Przejdź do zawartości

Pokwitowanie o północy/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Dawna służąca.

Marya Wood przybyła do Galway rano, dnia tego. Montrath wyprzedził ją zaledwie o dwadzieścia cztery godzin. Wieczorem w owym dniu, gdy go spotkała odjeżdżającego do Irlandyi, już była gotową do podróży. Służba jej w Londynie, aczkolwiek znaczna, nie wydała jej się dostateczną dla zamierzonej wyprawy. Podwoiła ilość sług i wyjechała na czele ośmiu lokai, nie licząc kobiet.
Wypadłoby jej czekać cały tydzień na parostatek udający się do Korku. Taka bagatela nie wstrzymywała jej bynajmniej. Najęła dla siebie cały statek, pod warunkiem, iż odpłynie nazajutrz rano i umieściła na nim swój powóz, swoje konie, swoich ośmiu lokai i swoje służące.
O wschodzie słońca Marya Wood tryumfalnie wstąpiła na pokład swojego statku.
Usadowiła się w swej kajucie, przystrojonej z przepychem, z dobrym zapasem araku i madery. Nie próżnowała podczas podróży; odwiedzała swoje konie, musztrowała lokai, przechadzała się po pokładzie, obiadowała sześć godzin dziennie i piła resztę czasu. Marynarze statku oświadczyli po tej podróży, iż nigdy jeszcze nie spotkali kobiety, będącej w stanie wypić tyle araku.
Osobie posiadającej tyle zasług, winien był los szczęśliwą podróż. Żadna też burza nie zbudziła zacnej niewiasty z błogiego stanu upojenia i te trzy dni podróży wydały się jej jakby jednym snem, przerywanym tylko częstemi libacyami.
Wielce by ją zakłopotano, spytawszy się, czemu ściga lorda Jerzego Montrath. Ten jej nigdy niczego nie odmawiał; na klęczkach zadawalniał wszystkie jej kaprysy.
Była to może instynktowna żądza zemsty nad człowiekiem, który był niegdyś jej panem, może wyrachowanie umyślne, by wciąż dać mu uczuć swą władzę, trzymać go na wodzy i niedopuścic chęci wydobycia się z pod jarzma.
Jeżeli taki był cel Maryi Wood, zadawała sobie zaprawdę trud niepotrzebny, gdyż biedny lord nie myślał się opierać. Płacił i płacił wciąż, prosząc łaski czasami, ale nie sprzeciwiając się nigdy.
Zmuszały go do tego powody, których groźne znaczenie można w kilku słowach objaśnić.
Marya Wood trzymała go pod straszą grozą, ściskając ją nim jak żelaznemi kleszczami.
Jeżeli Jessy O’Brien umrze, lord Jerzy jest zabójcą, dopóki zaś Jessy O’Brien żyje, lord Jerzy jest dwużeńcem.
Wprawdzie w obydwóch razach Marya Wood była wspólniczką zbrodni i gubiąc lorda, musiałaby zgubić i siebie. Ale podobna ostateczność nie przestraszała tej na pół już ogłupiałej istoty.
Lord Jerzy nie znał jej charakteru, aż do chwili gdy wspólna zbrodnia oddała go w jej ręce. Myślał, iż znajdzie w niej powolne i bezwładne narzędzie, powiedział sobie: Kupię ją, za kilka garści złota i wyślę zdala od Londynu, w jakie ustronie, gdzie umrze z pijaństwa nie wyrzekłszy ani słowa.
W tem przekonaniu zaufał jej zupełnie i polecił by go uwolniła od Jessy O’Brien, jakimkolwiek sposobem, byle nie morderstwem.
Gdyż morderstwo przestraszało lorda Jerzego, lubiącego sypiać spokojnie.
Crackenwell miał dopomódz Maryi Wood. Był to nędznik gotowy sprzedać się za odpowiednią cenę. Lord Jerzy nie przedsięwziął żadnych środków przezorności, tak był pewnym uległości swych wspólników. A jeżeli by się lękać miał którego z nich, to już chyba Crackenwella. Mylił się w tem. Crackenwell, człowiek zręczny, używał nabytej nad nim władzy z umiarkowaniem i korzystał z niej jak przezorny właściciel korzysta z lasu, mającego zapewnić jego utrzymanie. Marya Wood przeciwnie, była równie gwałtowną, jak brutalną i nierozważną. A gdy główna jej namiętność brała górę, nie zważała na nic, doprowadzają do absurdum swą tyranię i swe wymagania.
Usłuchała danego sobie zlecenia. Wywiozła uśpioną narkotykiem biedną, skazaną Jessy, podczas gdy na cmentarzu w Ryszmondzie odgrywano bezbożną komedyę pogrzebu. Grobowy kamień zasunięto nad próżną trumną. Wyryto na kamieniu imię Jessy O’Brien i milord był wolny.
Wiele tygodni odtąd minęło. Pewnego dnia Marya Wood wróciła i zapytała się lorda, czyby nie zechciał się z nią ożenić.
Montrath, oszołomiony w pierwszej chwili podobną propozycyą, przyszedł jednak do siebie i dał byłej służącej dumną odprawę. Lecz niebawem odeszła mu ochota odzywać się do niej w ten sposób.
— Miałam chętkę wyjść za ciebie mości Montrath, lecz tak wiele o to nie dbam. A nawet lepiej byś się ożenił z jaką bogatą dziedziczką, to i dla mnie korzystniej będzie.
Montrath dał jej znaczną sumę i odprawił ją. Tego samego dnia otrzymał list od Crackenwella, który go skromnie prosił by mu powierzył administracyą dóbr swoich w Irlandyi. W liście nie było żadnej wzmianki o biednej Jessy O’Brien. Marya Wood nic też o niej powiedzieć nie chciała.
— Bądź spokojny mości Montrath, — rzekła, — już więcej o niej nie usłyszysz.
W chwili gdy się działy opisane w poprzednich rozdziałach wypadki, Montrath rzeczywiście nic więcej dowiedzieć się nie zdołał. Oczy miał zasłonięte, a nad głową jego wisiała groźba.
Marya Wood posiadała w wysokim stopniu sztukę wyrzucania pieniędzy za okno.
Powiadają, iż to łatwa sztuka, przekonanie to jednak nie jest słusznem. Na dziesięciu ludzi, nie wiem czy dwóch potrafi wydać milion rocznie, bez żadnego pożytku.
Marya wydawała milion jak nic. Na co? Trudno było by na to pytanie odpowiedzieć, a jej samej może trudniej niż komukolwiek.
Gwinee płynęły z jej rąk jak płyn, którego wstrzymać niepodobna. Otoczyła się szalonym zbytkiem, kupowała wszystko co jej pod ręce podpadało, codziennie wyrzucała kilka rulonów złota, chociaż kilka szylingów, doskonale by jej na pijaństwo wystarczyły.
Wszystko co jej lord Jerzy dawał, znikało jakby czarem, tak, że biedak miał zaledwie czas gromadzić banknoty, które ona każdego tygodnia na wiatr rzucała. Sądzić by można, iż ciągłe dopominanie się o nowe fundusze, sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
Lord Jerzy nie odmawiał nigdy.
Dzięki bogatemu ożenieniu się, mógł przez czas jakiś stawić czoło tym niezmiernym wymaganiom, ale najobfitsze dochody muszą się wyczerpać i Montrath od kilku miesięcy już nie umiał dać sobie rady.
Marya Wood nie troszczyła się o to bynajmniej. Żyła wciąż tym samym trybem i zdawało się nawet, iż uczyniła pewne postępy w sztuce wyrzucania tak łatwo nabytego złota. A żeby ten przypływ gwinei nigdy nie ustawał, przyzwyczaiła się nie tracić lorda Jerzego z oka, ani na chwilę.
Jedni magnaci zwiedzają swe posiadłości, pilnują swych kolonistów, zachęcają do pracy swych oficyalistów, Marya Wood nie posiadając ziemi, pilnowała tylko lorda Jerzego.
I dręczyła go bezustannie. Albo grożąc jemu wprost, albo też tajemniczemi słowami strasząc w jego obecności biedną Georgianę, która bladła na jej widok nie ukrywając swego strachu.
Bawiło to wielce Maryę Wood. Nie była to złośliwość z jej strony, jej myśl bowiem drzemała zbyt często, by można ją posądzać o wadę wymagającą pewnego zastanowienia, lecz lubiała straszyć. Trwoga, którą wzbudzała, podniosła jej stan upojenia. Sprawiało jej to pewne zadowolenie.
Zresztą, oprócz mocnych trunków, lubiła jeszcze stroić się dziwacznie, błyszczeć jak słońce, okrywać się brylantami i ściągać za sobą gawiedź na ulicy. Pozwalała żartować z siebie, byle tylko krzyczano nakoło niej. Była to waryacya sługi, usiłującej wynagrodzić sobie ulicznemi tryumfami, dawną wzgardę wśród której żyła.
Wybiła zaledwie siódma rano, gdy statek jej zawinął do przystani w Galway. Wysadzono na brzeg jej ekwipaż i konie i rozparta na miękkich poduszkach powozu, tryumfalnie wjechała do miasta, gorączkowo zajętego wyborami.
Ulice były przepełnione. W świąteczne dnie ludek wcześnie wstaje, wszystkie szynki były otwarte, poteen płynął już strumieniem. Powóz Maryi Wood posuwał się zwolna przez przepełnione ulice, dwóch lokai siedziało na koźle z przodu, dwie służące na koźle z tyłu, sześciu lokai stanowiło pieszą eskortę.
Poczciwi ludziska z Connaught, zebrani w Galway, nie umieli powiedzieć, co to za księżna zaszczyca ich odwiedzinami.
Dostojne imie krążyło z cicha z ust do ust, kilka głosów odezwało się:
— Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood uprzejmie kłaniała się ręką i rozdawała wśród ludu gwineye i szylingi. Tłum zachwycony wrzeszczał obsypując ją błogosławieństwem. Rzucano w górę kapelusze, wykrzykiwano wesołe wiwaty a kumoszki szeptały sobie z cicha z uszanowaniem:
— Musha! jakże jest piękną nasza królowa!
— Lecz gdzież jest książę Albert? — zapytała stara wiedźma Dorota.
— Arrah! — szeptał Ja n Sligg, bezkontraktowy dzierżawca, spoglądając zazdrosnem okiem na czerwoną liberyę lokai, — o to jest sześciu generałów nie patrzących na biedny lud wzgardliwem okiem!
I wszyscy poczęli krzyczeć: Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood nie posiadała się z radości. Popularność każdemu jest miłą, nawet waryaci rozkoszują się owacyami tłumu. Marya Wood rozdzieliła już wszystkie pieniądze, które przy sobie miała, gdyby pugilares zawierający całe jej mienie, nie był zapakowany, byłaby go niezawodnie rzuciła cisnącej się na około jej powozu tłuszczy.
Okrzykom i wiwatom nie było końca. Dawna służąca na seryo upajała się niemi, a za żadne skarby świata nie sprzedałaby i cząstki tego niespodziewanego tryumfu. Wreszcie dojechała do hotelu. Generałowie otworzyli drzwiczki od powozu i wsparta na ich ramieniu wyszła majestatycznie i za nią zamknęły się drzwi. Długo jeszcze jednak pod oknami rozlegały się okrzyki na cześć dostojnej monarchini...
Podczas gdy zajadała śniadanie, jeden z generałów udał się do portu, by zamówić czółno dla przepłynięcia zatoki.
Statek króla Lew, był najładniejszym i najzgrabniejszym ze wszystkich stojących w przystani, lokaj Maryi Wood, wybrał go też dla swej pani.
Byłaby wolała przybyć do Montrth w swoim wspaniałym ekwipażu, ale droga z Galway na przylądek Ranach była niedostępną dla powozów.
Po dwugodzinym wypoczynku, pani Wood wyszła z hotelu i siadła do powozu, kazawszy wprzódy przystroić konie w zielone kokardy, na cześć Irlandyi. Tłum cisnął się jeszcze, gdy przejeżdżała, lecz już nie brano ją za królowę. Przez te dwie godziny inne wieści poczęły krążyć od jednego szynku do drugiego, a z nich najprawdopodobniejszą wydała się ta, iż dostojna pani przybyła do Galwaye, jest małżonką Daniela O’Connella, który niedawno temu ożenił się był w sekrecie z młodą dziewczyną z Kilkenny.
Nie towarzyszyły też jej poprzednie głośne wiwaty, lecz raczej serdeczne oznaki uszanowania i sympatyk.
— Niech Bóg nad nią czuwa i Najświętsza Panna jej strzeże, — mówiono. — Stary Dan jest dobry znawca, zacna dusza! Umiał dobrze wybrać na honor! Co to za piękna kobieta!
— Przybędzie on tutaj, przybędzie niezawodnie! jeszcze przed południem zobaczymy ich spacerujących razem pod rękę po ulicach.
Marya Wood leżała napół wyciągnięta w powozie, wsparta na poduszkach. Cała ta wrzawa zaledwie dochodziła jej uszów. Znajdowała się ona w tem napół sennem usposobieniu następującem zwykle po nadmiernem piciu.
Król Lew i jego majtkowie nie byli tak łatwowierni jak poczciwi wieśniacy, przybyli w dniu tym do Galway. Marya Wood wydała im się taką, jaką była w istocie: to jest pijaną; ale miała piękne pióra u kapelusza, aksamity i brylanty. Przyjęto ją też na statku z wielkiemi oznakami uszanowania i śmiano się z niej tylko pocichu.
Wzięła z sobą czterech lokai, reszta pozostała w Galway wraz ze służącemi. W rzadkich chwilach przytomności ogarniały Maryę Wood pewne obawy i przypominała sobie, iż lordowi Jerzemu Montrath wielce zależało na pozbyciu się jej. A w tym oddalonym kraju, mogła się nadarzyć sposobność dość szczęśliwa, by zwalczyć apatyę lorda.
Z tego to punktu widzenia, ów zbytek lokai, afiszowany przez Maryę Wood, przedstawiał pewną korzyść, jak również i cały hałas, jaki wzniecała za sobą.
Jak tu zgładzić cichaczem, mimo najszczerszej chęci, osobę, której przybycie zrobiło takie wrażenie i która pozostawiła za sobą całą armię służących, mogących poszukiwać jej w razie danym.
Czy to w skutek przezorności, lub nie, Marya Wood była jednak uzbrojoną jak na wojnę; prawdopodobnie musiała przewidywać możliwość konieczności obrony, gdyż czterej lokaje, którzy wsiedli z nią na statek, mieli ukryte szpady, pod liberyjnemi płaszczami.
Też po wielkiej bitwie, którą przegrali z Morrisem Mac-Diarmid, Marya Wood wpadła w szalony gniew.
Wróciła do nich i zbiła ich, wymyślając od ostatnich słów. Kazała rannym wstać natychmiast i iść za sobą ścieżką prowadzącą do pieczar Muyr.
Na całym świecie lokaje znoszą dobrze opłacane zniewagi. U Maryi Wood zarabiano nie mało grosza;! dwaj lokaje ranni wstali z wysileniem i poszli za nią.
Lord i obie panie wrócili też do pałacu Montratb, przez całą drogę nie wymówiwszy ani słowa.
Zasiedli razem w salonie recepcyjnym, umeblowanym wspaniale, lecz bardziej bogato niż gustownie, ale imponującym wymiarami.
Georgiana i Frania siadły przy oknie. Montratb spacerował wzdłuż i wszerz pokoju. Zdawał się unikać wzroku żony i ciągle zwracał go ku drzwiom wchodowym.
Lękał się przybycia kogoś i nie był wstanie ukryć swej obawy.
Od czasu do czasu przechodził koło młodych kobiet, mimowoli zwalniał kroku; widać było, iż chce coś powiedzieć, ale nie śmie.
Obecność Georgiany i Frani widocznie była mu nie na rękę. Radby był się ich pozbyć za jaką niebądź cenę, gdyż obecność świadków przy scenie, którą przewidywał, powiększała jeszcze grozę smutnego jego położenia. Dwa czy trzy razy otwierał usta, by wyrazić proźbę i życzenie pozostania samemu. Wstrzymywał się jednak i milczał.
Usłyszano zgrzyt otwieranej bramy i stąpanie kilku osób na podwórzu.
Montrah w tej chwili przechodził koło Georgiany. Zatrzymał się i nastawił ucha, wzrok jego zwrócił się na żonę z niemą proźbą.
Georgiana nie chciała zrozumieć i milczała.
Bała się, ale ciekawość jej była nadzwyczaj wzbudzoną. Obecność Frani dodawała jej przytem odwagi.
Montrath, od pierwszej chwili gdy zobaczył Maryę Wood na statku, wyglądał bardzo przygnębionym. Zdawał się być pozbawionym wszelkiej siły i woli i padał pod brzemieniem ciążącej nad nim kary.
Nie nalegał w obec Georgiany i przechadzał się dalej po pokoju.
Jeden z lokai otworzył drzwi i zaanonsował Maryę Wood. Frania otworzyła ciekawie oczy; Georgiana cała drżąca i blizka omdlenia, przyłożyła do nosa flaszeczkę z perfumami.
Lord Jerzy stanął jak przykuty do podłogi, w chwili gdy wymówiono nazwisko Maryi Wood.
Usłyszano głos tejże w przedpokoju:
— Każcie się opatrzyć, — mówiła do rannych lokai, — jesteście tu jakby w moim domu i wszystko powinno być na wasze usługi. Montrath, to mój najlepszy przyjaciel.
To powiedziawszy, weszła.
— Przysuń mi fotel milordzie! — rzekła, — upadam ze zmęczenia; miałam tam u stóp góry dziwne zdarzenie, tyczące się zbliska Waszej Wielmożności... ale ci o nim nie pisnę ani słówka, gdyż mógłbyś odgadnąć pewne rzeczy, o których nie chcę abyś wiedział. Każ że mi dać co wypić milordzie, proszę cię.
Zasiadła w fotelu, który jej lord Jerzy przysunął.
— Ha! ba! — rzekła spostrzegając Georgianę i Franię. — Sługa pani; nie masz już tych pięknych rumieńców co dawniej! Cóż to za ładna panienka? Czyżby lord Montrath miał na widoku trzecie małżeństwo?...
Te ostatnie słowa rzekła prawie niezrozumiałym głosem.
Georgiana zadrżała i konwulsyjnie ścisnęła rękę Frani, którą także dreszcz wstrząsnął.
Lord Jerzy stał nieruchomy i jakby skamieniały naprzeciwko Maryi Wood. Ta zaś spoglądała mu prosto w oczy z uśmiechem zadowolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.