Pokwitowanie o północy/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Scena pijaństwa.

W sali panowało milczenie. Marya Wood utkwiła swój wzrok w milorda. Nie groziła ani nie szydziła z niego. Osoba niewtajemniczona w położenie, zadziwiłaby się, ujrzawszy kontrast jaki panował pomiędzy bezczelnym spokojem byłej służącej, a przestrachem malującym się na twarzach innych osób obecnych w salonie.
Lokaj wszedł, przynosząc na tacy kieliszki i flaszkę araku. Lord Jerzy wiedział, czem się Marya Wood lubiała orzeźwiać.
Wzięła kieliszek i podała go lokajowi, dla napełnienia.
— Zdrowie pani milordowej! — rzekła, kłaniając się poważnie.
Wypiła, znowu podała kieliszek i lokaj znowu go napełnił.
— Zdrowie panienki! — powtórzyła, zwracając się do Frani.
Wychyliła go jednym tchem i lokaj nalał raz jeszcze.
— Montrath! twoje zdrowie! Myśmy starzy przyjaciele. Jestem przekonaną, że mnie zawsze widujesz z przyjemnością.
Po raz trzeci kieliszek dotknął jej ust i został wypróżniony. Twarz jej ożywiła się, oko zabłysło ogniem.
— Jeszcze nalej stary Nicku! — rzekła do lokaja.
— Wypiję twoje zdrowie, równie chętnie jak i innych. Kto wie, czy nie zostaniesz kiedyś wielkim dygnitarzem. Słudzy Montratha czasami wychodzą na panów.
Wypiła, postawiła kieliszek na tacy i rzekła, rozparłszy się w fotelu:
— Idź do dyabła Nicku, stary waryacie!
Lokaj wyszedł pospiesznie, spojrzawszy na swego pana, który odwrócił oczy.
Uśmiechnęła się i rzekła głośno:
— Niech przepadną oranżyści! Jestem królową poczciwych ludzi z Galway, czy wiesz o tem moja pani? Ha! ha! jestem kobietą bogatą, mam czterech lokai tutaj, czterech zostawiłam w Galway. Któż by się odważył mnie zamordować?
Obie młode kobiety spojrzały na siebie.
Montrath z gniewem ruszył ramionami.
— Siądź no przy mnie Montrath, — rzekła Marya Wood, — i nie ruszaj ramionami, gdyż nie chcę się dzisiaj gniewać. Siadajże.
Lord Jerzy usiłował się uśmiechnąć, przysunął sobie fotel i usiadł.
— Gdzie jest Robert Crackenwell? — zapytała Marya Wood. I nie czekając na odpowiedź, dodała: — Na honor, ten Paddy, którego spotkałam na wybrzeżu, to najpiękniejszy chłopiec w święcie! Ty Montrath dałbyś wiele, by się dowiedzieć końca całej historyi. Wyobraź sobie, że ten łotr popsuł czaszki dwom z moich lokai i ukradł mi moją paczkę bielizny... za którą milordzie dałbyś natychmiast tysiąc gwinei.
Montrath, udając obojętność, przysłuchiwał się jednak uważnie. Kilka słów wymówionych już wprzódy, przez byłą służącę, obudziło do żywego jego ciekawość.
— Widziałem tę walkę, o której wspominasz. Te panie i ja byliśmy u stóp wieży zamku Diarmidów i przyglądaliśmy się wszystkiemu, wsparci na parapecie.
Marya spojrzała na niego zaniepokojona, lecz niebawem uśmiechnęła się.
— Głupia jestem, — szepnęła, — góra jest za wysoka byś z jej szczytu mógł czytać milordzie przez moje ramie, jak ten piękny chłopiec Paddy. Ha! ha! prawdziwie, pani milordowa tam była i ta piękna panienka także. Musieliście się doskonale zabawić wszyscy troje, gdyż Jan i Wilhelm przewrócili się jak zwierzęta, a ich szpady tyle zaważyły co pióro, wobec tęgiego kija tego Paddy!
— Ależ z jakiego powodu ta walka? — zapytał Montrath nieśmiało.
Frania i Georgiana nastawili uszów.
Marya spojrzała się na lorda z pod oka i zwolna pokręciła głową.
— Gdybym ci to powiedziała milordzie, wiedziałbyś prawie tyle co i ja... już i tak bieda, ze ten Paddy podchwycił połowę naszego sekretu.
Montrath spojrzał na nią z przerażeniem.
— Naszego sekretu! — powtórzył, — jakiś człowiek zdołał podchwycić?...
— I piękny mężczyzna słowo daję! słuszny, dobrze zbudowany z długiemi włosami, z ognistym wzrokiem....
— Ale cóż on wie? o kimże mówisz?
— On to wie, cobyś ty się chciał dowiedzieć, Montrath.... Co on za jeden... zaprawdę sama nie wiem; nazywam go Paddy, gdyż na trzech pożeraczy kartofli, dwóch się przynajmniej tak nazywa. Ale mam pewne powody wnosić, że jego prawdziwe imę jest... zaczekajno... jakież to imę było wypisane na tym szmacie?... Zdaje mi się, że Morris.
— Morris! — zawołał lord, drżąc cały.
— Tak jest, zdaje mi się, że Morris... lecz mnie jest to zupełnie obojętne.
— I on wie coś?...
Milord nie dokończył rozpoczętego zdania. Rzucił okiem na obie młode kobiety, które chciwie zdawały się wyczekiwać na jego słowa.
Prania zwłaszcza pochyliła się naprzód niespuszczając z niego oczów, zdawała się jeszcze bardziej zaciekawioną od Georgiany. Ciekawość jej bowiem była teraz podwójnie podbudzoną, a bodaj czy to co się tyczyło Morrisa, nie przeważało teraz w jej myśli.
Nie mogła już z zupełną swobodą umysłu zajmować się położeniem Georgiany. Myśl o Morrisie opanowała ją całą. Te przedewszystkiem chwytała słowa, które się jego tyczyły. Odgadywała, iż nowe zagraża mu niebezpieczeństwo. Wobec tej obawy wszystkie inne bladły.
Jednak wypadki tajemnicze zaszłe tak szybko jedne za drugimi od kilku godzin, zmieniły jej opinię o lordzie Montrath. Widziała teraz, iż trwoga Georgiany nie była płonną. Zbrodnia tkwiła w głębi sumienia lorda Jerzego i władza nad nim, takiej szczególnej istoty jak Marya Wood, tylko tym sposobem, wytłómaczoną być mogła.
Ale zamiast lękać się następstw tej zbrodni dla swej przyjaciółki, Frania myślała tylko o Morrisie.
Morris stał się przeciwnikiem lorda! Imię jego w ustach Jerzego Montrath, brzmiało groźnie.
Z rozmowy Maryi Wood z lordem widać było, iż tenże miał powody lękać się Morrisa. A biada być postrachem człowiekowi, nie cofającemu się przed morderstwem.
Frania słuchała też z natężoną uwagą. Usiłowała odgadnąć zamiary lorda, by je zwalczać. Za jaką nie bądź cenę, chciała bronić Morrisa, gdyż w miarę jak mu większe groziło niebezpieczeństwo, Frania czuła, iż go więcej kocha.
Montrath tylko rzucił okiem na obie kobiety, ale spostrzegł ich natężoną uwagę i zakłopotanie jego wzrosło. Pomiędzy Maryą Wood, o której wiedział, iż go nie będzie oszczędzać i młodemi kobietami, których wzrok czuł utkwiony w siebie, był jak na mękach.
— Patrz Praniu, — szepnęła milordowa Montrath, do ucha towarzyszki, — patrz jak on cierpi i jaką szczególną władzę ma ta istota nad nim.
Frania nic nie odpowiedziała, giestem poprosiła o milczenie, gdyż jeszcze wymówiono imię Morrisa.
— Ten Morris, — rzekł Montrath, zniżając głos aż do niewyraźnego szeptu, — wyrwał ci jakiś przedmiot. Widziałem to. Na miłość Boską Maryo, co to był za przedmiot, czy on ma związek z naszą tajemnicą i co mnie zagraża?
Marya ziewnęła.
— Mówże głośniej, — rzekła. — Te piękne panie nachylają się jak mogą a nie mogą cię słyszeć.
Montrath wstał zarumieniony z gniewu, otworzył usta i spojrzał na żonę z irytowanym wzrokiem. Chciał już krzyknąć brutalnie, wstrzymał się jednak i zbliżył się do obydwóch kobiet z wymuszonym uśmiechem.
Wziął rękę Georgiany i pocałował ją.
— Proszę cię, — rzekł łagodnie, — idź do swego apartamentu. — Ta nieszczęśliwa, — rzekł nachylając się do ucha żony, — nie może wyjawić pewnej tajemnicy, w obecności nieznanej sobie osoby, — wzrokiem wskazywał na Franię, która natychmiast wstała.
— Do widzenia Georgiano! Wytłómacz mnie przed panną Roberts.
Georgiana wstała nie wyrzekłszy ani słowa. Marya Wood podniosła głos jak gdyby chciała zadać kłam milordowi.
— Cóż to! cóż to! — rzekła, — te piękne panie porzucają nas. Tem gorzej, nudzę się sama z tobą Montrath.
Obie kobiety przeszły przez próg i zamknęły drzwi za sobą.
Montrath zasłonił twarz rękami. Nie potrzebował już panować nad sobą, jęknął z głębi piersi.
— Ja umrę Maryo! Zabijasz mnie!
— Czyż nie mówiłam! — zawołała Marya. — Nie ma nudniejszego człowieka niż ty Montrath, gdy się zostaję z tobą sam na sam. Cóż u kroćset! jeszcze nic nie powiedziałam tej młodej kobiecinie i powinienbyś być mi za to wdzięcznym!
— To u ciebie nazywa się nic nie powiedzieć? — odpowiedział żałosnym tonem lord; — ależ twoje półsłówka gorsze są niż całkowite wyznanie.
— To pocóżem się wstrzymywała! — rzekła Marya Wood spokojnie, — innym razem powiem wszystko otwarcie.
— Maryo! Maryo! mniej litość nademną, co ja ci zawiniłem?
— Nic, ale cóż to szkodzi? Twój koń milordzie, także ci nic nie zawinił, a jednak smagasz go nielitościwie. Każdy ma swe kaprysy.
Montrath przygryzł sobie wargi aż do krwi. Zaczął chodzić po pokoju szybkimi krokami.
Marya czas jakiś zostawiła go w spokoju, wreszcie tupnęła nogą.
— No Montrath! no! — rzekła tonem bakałarza strofującego malca, — chodź usiądź przy mnie i załatwijmy nasze rachuneczki.
Montrath natychmiast usłuchał.
— Nie chcesz mi powiedzieć, czego mogę się lękać od tego Morrisa?
— Zkądże chcesz bym to wiedziała?
— Gdyż ten Morris był narzeczonym Jessy O’Brien.
— Zaprawdę! — rzekła była służąca, — biedny chłopiec! w takim razie Montrath miej się na baczności!
— Na litość Boską, powiedzże mi....
— Chętnie, a zatem powiadam ci, że mi potrzeba tysiąc funtów i to natychmiast, nie mam już grosza.
Twarz milorda nie zmieniła się bardziej, gdyż już żadna boleść więcej zmienić jej nie mogła, tylko obiema rękami schwycił się za piersi.
— Honorem ci zaręczam Maryo, — odpowiedział jej, — daje ci słowo szlacheckie, że już ci wszystko oddałem. Nic nie posiadam....
— Ba! — rzekła dawna służąca, — wieleż to razy powtarzałeś mi to samo, a w końcu zawsze się znalazło. Cóż do kroćset! milordzie, — dodała marszcząc brwi, — zmuszasz mnie do podróży, a nie chcesz za nią zapłacić. Pojechałeś do Irlandyi, musiałam przecie jechać za tobą, by zobaczyć w jakim stanie są nasze majątki. Najęłam parostatek dla siebie samej, wypadło mi powiększyć służbę, rzucić trochę złota tym poczciwcom z Galway, którzy mnie wzięli za królowę. Trzeba było słyszeć jak wołali: Niech żyje nasza miłościwa królowa! Chciała bym mieć pod ręką wartość wszystkich twoich ziemskich posiadłości, milordzie, by ją rzucić tym prostakom. Ty tego nie rozumiesz Montrath, który jesteś dusigroszem, że sama podróż z Galway tutaj kosztowała mnie sto gwinei.
— Sto gwinei! — powtórzył biedny lord.
— Sto gwinei, tak jest, a jeszcze najęłam tylko zwyczajny statek żaglowy z dwunastoma ludźmi załogi. Wolałabym fregatę albo okręt wojenny.
— Ależ to szaleństwo! — rzekł Montrath.
Marya ruszyła ramionami.
— Każ przynieść araku, — rzekła, — a tym razem, niech nie zabierają flaszki.
Lord Jerzy zadzwonił. Lokaj wrócił z tacą i postawił ją na stoliku przy Maryi Wood.
— Tak to lubię, — rzekła, nalewając sobie pełną szklankę, — będziemy mogli rozsądnie pogadać. Montrath, piję za zdrowie twoich obydwóch żon!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.