było bolesny zawód.
Nie rzekły jednak ani słowa i każde z nich ująwszy rękę Giba, złożyło na niej pocałunek.
— O tak! tak! moje niebożątka, — szepnął Roe, — dla was zaprzedałbym duszę dyabłu.
— Dzień dobry ojcze, — rzekła z cicha mała Su.
Paddy powtórzył:
— Dzień dobry ojcze.
Roe wziął każde z nich z kolei na ręce i namiętnie je uściskał.
Potem odepchnął je z pewną szorstkością i gęste jego brwi się zmarszczyły.
Arrah! — mruknął; — gdyby nie te pędraki, miałbym czyste sumienie i sny by mnie po nocach nie dręczyły!
— Ojcze, — rzekła Su, której głód dokuczał, — czy przyniosłeś nam co do jedzenia?
Paddy spojrzał na ojca bojaźliwym wzrokiem i przysunął się bliżej. Trząsł się cały i był blizki omdlenia.
Gib wskazał palcem worek zawieszony na sznurze. Dzieci skoczyły ku niemu i jednocześnie wsunęły rączki do środka, usta ich napełniły się chciwie i zajadając wydawały dzikie, przytłumione okrzyki zadowolenia. We worku były dwa chleby owsiane i trochę kartofli.
— To mój sen siostro! — rzekł Paddy z pełną gębą, — to mój sen piękny! Patrz jak ten chleb jest biały i świeży.
Su nie mogła mu odpowiedzieć. Zajadała z trudną do opisania żarłocznością. Łzy zakręciły się znowu w oczach Giba-Roe.
— Już nie będą cierpieć głodu biedactwa! — myślał sobie. — Inaczej znalazłbym je kiedy nieżywe wśród bagien. Bóg mnie skarze może, ale to mi sprawia taką radość widzieć, iż jedzą i cieszą się.
Su i Paddy siadły sobie na ziemi, by wygodniej zajadać. Gib położył się przy nich. Całował małą Su, która wydzierała mu się z rąk, by nie stracić i kąsa. Odwracał się do Paddy, ale i ten nie miał czasu z nim się pieścić, gdyż jadł i jadł ciągle.
Gib uśmiechał się. Przyciągał dzieci do siebie i całował je. Przewracali się wszyscy troje razem na wilgotnej ziemi. Ich poczochrane włosy mięszały się jedne z drugiemi. Cała ta scena miała jakiś dziwny charakter dzikiej rozkoszy i bolesnej uciechy.
Nędza panowała na około, nędza straszna, lecz wśród tej nędzy zawitała szalona radość, jakiejby daremnie szukać za stołem magnatów.
Dzieciaki rozrywały chleb białemi ząbkami. Rumieńce zwolna występowały na ich policzki i nadawały im, choć na chwilę, ten wesoły wygląd, który tak wdzięcznie uśmiecha się na młodocianych twarzyczkach.
Jakże się pięknemi wydały biednemu Gibowi i jak on je kochał!
— Smakuje ci to, Su moja! serduszko moje? — szeptał nie wiedząc sam co mówi. — Stary Gih przyniósł chleba swym dzieciom. Och! ma bouchal! jak chleb smakuje gdy się jest głodnym! Za ten chleb, Gib sprzedał swoją duszę. Ale pójdziemy daleko ztąd, bardzo daleko, aż do kraju tych łotrów Anglików, gdzie dzieciom Giba nigdy kartofli nie zbraknie.
Tymczasem Su i Paddy zajadały, nie starając się zrozumieć słów ojca. Gib wydobył z kieszeni małą flaszkę, w której był poteen. Zbliżył ją po kolei do ust dzieci, które chciwie zaspokoiły pragnienie.
A Gib śmiał się też jak dziecko.
— Dobre to! dobre! — powtarzał, — ale biedny Roe już nie jest Irlandczykiem... a to go boli. Będzie musiał odpłynąć jak łajdak jaki, jak zdrajca utuczony krwią braci, który ucieka przed nożem mściciela. Ach! nie dla siebie Gib to uczynił! Dzieciom chciało się jeść i pić. Bóg się nad biednym Gibem zlituje! Wznosił ku niebu błagające oczy. Fizygnomia jego zmieniła się zupełnie. Nie miał już tej pokornej miny, jak w oberży „Króla Malkolma” lub w galeryi i Olbrzyma. Na jego wynędzniałej twarzy malowała się duma i gorąca żądza poświęcenia.
Był to ojciec, któremu Bóg sam kazał bronić potomstwo, ojciec zastępujący nieżywą matkę i dziedziczący jej niezmierną miłość.
W duszy tego człowieka walczyły o lepsze, abnegacya, nie umiejąca rozważać i miłość nieograniczona, która go wiodła naprzód, chociaż widział otwartą przepaść przed sobą. Nie rzadkie to objawy poniżenia moralnego wśród choroby irlandzkiej, wywołanej nędzą.
Przed stawiał on dziwną mieszaninę złego i dobrego.
Kłamstwo i zdrada, znajdowały jednocześnie miejsce z bohaterstwem w tem zaślepionem sercu.
Raz jeszcze uścisnął namiętnie swoje dzieci i zerwał się na nogi. Ponure postanowienie zabłysło w jego oczach, które się nagle zachmurzyły.
— Och! — rzekł, wypiwszy jednym tchem resztę wódki pozostałej we flaszce, — będzie to dobry uczynek i krew starego Mac-Diarmida mniej zacięży na mojem sumieniu! Wstawaj Su! wstawaj Paddy! będziecie dojadać idąc, moje dzieciaki. Trzeba byście za godzinę były już w Tuam.
Dzieci wstały posłuszne i Paddy zapytał:
— A poco?
— Słuchajcie mnie dobrze. W Tuam znajduje się obecnie naczelnik czerwonych mundurów, który się zowie major Percy Mortimer.
— Znamy go dobrze, — przerwała Su, — ma on złotem wyszywany surdut i dobry z niego człowiek.
— Bardzo dobry, — dodał Paddy, — dwa razy dał nam srebrnych pieniędzy, gdy przechodził przez bagna na czele swoich żołnierzy.
— Dał wam pieniędzy? — szepnął Gib spuściwszy oczy.
I dodał z cicha:
— Ulitował się nad biednemi niewiniątkami, będę się modlił za jego duszę, gdy żyć przestanie.
Potrząsnął włosami, które podeschnięte jeżyły się znowu na jego głowie i dodał:
— Zły to człowiek moje dzieci, to zdrajca, który zabił wielu, bardzo wielu przyjaciół waszego ojca.
— Nie chcemy iść do niego, — zawołały dzieci jednocześnie.
— I owszem iść musicie, może znowu da wam pieniędzy... a przytem ja wam iść każę. Gdy przybędziecie do Tuam, zapytacie gdzie mieszka major Percy Mortimer i pójdziecie do niego. Słuchajcie mnie dobrze dzieci, bo gdybyście zapomniały chociaż jedno ze słów moich, Płatnicy o północy zabiliby waszego ojca.
Usłyszawszy tę groźną nazwę, Su i Paddy przytuliły się do łachmanów ojca. Tenże wziął ich rączki i uścisnął je w swych dłoniach. Mówił coś prędko i cicho, poczem dzieci zabrawszy resztki jadła pobiegły we wskazanym sobie kierunku. Gib pozostał sam na progu chaty.
Dzieciaki skakały wesoło, Gib Roe spoglądał za niemi z zachwyceniem.
W jego oczach były one prześliczne. Serce jego biło rozkosznie, przepełnione nadzieją. Radość, jaką w tej chwili doznawał, zwyciężyła gorzkie wyrzuty sumienia.
Paddy i Su już minęły błotnistą kałużę otaczającą chatę i biegły wężykiem, omijając z dziwnym instynktem przepaście wodne, okryte zwodniczą zielonością.
Gib Roe wciąż patrzał za niemi. Dzieci trzymały się za ręce, były wątłe i wychudzone, ale wyglądały zgrabnie i ochoczo. Zwinnym krokiem biegły wśród licznych przeszkód, a długie ich włosy wiatr unosił za niemi.
Słońce zwolna wznosiło się na widnokręgu i czerwony kręg jego przebijał się przez mgłę. Była mniej więcej godzina ósma rano.
Przez chwilę jeszcze wzrok Giba Roe śledził za zgrabnemi sylwetkami dzieci, ginącemi wśród mgły, kształty ich stawały się coraz niewyraźniejsze, wreszcie szara zasłona zakryła je zupełnie.
Gib wszedł do chaty, wziął przez przyzwyczajenie do ręki łopatę służącą mu do cięcia torfu, lecz rzucił ją niebawem i siadł zamyślony na słomie. Już się tym rzemiosłem zajmować nie będzie. Może po raz ostatni, ogląda nagie, lecz drogie mu ściany, swojej nędznej siedziby.
Dzieci tymczasem biegły wciąż wśród obszernych pustych bagien.
Biegnąc mała Su mówiła:
— Cóż to takiego chcą zrobić majorowi Mortimer?
— Nasz ojciec, — rzekł chłopiec, — powiedział, iż major zabił wielu Irlandczyków, zapewne chcą zabić majora.
Su przestała się uśmiechać i zwolniła kroku.
— Zabić go! — wyszeptała. — Zdaje mi się, iż masz słuszność Paddy. Więc my się przyczyniemy do jego śmierci, kiedy idziemy by go oszukać?
— Ależ, — odpowiedział chłopiec, — to tylko Anglik! a Anglicy chleb nasz zabierają.
— Słyszałam, — odezwała się Su po chwili milczenia, — że to nie jest grzechem zabić Anglika.
— Grzechem! — zawołał Paddy ze zdziwieniem, — dla czegóż by to miało być grzechem? Jak tylko dorosnę, będę zabijał jak najwięcej Anglików. To z ich łaski cierpiemy głód, siostrzyczko, a być głodnym to boli! O zabiję ich ile tylko będę mógł!
Su czuła się zakłopotaną. Coś w głębi jej sumienia protestowało przeciw tym morderczym zamiarom, ale nie słyszała nigdy żadnej nauki moralności, któraby mogła rozwinąć i wzmocnić szlachetne instynkta. Była ona małą, na pół dziką istotą. Same tylko słowa zemsty i nienawiści dochodziły jej uszów.
Ruszyła tedy ramionami i śmiejąc się do rozpuku:
— A co mnie może Anglik obchodzić, — zawołała, — ja także gdy podrosnę i zmężnieję, będę mordować Anglików.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę, a duże czarne oczy błyszczały żądzą zemsty.
W tym biednym kraju, pokrytym ruinami, który Anglicy doprowadzili do takiej nędzy, nienawiść Anglików w krwi mieszkańców leży. Wybucha u mężczyzn, gore w sercach kobiet, odnaleźć ją można nawet w głębi dusz dziecięcych.
Paddy i Su pobiegły dalej śmiejąc się i rozprawiając wesoło o zamierzonem morderstwie. Rzekłbyś, iż te istoty nie znają co litość.
Naraz wśród bagien ujrzały starą żebraczkę leżącą na ziemi i umierającą z wycieńczenia.
Dzieci uklękły przy staruszce i oddały jej resztki jedzenia zachowane tak starannie w przewidywaniu głodu.
— Weźcie to mateczko, weźcie wszystko, wszystko! Biedna kobieta! myśmy młodzi. Bierz i jedz i niech Cię Bóg błogosławi.
Twarzyczki ich przybrały wyraz anielskiej słodyczy i dziwnie im było, iż czują tyle radości, oddawszy ostatni kawałek chleba.
Były to poczciwe istoty, które jednak szły zabić człowieka, z uśmiechem na ustach....
W kilka chwil później wyszły z bagien dostawszy się na pola urodzajne, położone na około miasta Tuam i wkrótce potem mijały pierwsze domy na przedmieściu. Ulice były puste i sklepy pozamykane jak wśród rewolucyjnych rozruchów.
Su i Paddy zaczepiły pierwszych przechodniów, zapytując ich o mieszkanie majora, lecz przechodnie odwracali się z gniewem, złorzecząc żołnierzom angielskim.
Su i Paddy szły naprzód. Na skręcie jednej z ulic, usłyszały tentent koni stąpających po bruku.
— Oto i on braciszku! — rzekła Su, — pamiętaj co masz powiedzieć.
Rzeczywiście na końcu ulicy błyszczały kaski dragonów Jej Królewskiej Mości. Major Percy Mortimer jechał na czele oddziału. Dzieciaki oskoczyły go z obydwóch stron.
— Wasza Wielmożność! Wasza Wielmożność! — wołały jednocześnie, — sześć pensów dla każdego z nas! sześć pensów za życie pańskie i tych walecznych żołnierzy, które przychodzimy ocalić!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.