Przejdź do zawartości

Pojednani (Prus, 1935)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pojednani
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Kiedy Leśkiewicz wrócił do domu, było już dobrze po północy.
W kuchni na sienniku spał zwinięty w kłębek i przykryty pledem Walek. Leśkiewicz zapalił zapałkę i obejrzał chłopca: dzieciak był rumiany, miał głowę chłodną i bynajmniej nie wyglądał na chorego.
— No, przecie... — mruknął Śledź.
Wszedł do pierwszego pokoju i znowu zapalił zapałkę. Tu, na żelaznem łóżku, w nadzwyczajnej pozie, rozciągnął się Łukaszewski: był do połowy zawinięty w kołdrę, nogi wytknął za łóżko, rękę oparł na ścianie, głowę na materacu, poduszka zaś wysunęła mu się wysoko, na poręcz.
Na drzwiach, jak podwójny wyrzut sumienia, wisiały popielate spodnie, które poprawił Gromadzki. Leśkiewicz westchnął na ten widok, i zbliżywszy się do Łukaszewskiego, próbował go obudzić.
— Łukaszu! Łukaszu!... — rzekł pieszczotliwym tonem.
— Pójdziesz won!... — mruknął zaspany Łukasz.
— Naturalnie — myślał śledziennik — pogardza mną... Jutro nikt mi ręki nie poda, a Gromadzki naplwa mi w oczy... Tak posądzać niewinnego człowieka!... O, jakże jestem podły!...
W drugim pokoju swędziła przykręcona lampa naftowa. Leśkiewicz podniósł płomień. Kwiecińskiego jeszcze nie było. Na stoliku leżał rękopis, przepisywany przez Gromadzkiego, a on sam także spał na żółtem drewnianem łóżku, kupionem na Pociejowie za osiem złotych.
Leśkiewicz stanął nad śpiącym, który musiał mieć jakieś niespokojne marzenia, bo zrzucił z siebie kołdrę. Gromadzki miał chudą twarz, spieczone usta i brzuch okropnie zaklęsły, jakby pusty od wielu dni.
Na widok starej kołdry, podartej koszuli, a nadewszystko na widok tak pustego, tak wygłodzonego żołądka, Leśkiewiczowi ścisnęło się serce. Sam nie wiedząc, co robi i co mówi, targnął Gromadzkiego za rękę.
— Czego? — mruknął nieprzytomny.
— Gromada — rzekł Leśkiewicz — jadłeś ty obiad?
— Kiedy?... — zapytał śpiący, nagle siadając na łóżku.
— Kiedy!... on pyta się, kiedy jadł obiad!... — powtórzył Leśkiewicz, zwany także Śledziennikiem.
A gdy rozbudzony kolega patrzył na niego dziwnym wzrokiem, rzekł:
— Poczciwy jesteś, Gromada, żeś oddał do prania bieliznę chłopca.
— No, więc i cóż?... — odparł Gromadzki, już odzyskując zmysły. — Poto mnie budzisz? — dodał.
— Widzisz... widzisz... — mówił całkiem zmieszany Leśkiewicz, i dobrze nie wiedząc, co mówi — widzisz... tego... Możebyś mnie opukał...
I to powiedziawszy, zawstydził się własnej głupoty.
— Chory jesteś? — zapytał Gromadzki, spuszczając nogi z łóżka.
— Tak... chory... struli nas obiadem...
— No, to rozbierz się i kładź się — odparł Gromadzki, owijając się w swoją starą kołdrę i kładąc na gołe nogi nie lepsze od niej kalosze.
— Jaki to poczciwy chłopak! — myślał Leśkiewicz — a ja go tak krzywdziłem...
W parę minut rozebrał się do bielizny i był na swojem łóżku. Gromadzki usiadł przy nim i zaczął badanie.
— Wiesz, Gromada, byłem dla ciebie niesprawiedliwy...
— W jamie brzusznej niema nic osobliwego...
— Myślałem, żeś ty dusigrosz i egoista...
— Wątroba normalna... śledziona także...
— Ale dziś przekonałem się, żeś ty szlachetny chłopak, Gromada...
— Cóż ci dolega? — pytał Gromadzki.
— Tak jakoś, o... tak... niedobrze mi wogóle...
— Wrażenia subjektywne.
— Ale może to zapowiedź ciężkiej choroby?... — pytał Leśkiewicz.
— No, to pokaż język... Nic osobliwego... Puls... Bój się Boga, ty masz nawet puls normalny, więc czego chcesz?...
Leśkiewicz nagle podniósł się, i schwyciwszy Gromadzkiego za rękę, rzekł:
— Gniewasz się na mnie, żem tak podle postępował z tobą?...
— Dajże spokój!... cóżeś ty mi zrobił?...
— Mówiłem, żeś egoista i dusigrosz...
— Ba, żebym choć miał co dusić... — szepnął Gromadzki.
— Będziesz miał!... — zawołał Leśkiewicz. — Jutro dam ci tę korepetycję i jeszcze postaram się o drugą... Będziesz miał ze dwadzieścia pięć rubli!...
— Co w ciebie wstąpiło? — dziwił się Gromadzki.
— Dziś poznałem, że jestem niesprawiedliwy osieł... A ty, biedny hołyszu, nie masz co jeść!... Nie gniewasz się na mnie? — mówił bardzo wzruszony Leśkiewicz.
W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi kuchni, i wpadł Kwieciński.
— Powarjowaliście! — krzyknął, zobaczywszy Leśkiewicza i Gromadzkiego w objęciach, obu prawie do naga rozebranych. Z Gromadzkiego bowiem spadła kołdra, a opukiwany przed chwilą Leśkiewicz również nie odznaczał się obfitym strojem.
— Pogodziliśmy się z Gromadą — rzekł Leśkiewicz.
— Ja bo nawet nie gniewałem się na ciebie — odpowiedział Gromadzki.
— Jeżeli tak, więc musisz ode mnie pożyczyć trzy ruble — zakonkludował Leśkiewicz. — Niepodobieństwo, ażeby człowiek nie jadał obiadów.
— Wprawiłem się — szepnął Gromadzki.
— Bodaj was djabli porwali, łajdaki!... — krzyknął z pierwszego pokoju Łukasz.
— Nie przeszkadzaj, bo oni się godzą — rzekł Kwieciński.
— To niech idą godzić się na podwórze, a nie tu, gdzie budzą ludzi... Ty skąd wracasz? — spytał Łukaszewski Kwiecińskiego.
— Od Tekluni.
— Więc u Walerki już nie byłeś?
— Owszem — cicho odparł Kwieciński.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.