Pokwitowanie o północy/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Sinobrody.

Usłyszawszy to szczególniejsze zwierzenie, Frania spojrzała na przyjaciółkę, jakby z obawą odkrycia na jej twarzy śladów pomięszania zmysłów. Milordowa Montrath miała oczy sztywne i szeroko otwarte i łzy jej wyschły pod palącą powieką.
Frania od dawna była przyzwyczajoną do dziwacznych komedyi, które jej ciotka odgrywała przy lada sposobności. Fenella Daws codziennie wynajdywała jakieś nowe sceny, sądząc, iż to ją uczyni bardziej interesującą; Frania też powątpiewała o szczerości wszelkich dramatów i nie chętnie dawała wiarę objawom rozpaczy, zabarwionej romansem, której powody pozostawały ukryte. Milordowę Montrath można było posądzać o teatralne wymysły, zarówno niemal jak i Fenelle Daws. Frania przyjęła też jej zwierzenie z pewnem niedowierzaniem.
Lecz Georgiana cierpiała, trudno było o tem wątpić, twarz jej z każdą chwilą bardziej bladła i niebawem tchu jej zabrakło. Frania objęła ręką jej kibić i podtrzymywała ją zlekka.
— To szczera prawda! — wyszeptała milordowa Montrath słabnącym głosem, — on mnie zabije Franiu... ja wiem, iż mnie zabije.
Frania milczała, zdziwienie odebrało jej mowę.
— On miałby cię zabić! Georgiano, — rzekła wreszcie opierając o swe ramie chwiejącą się głowę młodej kobiety, — czyżby ci groził?
Georgiana zaprzeczyła ruchem głowy.
— Czyż by ci dał dowody nienawiści? Czy wzbudziłaś gniew jego?
Milordowa znowu zkinęła głową.
— Zkądże zatem wnosisz?... — zaczęła mówić Frania.
Młoda kobieta przerwała jej giestem i wyprostowała się na kanapie.
— Muszę ci wszystko wyznać Franiu, inaczej nigdy nie odgadniesz... sądzisz, że zwaryowałam... Pozwól mi odetchnąć. Gdy myślę o tem wszystkiem, tracę wszelką odwagę. Miałażbym umrzeć w tak młodym wieku...
Milordowa Montrath załamała ręce i głowa zwisnęła jej znowu na poduszki kanapy. Zaczęła skupiać rozproszone myśli. Frania nie śmiała się już odzywać i przyglądała się jej niespokojnie.
Po kilku chwilach, milordowa Montrath otworzyła na pół zamknięte oczy i przerwała milczenie.
— Dziwna to historya, — rzekła, — której dotąd zaledwie kilka nitek uchwycić zdołałam. Ale wystarczyły mi one do zrozumienia mego położenia i wiem jaki los mnie czeka. Posłuchaj mnie Franiu i nie uważaj mnie za szaloną, gdyż to co ci opowiem, stanie się niezawodnie powodem mojej śmierci. Lord Jerzy był zaledwie wdowcem od kilku miesięcy gdy wyszłam za niego. Nikt w Londynie nie znał pierwszej jego żony. Nie przedstawił jej nigdzie i dopóki był z nią żonaty, prowadził kawalerskie życie.
Milordowa Montrath, nosząca to nazwisko przedemną, była cały ten czas zamkniętą w Montrathhouse, willi położonej w okolicach Ryszmondu i należącej do milorda. Tajemnica otaczająca tę młodą kobietę, pozostała niezbadaną dla całego świata. Nie miała tu przyjaciół, zniknięcie jej nie zwróciło niczyjej uwagi.
Dowiedziałam się od sług, iż była ona młodą dziewczyną, pochodzącą z Irlandyi i milord, porwawszy ją, zaślubił następnie z konieczności.
Młody człowiek z jej stron, kochał ją namiętnie, przybył z Connaught wraz z braćmi i dał milordowi do wyboru, albo zadosyć uczynienie, lub śmierć natychmiastową.
Lord Jerzy wybrał małżeństwo, a dziś możesz oglądać grób biednej dziewczyny irlandzkiej na cmentarzu w Ryszmondzie.
Georgiana zamilkła i przyłożyła ręce do skroni.
— Smutna to powieść Georgiano, — rzekła Frania, — lecz nie widzę w tem nic, coby pozwalało domyślać się zbrodni.
— Nazwisko jej jest wyryte na marmurze, — wyszeptała Georgiana, zamiast odpowiedzi. — Nazywała się Jessy O’Brien. Modlę się często za nią, gdyż jest moją siostrą w cierpieniu i los jej mnie czeka.
— Ale zkądże możesz wnosić?...
— Zaczekaj Franiu, jeszcze nic nie wiesz. Czy słyszałaś kiedy w Londynie o pewnej kobiecie, której szalone jej zbytki nadały pewien rozgłos?
— Jakże się zowie? — zapytała Frania.
— Pani Wood, — odpowiedziała milordowa Montrath.
— Może kiedy wymówiono przy mnie to nazwisko, lecz świat, w którym żyję, trzyma się zdała od waszych ekscentryczności błyskotliwych. Nie przypominam sobie abym słyszała o tej kobiecie.
— Londyn jest bardzo wielki, — rzekła Georgiana, — lecz zdawało mi się, iż cała trzymilionowa ludność, musi znać panią Wood. Nazwisko to ciągle brzmi w moich uszach, widuję ją wszędzie i nie mogę kroku postąpić, nie spotkawszy tej, przerażającej mnie, fizyognomii. Wszędzie o niej mówią, jej skandaliczna rozrzutność zwraca od kilku miesięcy uwagę całego wielkiego świata; różne wieści o niej krążą: jedni mówią, iż jest księżną, drudzy, że prostą nierządnicą. To tylko pewne, iż posiada miliony. A zgadnij Franiu, kto jest właściwie ta kobieta?
— Nie wiem.
— To dawna służąca tej biednej irlandzkiej dziewczyny, której grób znajduje się na cmentarzu w Ryszmondzie.
Frania spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
— Zobaczysz, — mówiła dalej Georgiana z ożywieniem, podczas gdy blade jej policzki pokryły się gorączkowym rumieńcem, — zobaczysz Franiu, czy jestem szaloną i czy słusznie obawiam się, iż dnie moje są policzone! Pierwszy raz ujrzałam tę kobietę w dniu mego ślubu, w kaplicy, tak blizko ołtarza, iż stała niemal między kapłanem i mną.
Długo pamiętać będę tę nieruchomą i jakby ogłupiałą twarz, ociężałe, zaspane oczy i złośliwy uśmiech, który ironicznie wykrzywiał jej usta. Wzrok jej zwracał się uparcie na milorda, a milord odwracał oczy w inną stronę.
Nie wiedziałam wówczas kto jest owa kobieta, okryta jedwabiem i złotem, której strój dziwaczny i przesadzony znieważał przybytek Boży. Myślałam z początku, iż to poprostu waryatka, która się wymknęła z pod straży rodziny.
W końcu jednak musiałam spostrzedz, iż milord starannie unika jej wzroku, a jednocześnie usiłuje nie patrzeć na mnie, gdyż ta kobieta stała przy moim boku, jak niema groźba; niepokój jego wzrastał wciąż podczas ceremonii. Był blady i widziałam, iż usta jego drżały.
Ona stała wciąż, podczas gdy wszyscy klęczeli. Skrzyżowała ręce na piersi jak mężczyzna, a uśmiech jej stawał się coraz bardziej sarkastycznym. Mimowoli, nie zdając sobie sprawy dla czego drżeć ze strachu poczęłam.
Gdy po ślubie wychodziliśmy z kaplicy, ta kobieta, która wciąż nam towarzyszyła, stanęła między mną i milordem.
— Jest ona prawie tak ładną jak i tamta, mości Jerzy Montrath, — rzekła, przyglądając mi się śmiałym wzrokiem. — Jest bardzo bogatą... a tam znajdzie się miejsce na dwie!
Uczułam, iż lord Jerzy, prowadzący mnie pod rękę, zachwiał się.
— Maryo, — wyszeptał, — zostaw nas na litość Boską.
Uśmiechnęła się pogardliwie i wyciągnęła rękę, którą milord dotknął.
— To świetne małżeństwo mości Montrath, — rzekła, — winszuję ci.
Potem nachyliła się do jego ucha i wyszeptała kilka słów, których nie usłyszałam.
— Otrzymasz je jutro, Maryo, — odpowiedział lord Jerzy, — obiecuję ci, iż otrzymasz je jutro.
Odeszła, nieukłoniwszy się nawet i postąpiła kilka kroków ku wspaniałemu ekwipażowi wyczekującemu na nią przed kościołem. Chód jej był chwiejny i nierówny, jakby kobiety pijanej.
— To biedna waryatka, — rzekł milord, a wielki ciężar zdawał mu się spaść z serca, — przychodzę jej z pomocą i....
W tej chwili kobieta ta, stawiając już nogę na stopień powozu, odwróciła się i rzuciła na milorda takie spojrzenie, że tenże począł się jąkać i nie mógł skończyć. Siedliśmy i my do powozu.
Na mojem miejscu Franiu, cóżbyś była pomyślała?
Frania milczała czas jakiś. Zastanawiała się.
— Dziwne to zaprawdę, — rzekła, — bardzo dziwne; jednakże nie widzę by to wszystko usprawiedliwiało twoje obawy.
Milordowa Montrath zbliżyła się do niej, jak gdyby instynktownie czuła potrzebę pomocy i opieki.
— Moje obawy! — wyszeptała, — ach Franiu! ja się nie lękam, ja jestem pewną! Posłuchaj! Od tej pory widziałam niejednokrotnie Maryę Wood, a zawsze straszyła mnie tajemniczemi groźbami. Kilka razy zaczepiała mnie, czy to w parku, czy w kościele, by mi powiedzieć coś strasznego i nieokreślonego o pierwszej żonie milorda. Widzieli ludzie to biedne dziewczę z Irlandyi, Franiu, w przeddzień jej śmierci w ogrodzie willi Montrath, a nazajutrz, zamknięto jej grób! Gdy słudzy nasi o niej mówią, to bledną, a dziwne wieści krążą nawet w salonach naszego świata.
Frania słuchała uważnie, usiłując nie pokazać swych obaw przyjaciółce, ale opowiadanie to uczyniło na niej wrażenie; zaczynała i ona domyślać się jakiejś zbrodni w przeszłości i lękać się o przyszłość.
Usiłowała jednak uśmiechać się i Georgiana wydawała się uspokojoną prawie, jej serdecznemi pieszczotami.
— Zostaniesz ze mną Franiu, wszak prawda? rzekła, — nie opuścisz mnie? dopóki tu będziesz, czuć się będę spokojniejszą.
— Zostanę, kiedy sobie tego życzysz moja droga, twoje obawy są przesadzone i niczem nie usprawiedliwione, ale zostanę jeżeli tego pragniesz.
Młoda kobieta przycisnęła rękę Frani do serca.
— Dzięki ci, dzięki, — rzekła. — Ale nie probój uspokajać mych obaw, gdyż je sama podzielasz. Odgaduję twoje dobre serce Franiu, ty mnie rozumiesz i drżysz o mnie w głębi duszy... a lękałabyś się jeszcze bardziej, gdybym ci mogła opowiedzieć szczegółowo moje spotkania z tą kobietą, strach milorda, gdy widzi, iż się ona do mnie zbliża, jego niewolniczą uległość wszystkim rozkazom tej dziwnej istoty i różne wieści, jakie się o moje uszy obiły.
Sama nie wiedziałam co o tem sądzić, aż do chwili, gdy się od mojej pokojowej dowiedziała, iż ta pani Wood była kiedyś służącą Jessy O’Brien.
Zrozumiałam wtedy powody nadzwyczajnej rozrzutności lorda Montrath, gdyż ta kobieta nie posiada złamanego grosza Franiu, a miliony, które wydaje, pochodzą z mych dochodów i z dochodów lorda Montrath.
Odkrycie to dało mi ostatecznie klucz zagadki. Przypomniałam sobie wszystko, co mi powiedziała Marya Wood i każde z jej słów nabrało strasznego znaczenia.
Była ona wspólniczką albo powiernicą zbrodni, wiedziała o wszystkiem i groziła z dowodami w ręku.
Gdybyś wiedziała jak się jej lord Jerzy obawia. Uciekając przed nią zawiózł mnie do Francyi zaraz po naszym ślubie, mieliśmy spędzić trzy miesiąc w Paryżu. Nazajutrz po naszem przybyciu, poszliśmy na operę, nagle drzwi od loży się otworzyły i Marya Wood usiadła pomiędzy mną i milordem.
W kilka godzin później pojechaliśmy do Włoch. W Neapolu, na pierwszym kroku, spotkaliśmy znowu tę kobietę. Wszędzie rozrzuca złoto, gdyż złoto nic ją nie kosztuje. Dla niej nie ma przeszkód ani odległości. W Rzymie, w Medyolanie, w Wenecyi, wszędzie ją spotykaliśmy. W Szwajcaryi, w Niemczech wiecznie ona, wiecznie! wiecznie! wiecznie!
Wróciliśmy do Londynu, gdzie w ślad za nami przybyła.
Wiele już razy chciałam uciec do mego ojca i wszystko mu wyznać! ale zawsze wstrzymywałam się w ostatniej chwili z tak strasznem oskarżeniem. Cóż ci powiem Franiu. Od pierwszych dni naszego małżeństwa, lord Jerzy obchodzi się ze mną łagodnie i czule, mimo to, jestem przekonaną, iż się nie mylę oskarżając go, gdybym się jednak myliła?...
— Biedna Georgiano, — rzekła Frania, której twarz wyrażała głębokie współczucie.
— Wiele czasu tak upłynęło, — mówiła dalej Georgiana, — aż pewnego dnia milord polecił mi przygotować się do podróży do Irlandyi. Trwoga opanowała mnie znowu, większa jeszcze, gdyż w tym zakazanym kraju, nikt mnie w danym razie nie obroni. Ojca mego nie było w Londynie, przed kim miałam się zwierzyć? Ach! Franiu! Franiu! czy widział kto kiedy położenie równie dziwne i równie straszne jak moje!
Od kilku chwil ton głosu milordowej Montrath, zmienił się znacznie. Rzekłbyś, iż wzruszenie jej, z początku szczere, zużyło się potrosze i że teraz już tylko z wysileniem odgrywa rolę nieszczęśliwej ofiary.
Frania była z początku bardzo wzruszoną.
— Są to bardzo romantyczne przygody, — rzekła, w chwili gdy milordowa Montrath odetchnęła, przestawszy mówić i zwróciła ku niebu swe niebieskie oczy. — Pojmuję twój niepokój, kochana Georgiano i podzielam go niemal, gdyż postępowanie tej kobiety wydaje mi się trudnem do zrozumienia. Ale te tajemnice, które nas nieraz tak przestraszają, mogą być spowodowane arcy zwykłemi okolicznościami. Wiedziona mojem przywiązaniem do ciebie, starałam się zasięgnąć wiadomości o twoim mężu i wszyscy, których badałam, przedstawili mnie lorda Jerzego, jako człowieka honorowego i zacnego dżentlemana.
— I ja tak sądziłam, ja także, — wyszeptała Georgiana.
— Ta kobieta, — mówiła dalej Frania, — której zdrowy rozsądek odpychał wszelkie przypuszczenie mające pozory romansu; ta kobieta, prześladująca cię, musi być pijaczką, jest to jedna z tych nieszczęśliwych istot, którym trunek rozum odbiera, a szaleństwo czyni je okrutnemi.
Georgiana poczęła się niecierpliwić.
— Tak nie wiele potrzeba, — dodała jeszcze Frania, — by wytłómaczyć to, co nam się zdaleka strasznem wydaje.
Georgiana cofnęła rękę, którą Frania trzymała w swej dłoni.
— Nie chcesz mnie widzę zrozumieć, — rzekła, rumieniąc się z gniewu. — Znajdujesz, iż moje obawy są to dziecinne strachy. Mój Boże! czyżbym już nie miała przyjaciółki?
Łzy stanęły w oczach milordowej i Frania zawstydzona zamilkła.
— Wszystko można wytłómaczyć, — rzekła młoda kobieta z goryczą — i śmieją się z trwogi biednej kobiety, dopóki nie nastąpi katastrofa. Nie żądam od ciebie litości Franiu. Mówmy, jeżeli chcesz, o rzeczach bliżej cię obchodzących, żałuję żem cię tak długo memi sprawami zajęła.
— Ach! Georgiano, — odpowiedziała Frania z wyrzutem, — czy możesz w ten sposób do mnie przemawiać? Gorąco pragnę by twoje obawy okazały się nieuzasadnionemi i spodziewam się, że tak będzie. Ale błagam cię Georgiano, powiedz mi wszystko.
Milordowa Montrath milczała jeszcze czas jakiś, ale niebawem odezwała się znowu, gdyż obawy jej nie były udanemi i potrzebowała się z niemi zwierzyć.
— Przygotowałam się tedy do wyjazdu, — rzekła, — byłam smutną i miałam jakby przeczucie nieszczęścia. Działo się to temu dni kilka zaledwie. Siedliśmy do powozu, milord i ja, by się udać do przystani gdzie oczekiwał parostatek, udający się do Korbu. W drodze spotkaliśmy inny powóz i poznałam w nim zaczerwienioną twarz Maryi Wood.
— Dokąd to jedziesz Montrath? — zawołała mijając nas.
Milord nic nie odpowiedział a stangret zaciął konie. Gdyśmy zajechali do komory, ekwipaż pani Wood pędzący galopem, prześcignął nas znowu. Widocznie jechała wciąż za nami. Wysiadła i podeszła ku nam.
— I cóż mości Montrath, — rzekła, — rada jestem, żem tu przyjechała. Chciałeś mnie jeszcze wywieść w pole i tydzień cały musiałabym szukać twego śladu. Irlandya jest daleko. Sługa pani milordowej! — dodała, zwracając się do mnie, — znałam osoby, które tam zawieziono i które już więcej nie wróciły.
Kiwnęła mi głową, wstrząsnęła silnie ręką milorda i siadła do powozu, mówiąc nam: Do widzenia!
Poszliśmy na parostatek. Czułam się przygnębioną i blizką omdlenia.
Wiedziałam, ile ta kobieta kosztuje mojego męża.
Moje dochody i jego, stanowiące razem jedne z największych w trzech połączonych królestwach, nie starczyły dla zaspokojenia szalonych kaprysów tej kobiety i lord Jerzy, wiem o tem, musiał zaciągnąć pożyczkę.
Nigdy nie śmiałam go badać. Ale w dniu tym strach przezwyciężył moją nieśmiałość, zebrałam się na odwagę i zażądałam objaśnień.
— I cóż? — rzekła Frania.
— Lord Jerzy długi czas wzdragał się odpowiedzieć. Jego fizyognomia, zimna zazwyczaj, ale życzliwa, zachmurzała się w miarę jak się namyślał.
— Powiedziałem ci już, — odpowiedział wreszcie, — że to biedna waryatka, nic innego dodać nie mogę i proszę cię nie badaj mnie więcej.
Te ostatnie słowa były wymówione ostrym tonem, do jakiego nie byłam przyzwyczajoną.
Podróż odbyła się szczęśliwie. Naprzeciwko Galway przesiedliśmy się z parostatku na statek mniejszy, by łatwiej dostać się do portu. Majtkowie tego statku serdecznie przywitali jakiegoś wysokiego mężczyznę, przybyłego wraz z nami. Ściskali mu rękę po kolei, a wzrok ich stawał się groźnym, gdy spoglądali na lorda Jerzego.
Słyszałam jak dwóch z nich mówiło między sobą.
— Michey powrócił sam, Jessy nie żyje.
— Anglik ją zabił! — Zabił ją, by się módz ożenić z bogatą dziedziczką....
Georgiana zamilkła przygnębiona. Frania nie umiała znaleźć słów by zwalczać podejrzenia, mające niemal pewną podstawę. Wszystko zdawało się stwierdzać słuszność obaw młodej kobiety i Frania nadaremnie jeszcze wątpić usiłowała.
Zbrodnia widocznie spełnioną została.
— Nie opuszczę cię Georgiano, — rzekła Frania. — Jestem tylko biedną dziewczyną, ale jeżeli ci będzie grozić jakie niebezpieczeństwo, to je podzielimy.
— Dzięki ci moja droga! — rzekła milordowa Montrath nieco zaspokojona. — Będę się czuć silniejszą przy tobie. Żebyś wiedziała, jaką ciężką noc przebyłam i jak samotność mnie przestrasza! W pokoju milorda paliła się lampa aż do rana. Ten las, teraz samotny i milczący, był niezwykle ożywiony. Przy świetle księżyca widziałam jakieś niewyraźne cienie przesuwające się między drzewami.
Milordowa Montrath wstała i wyjrzała przez okno.
— Widzisz te ponure mury, — rzekła cichym głosem. — Nie było to z mej strony złudzenie Franiu! O północy widziałam czerwone światła wijące się wzdłuż tych wieżyc aż do szczytu ruin. Był to jakby odblask wielkiego pożaru. Myślałam, że oszaleję i gdyby mi tu przyszło pozostać dłużej samej Franiu, milord nie potrzebowałby zadawać mi śmierć!
Młoda kobieta wsparła bladą swą głowę na ramieniu towarzyszki, która aczkolwiek silniejsza od niej, ze strachem wysłuchała całej tej dziwnej opowieści. Pozostały obie czas jakiś milczące i pogrążone w dumaniu.
W tem liście w sąsiednim klombie zaszeleściały. Georgiana ścisnęła Franię za rękę. Mężczyzna ukazał się wśród krzewów i zdjął swą myśliwską czapkę, i oddając paniom uprzejmy ukłon.
— To on, — szepnęła Georgiana, — milord!
Frania podniosła na niego oczy i przyglądała mu się pod wpływem usłyszanej dopiero co dziwnej jego historyi. Usiłowała odnaleźć w jego rysach, coś okrutnego i krwiożerczego, ale nadaremnie. Fizyognomia lorda Jerzego wydała jej się ociężałą i dobroduszną. Poczęła znowu powątpiewać; milordowa Montrath musiała niezawodnie szukać powodów do trwogi, w swej schorzałej wyobraźni.
Nie było nic w tym człowieku podobnego do owego portretu Sinobrodego, jak go Georgiana odmalowała.
Ta jednak cofnęła się jak ptak przestraszony. Lord Jerzy podszedł aż do okna. Ukłonił się pannie Roberts i rzekł:
— Spodziewam się Georgiano, żeś dobrze odpoczęła po podróży, ja spałem całą noc jednym tchem.
— Czuwał aż do rana! — szepnęła Georgiana, tak, że ją tylko Frania słyszeć mogła.
— Piękny poranek, — mówił dalej lord Jerzy. — Czyżbyś nie zechciała Georgiano zwiedzić swoje posiadłości?
— Jestem na twoje rozkazy, — odpowiedziała Georgiana drżąc cała.
I dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Franiu, nie opuszczaj mnie na miłość Boską.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.