Pogrom (Zola)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Na wielkie swoje zdziwienie, Maurycy spostrzegł, że pułk 106 jest w Reims i otrzymał rozkaz rozłożenia się tu obozem. Nie miano więc iść do Châlons dla połączenia się z armią? A gdy w dwie godziny później, pułk jego ustawił broń w kozły, o milę od miasta, od strony Courcelle, na obszernej płaszczyznie, ciągnącej się wzdłuż kanału, łączącego Aisnę z Marną, zdziwienie jego zwiększyło się, gdy się dowiedział, że cała armia szalońska cofała się od rana i biwakowała w temże miejscu. Jakoż, na całym widnokręgu aż do Saint-Thierry i Neuvillette, nawet po za drogą do Laon, bielały namioty; ogniska czterech korpusów armii gorzały wieczorem. Widocznie wziął górę plan zajęcia pozycyi pod Paryżem i czekania tu na prusaków. Był z tego bardzo zadowolony. Wszak był to plan najmądrzejszy?
Owego dnia, Maurycy całe popołudnie przepędził, włócząc się po obozie, zbierając nowiny. Panowała zupełna swoboda, karność całkiem zwolniała, żołnierze wychodzili i wracali jak i kiedy im się żywnie podobało. Mógł więc najspokojniej iść do Reims, gdzie chciał zmienić przekaz na sto franków, jaki mu przysłała siostra Henryeta. W kawiarni usłyszał, jak jakiś sierżant rozprawiał o złem usposobieniu osiemnastu batalionów gwardyi ruchomej sekwańskiej, którą właśnie odesłano do Paryża; zwłaszcza szósty batalion o mało nie wystrzelał swych oficerów. Tam w obozie generałowie codzień byli znieważani, a żołnierze nie salutowali nawet marszałka Mac-Mahona od czasu bitwy pod Froeschwiller. Kawiarnia brzmiała licznemi głosami, gwałtowna sprzeczka wybuchła między dwoma spokojnymi mieszczanami w kwestyi liczby wojska, jaką marszałek miał wtedy pod swemi rozkazami. Jeden z nich mówił o trzechkroć stu tysiącach, co było poprostu głupstwem. Drugi rozsądniejszy wymieniał cztery korpusy: 12-y z trudem skompletowany w obozie przez pułki marszowe i dywizyę piechoty marynarki; 1-szy którego szczątki schodziły się rozproszone dnia 14, i którego kadry jak można było reorganizowano; nakoniec 5-y, rozbity bez boju, odrzucony, rozproszony w pochodzie i 7-y, który przybył koleją także zdemoralizowany, zmniejszony o jedną dywizyę, której szczątki odnalazł dopiero w Reims — razem, co najmniej sto dwadzieścia tysięcy ludzi, wliczając w to już jazdę rezerwy, dywizyę Bonnemain i Margueritte. Lecz, skoro sierżant wmięszał się w ten spór, mówiąc z gniewliwą pogardą o tej armii, zbiorowisku ludzi bez żadnej spójni, trzodzie niewiniątek prowadzonych na rzeź przez głupców, obaj mieszczanie zaniepokojeni, lękając się kompromitacyi, wymknęli się z kawiarni.
Na ulicy Maurycy postarał się o dzienniki. Napchał sobie kieszenie gazetami, jakie tylko mógł kupić i czytał je idąc, pod wielkiemi drzewami wspaniałej alei, jaka otacza miasto. Gdzież więc znajdowały się wojska niemieckie? Zdaje się, że stracono je z oczów. Na pewno wiedziano, że dwie armie nieprzyjacielskie były koło Metzu, pierwsza dowodzona przez generała Steinmetza, obserwująca twierdzę; druga księcia Fryderyka Karola, usiłująca przejść na prawy brzeg Mozelli dla odcięcia Bazainowi drogi odwrotu do Paryża. Ale gdzie była w rzeczy samej trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, armia zwycięzka z pod Wissemburga i Froeschwiller, która ścigała korpus pierwszy i piąty? Miano o niej jaknajsprzeczniejsze wiadomości. Czy obozowała jeszcze pod Nancy? Czy szła na Châlons, które opuszczono tak pośpiesznie, paląc magazyny, umundurowanie, furaż i żywność wszelkiego rodzaju? I zamęt, przypuszczenia najsprzeczniejsze rodziły się w umysłach z powodu planów, jakie przypisywano generałom. Maurycy, jak gdyby był odcięty od świata, teraz dopiero dowiedział się o wypadkach w Paryżu, o piorunie klęski, który spadł na naród pewny zwycięztwa, o strasznem wzburzeniu ulicy, zwołaniu izb, upadku ministeryum liberalnego, które przeprowadziło głosowanie powszechne, o cesarzu pozbawionym tytułu naczelnego wodza, zmuszonym do oddania dowództwa najwyższego marszałkowi Bazaine’owi. Od dnia 16 sierpnia cesarz był w obozie w Châlons i wszystkie dzienniki mówiły o wielkiej radzie, odbytej d. 17, na której był obecny książę Napoleon i generałowie; ale nie zgadzały się między sobą co do powziętych postanowień, prócz faktów, które z niej wynikły, t. j. że generał Trochu został mianowany gubernatorem Paryża, marszałek Mac-Mahon mianowany wodzem armii szalońskiej, co świadczyło o zupełnem usunięciu cesarza na plan drugi. Dawało się uczuwać pewne zamięszanie, nadzwyczajny brak decyzyi, sprzeczne plany, walczące ze sobą, pojawiające się co chwila. I ciągle powtarzało się pytanie: gdzie jest armia niemiecka? Kto miał racyę, czy ci co utrzymywali, że Bazaine jest swobodny i rozpoczął swój odwrót ku fortecom północnym, czy ci, którzy twierdzili, że jest już osaczony pod Metzem? Uparcie powtarzała się pogłoska o olbrzymich bitwach, o walkach heroicznych toczonych przez cały tydzień od 14 do 20 sierpnia, słychać było daleki, głuchy huk dział.
Czytając to, Maurycy, znużony, usiadł na jakiejś ławce. Miasto, w około niego zdawało się żyć swem życiem zwykłem; piastunki pod cieniem przepysznych drzew bawiły się z dziećmi; drobni kapitaliści odbywali krokiem wolnym swą zwykłą przechadzkę codzienną. Wziął się znów do gazet i wzrok jego padł na artykuł, którego dotąd nie zauważył, artykuł dziennika czerwonego, należącego do opozycyi republikańskiej. Nagle wszystko się wyjaśniło. Dziennik utrzymywał, że na radzie, odbytej d. 17 w obozie szalońskim, odwrót armii na Paryż był postanowiony i że generał Trochu dlatego tylko został nominowany gubernatorem, żeby ułatwił powrót cesarza do stolicy. Dodawał jednak, że postanowienie to zapadło wobec postawy cesarzowej regentki i nowego ministeryum. Według cesarzowej, rewolucya była nieuniknioną jeśli cesarz powróci do Paryża. Powtarzano, że miała powiedzieć: „nie wejdzie żywy do Tuilleries“. Domagała się ona uparcie, żeby się posuwano naprzód, żeby bądź co bądź połączono się z armią w Metzu, popierana w tym względzie przez generała Palikao, ministra wojny, który podawał plan pochodu piorunowego i zwycięzkiego dla podania ręki Bazaine’owi. Maurycy, upuściwszy dziennik na kolana, z okiem błędnem, teraz dopiero zaczynał pojmować wszystko; dwa plany walczące ze sobą, wachanie się marszałka Mac-Mahona w przedsięwzięciu marszu skrzydłowego tak niebezpiecznego z wojskiem niepewnem, niecierpliwe rozkazy, coraz gniewniejsze, nadchodzące codzień z Paryża, które go popychały do szalonego kroku. Poczem, wśród tej walki tragicznej, zdawało się, że widzi cesarza, pozbawionego swej władzy monarszej, którą powierzył w dłonie cesarzowej-regentki, obdartego z godności naczelnego wodza, którą obdarzył Bazaine’a, będącego niczem, cieniem cesarza, nieokreślonym i mętnym, z którym nie wiadomo co robić, którego Paryż odpychał, który nie miał żadnego stanowiska w armii, odkąd zrzekł się wydawania milionów.
Jednakże nazajutrz rano, po nocy burzliwej, którą przespał pod gołem niebem owinięty w płaszcz, z wielką ulgą Maurycy się dowiedział, że plan odwrotu do Paryża bierze górę. Mówiono o nowej radzie wojennej, odbytej wczoraj wieczorem, na której zasiadał dawny wice-cesarz, Rouher, przysłany przez cesarzową dla przyśpieszenia marszu na Verdun, a którego marszałek miał przekonać o niebezpieczeństwie takiego ruchu. Czy otrzymano jakie wiadomości niedobre od Bazaine’a? — nikt nie był pewny. Ale sam brak wiadomości był znaczący, wszyscy oficerowie z jakim takim rozsądkiem oświadczali się za odwrotem do Paryża, który miano bronić. Maurycy przekonany, że odwrót ten nastąpi zaraz jutro, gdyż mówiono, że rozkazy już zostały wydane, szczęśliwy, chciał zadowolnić chęć dziecinną, która go dręczyła, to jest uniknąć żołnierskiego jedzenia, zjeść śniadanie gdziekolwiek na obrusie, z karafką przed sobą, butelką, talerzem, wszystkiem tem, czego od miesiąca był pozbawiony. Miał pieniądze, wymknął się więc z biciem serca, jakby dla dokonania jakiego występku, szukając oberży.
Po drugiej stronie kanału, przy wejściu do wsi Courcelles znalazł takie upragnione śniadanie. Mówiono mu wczoraj, że cesarz stanął w jednym z domków wiejskich tej wsi; poszedł więc tam powłóczyć się przez ciekawość i przypomniał sobie, że widział, na przecięciu dwóch ulic, oberżę z altanką, owiniętą winem pełnem gron złotych i dojrzałych. Pod winem pnącem się, znajdowały się stoły na zielono malowane, a przez drzwi otwarte dawał się dostrzegać w obszernej kuchni zegar brzęczący, obrazki Epinala wiszące śród talerzy fajansowych, olbrzymią oberżystkę popędzającą służbę. Z tyłu była kręgielnia. Była to wesoła, miła, stara restauracyjka francuzka.
Ładna dziewczyna, z wydatnemi piersiami, przyszła doń, ukazując szereg białych zębów.
— Czy pan będzie jadł śniadanie?
— Tak... proszę o jaja, kotlet, ser!... i o wino białe.
Gdy już odchodziła, zawołał jej:
— Czy to prawda, że cesarz w jednym z tych domów stanął?
— Tak, o! widzi pan? w tym co tam widać... Domu ztąd nie można zobaczyć, bo go zakrywa ten mur wysoki i drzewa za nim rosnące.
Usiadł sobie w altanie, odpiął pas, żeby mu było wygodniej, wyszukał stół, na który słońce, przeciskając się przez liście, rzucało złociste plamy. Co chwila spoglądał na ten duży mur żółty, który krył za sobą cesarza. W istocie był to dom tak tajemniczy, ukryty, że nawet dachu nie było widać. Wejście było z drugiej strony, na ulicę wioski, uliczkę wązką, bez sklepów, a nawet bez okien, ciągnącą się wzdłuż posępnych murów. Z tyłu, niewielki ogród tworzył niejako wysepkę gęstej zieleni, pośród licznych zabudowań sąsiednich. Na drugim końcu drogi spostrzegł dziedziniec obszerny, otoczony wozowniami i stajniami, napełniony powozami i furgonami, wśród nieustannego kręcenia się ludzi i koni.
— Czy to wszystko należy do cesarza? — zapytał na pół żartem dziewczyny, nakrywającej stół białym obrusem.
— Tak do samego cesarza! — odrzekła z wesołem wejrzeniem, ukazując swe zdrowe i świeże ząbki.
I obznajmiona zapewne przez masztalerzy, którzy od wczoraj zachodzili tu na buteleczkę, poczęła wyliczać: sztab złożony z dwudziestu pięciu oficerów, sześdziesięciu gwardzistów, pluton gidów eskorty służbowej, sześciu żandarmów służbowych prefektury; potem służbę, liczącą siedemdziesiąt trzy osoby, szambelanów, kamerdynerów i lokai, kucharzy i kuchcików; potem cztery konie pod wierzch i dwa pojazdy dla cesarza, dziesięć koni dla koniuszych, osiem dla dojeżdżaczy i gromów, nie rachując czterdziestu siedmiu koni pocztowych, potem omnibus, dwanaście furgonów pod bagaże, z których dwa należące do kuchni wzbudziły powszechne we wsi zdziwienie ilością swych sprzętów, talerzy i butelek, ułożonych w prześlicznym porządku.
— Ho! ho! proszę pana, trudno sobie wyobrazić ile tam było rądli. Błyszczy to jak słońce... a co tam półmisków, waz, maszyn, które nawet nie wiem do czego służyć mogą!... A piwnica, ho! ho! bordeaux, burgund, szampan, byłoby czem wyprawić przepyszne wesele!...
Maurycy ucieszony, że ma przed sobą obrus śnieżnie biały, zachwycony winem, które iskrzyło się w szklance, zjadł dwa jaja na mięko, z łakomstwem, jakiego jeszcze nigdy w sobie nie zauważył. Z lewej strony, gdy głowę odwrócił, widział przed drzwi altany obszerną płaszczyznę, zasianą namiotami, całe miasto rojące się, powstałe na ściernisku, między kanałem i Reims. Zaledwie kilka nędznych kępek drzew zieleniło się śród tej szarej przestrzeni. Trzy wiatraki wyciągały swe chude ramiona. Po nad chaosem dachów w Reims, tonących w zieleni kasztanów, olbrzymi szczyt katedry rysował się na błękitnem tle nieba, wznoszący się wysoko mimo oddalenia obok niskich domów. I przypominał sobie lekcye, wyuczone w szkołach, dawne dzieje, pomazania naszych królów, świętą ampułkę, Klodoweusza, Joannę d’Arc, całą chwałę starej Francyi.
Potem Maurycy znowu zaczął myśleć o cesarzu ukrytym w tym skromnym domku mieszczańskim, tak starannie zamkniętym, i spojrzał na wielki mur żółty, zdziwił się spostrzegając wypisany węglem wielkiemi literami, okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ obok bezwstydnego rysunku, powiększonego nadzwyczajnie. Deszcz spłukał litery, napis widocznie był stary. Dziwnie wyglądał na tym murze ten okrzyk dawnego zapału wojennego, witającego zapewne stryja zdobywcę, a nie synowca. Teraz przypominał mu się wiek dziecinny, śpiewał mu duszy, gdy tam, w Chêne-Populeux, od samej kolebki wsłuchiwał się w opowiadania dziada, żołnierza wielkiej armii. Matka nie żyła, ojciec musiał przyjąć urząd rachmistrza, w nieuniknionej fatalności chwały, która dotknęła synów bohaterów, po upadku cesarstwa; dziadek żył tam z nędznej pensyi, w mierności drobnego urzędnika, pocieszając się opowiadaniem swych bojów wnukom, bliźniętom, chłopcu i dziewczynce, obojgu jasnowłosym, którym do pewnego stopnia zastępował matkę. Sadzał Henryetę na swem kolanie lewem, Maurycego na prawem i przez długie godziny opowiadał im heroiczne dzieje bitew.
Czasy mięszały się ze sobą, działo się to wszystko razem w straszliwem starciu wszystkich narodów. Anglicy, austryacy, prusacy, rosyanie — przesuwali się kolejno lub razem, zrzeszeni ze sobą, niewiedziano dlaczego zawsze pobici, raz ci, raz znów inni. Lecz w rezultacie wszyscy musieli być pobici, koniecznie pobici, w wylewie heroizmu gieniuszu, który zmiatał armie jak wióry. Raz, było to Marengo, klasyczna bitwa na płaszczyznie, z długiemi liniami uczenie rozwiniętemi, z mistrzowskim odwrotem w szachownicę, batalionami, milczącemi i spokojnemi pod ogniem, legendowa bitwa przegrana o godzinie trzeciej, wygrana o szóstej, w której sześciuset grenadyerów gwardyi konsularnej złamało nacisk całej jazdy austryackiej, gdzie Desaix pojawił się na to, by umrzeć i zmienić poczynającą się klęskę na zwycięztwo nieśmiertelne. To znowu, było to Austerlitz, ze swem pięknem słońcem chwały wśród mgły zimowej, Austerlitz poczynające się od zdobycia wyżyny Pratzenu, kończące się przez straszliwe pękanie lodów na stawach zamarzłych, cały korpus ruski zanurzający się pod lód, ludzie, zwierzęta, wśród trzasku okropnego, podczas gdy bóg Napoleon, który oczywiście wszystko przewidział, przyśpiesza klęskę kartaczami... Była to Jena, grób potęgi pruskiej, poczynająca się ogniem tyralierskim wśród mgły październikowej, niecierpliwość Neya, który o mało wszystkiego nie zepsuł, potem wejście na plac boju Augereau, który tamtego oswobadza, gwałtowne natarcie rozbijające środek nieprzyjaciela, potem popłoch, ucieczka przechwalonej jazdy, którą nasi husarzy koszą jak trawę, pokrywając romantyczną dolinę ludźmi i końmi porąbanymi. To było Eylau, wstrętne Eylau, najkrwawsze, rzeź pełna ciał okropnie pokaleczonych, Eylau ciemne od krwi wśród zamieci śnieżnej, z cmentarzem cichym i bohaterskim, Eylau grzmiące jeszcze piorunowem natarciem osiemdziesięciu szwadronów Murata, które przecięły nawskróś armię nieprzyjacielską, piętrząc na ziemi takie stosy trupów, że sam Napoleon zapłakał. Był to Friedland, wielka i straszna zasadzka, gdzie nieprzyjaciele znowu spadli na nas jak stado rozszalałych wróbli, arcydzieło strategii cesarza, który wszystko umiał, wszystko mógł, nasze lewe skrzydło nieruchome, niezachwiane, podczas gdy Ney wziąwszy miasto, ulicę za ulicą, niszczył mosty — a wtedy nasze lewe skrzydło wpadające na prawe nieprzyjaciela przypiera go do rzeki, gniecie w tem przejściu z taką zajadłością, że zabijano się jeszcze o godzinie dziesiątej wieczorem. To znów Wagram. Austryacy, chcący nas odciąć od Dunaju, wzmacniają ciągle swe lewe skrzydło dla pobicia Masseny, który raniony, dowodzi z powozu, a Napoleon złośliwy i olbrzymi pozwala na to, by nagle stu działami zmieść strasznym ogniem ich środek zachwiany, odrzucić go więcej niż o milę w tył, gdy tymczasem lewe skrzydło, przerażone swem odosobnieniem puszcza Massenę teraz zwycięzkiego i porywa za sobą resztę armii, niby tama przerwana falą. To nakoniec była Moskwa, gdzie jasne słońce austerlickie ukazało się poraz ostatni, straszny chaos ludzi, mięszanina liczby i zaciętej odwagi, wzgórza zdobywane pod nieustającym ogniem, reduty brane szturmem z bagnetem, ciągłe ataki broniące każdej stopy ziemi, takie zacięcie się i męztwo gwardyi ruskiej, że trzeba było dla ostatecznego zwycięztwa szalonych szarż Murata, grzmotu trzystu dział bijących naraz i waleczności Neya, tryumfującego księcia dnia. Zresztą, jakąkolwiekby była bitwa, sztandary zawsze wiatr unosił z tym samym dreszczem chwały w powietrzu drżącem, ten sam okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ rozlegał się wśród zapalanych ognisk biwaków na pozycyi zdobytej. Francya wszędzie była u siebie, zdobywcza, wiodąca swe orły zwycięzkie z jednego końca Europy do drugiego, stawiająca swą nogę na karkach ludów pokonanych.
Maurycy kończył jedzenie kotletu, upojony nietyle winem białem, które iskrzyło się na dnie szklanki, jak tą chwałą dawną, śpiewającą w jego pamięci, gdy nagle wzrok jego padł na dwóch żołnierzy w łachmanach, pokrytych błotem, podobnych do bandytów, znużonych włóczęgą po drogach; usłyszał, jak żądali od posługującej dokładnych wskazówek co do rozłożenia pułków w obozie wzdłuż kanału.
Postanowił do nich odezwać się:
— Hej koledzy, proszę tutaj!... Jak widzę, jesteście z 7-go korpusu?
— Tak, z pierwszej dywizyi!... Że z niej jestem, dowodzi to, że byłem pod Froeschwiller, gdzie było dość gorąco, zapewniam pana... A ten oto mój kolega jest z 1-go korpusu i był pod Wissemburgiem, także paskudne miejsce!
Opowiedzieli swą historyę, jak porwani przez popłoch i rozsypkę, padli na pół nieżywi ze znużenia w rów, obaj lekko ranni, potem, wlokąc się za armią, zatrzymywali się po miastach dla odpoczynku, tak że teraz dopiero nieco zdrowsi, zdołali przyjść tutaj.
Maurycy z sercem ściśniętem, zabierając się do sera, zauważył ich oczy chciwie wlepione w talerz.
— Panno! — zawołał — proszę jeszcze o ser, chleb i wino!... Może koledzy zjecie trochę? Ja płacę. Wasze zdrowie!
Usiedli koło stołu uradowani. On, z ogarniającym go powoli niepokojem, przyglądał im się, tym żołnierzom będącym w opłakanym stanie, bez broni, ubranym w czerwone spodnie i płaszcze tak połatane różnokolorowemi szmatami, że podobni byli do rabusiów, do cyganów ubranych w łachy zebrane na pobojowisku.
— Tak! tak! do stu dyabłów! — zawołał wyższy z ustami pełnemi — było tam gorąco. Trzeba to było widzieć, opowiedz Coutardzie.
I mniejszy począł opowiadać z giestami, potrząsając chlebem, który trzymał w ręku.
— Prałem sobie koszule, podczas gdy gotowano jedzenie... Wystaw pan sobie paskudną dziurę, prawdziwy lejek, otoczony dokoła lasem, który dozwolił tym świniom prusakom zbliżyć się cichaczem, tak że nikt o tem nie wiedział... Otóż tedy, o godzinie siódmej, kule zaczynają prać w nasze kociołki. Do wszystkich dyabłów! nie trwało to długo, skoczyliśmy do naszych fletów, i aż do godziny jedenastej zdawało się, że wyprawimy im rzetelną łaźnię... Ale trzeba panu wiedzieć, że było nas wszystkiego pięć tysięcy, a tych świń przybywało ciągle. Umieściłem się na małem wzgórzu, ukryty za krzakami i widziałem ich, jak wyłazili ze wszystkich stron, wprost, z boku, istne mrowisko czarnych mrówek. Nie trzeba tego mówić, ale myśleliśmy wszyscy, że wodzowie nasi to czyste gawrony, że nas zapakowali w takie gniazdo os, zdala od kolegów, gdzie musieliśmy koniecznie beknąć, nie mając z nikąd pomocy... Zresztą, nasz generał, biedny chłop generał Douay, nie głupi i nie tchórz, połyka kulkę i kładzie ci się na ziemię, kopytami do góry. Zmiotło go i nie ma nikogo! Nic to jednak nie znaczy, trzymamy się ciągle. Ale cóż? było ich zadużo, trzeba było dać drapaka. Bijemy się w jakimś ogrodzie, bronimy dworca kolei, w takim huku, że można było ogłuchnąć... Wreszcie, nie wiem co się dalej działo, miasto zostało wzięte i znaleźliśmy się na górze, Geissberg, jak oni ją tam nazywają, zdaje mi się; i tam, ściśnięci w jakimś dworze wiejskim, nabiliśmy się tych świń niemało! Podskakiwali w górę, i była to nielada przyjemność patrzeć na nich, jak nosem ryli o ziemię... I cóż! ciągle ich przybywało więcej, dziesięciu na jednego, a armat mieli ile tylko się spodoba. Odwaga w takich wypadkach psu na budę się nie zda. Nakoniec zrobiła się taka marmulada, że musieliśmy dać drapaka... W rezultacie, jak na gawronów — nasi oficerowie okazali się nielada gawronami, prawda Picot?
Zapanowało przez chwilę milczenie. Picot wypił duszkiem szklankę wina białego i obcierając usta rękawem, rzekł:
— Z pewnością... To tak samo jak pod Froeschwiller, trzeba być osłem, żeby się bić w podobnych warunkach. Mój kapitan, złośliwa bestya, mówił to... O niczem nie wiedziano. Cała armia tej nierogacizny spadła nam na kark, gdy nas zaledwie było czterdzieści tysięcy. Nie spodziewano się bitwy tego dnia, walka rozpoczęła się nieznacznie, bez woli oficerów, jak się zdaje... Jednem słowem, wszystkiego widzieć nie mogłem naturalnie! Ale wiem, że taniec trwał przez cały dzień, i gdy myślano, że to już koniec, gdzie tam! skrzypce zaczęły grać na dobre... Najprzód w Woerth, ładnej wiosce, z zabawną dzwonnicą na kościele, podobną do pieca, gdyż z zewnątrz okryto ją kaflami. Nie wiem dlaczego kazano nam ją rano jeszcze opuścić, gdyż potem wszystkie zęby i pazury straciliśmy chcąc ją odzyskać i to napróżno. Ho! ho! moi chłopcy, mordowano się tam zawzięcie, co tam było brzuchów popłatanych i łbów potrzaskanych, no! trudno temu uwierzyć!... Nakoniec, wzięto się za bary około innej wsi, Elsasshausen, nazwisko trudne do wykrztuszenia. Pluła do nas cała kupa armat, ustawionych na wzgórzu, które także opuściliśmy tego rana. I wtedy to zobaczyłem, ja który do was mówię, szarżę kirasyerów. Dali się zabijać, biedni chłopcy! Litość brała rzucać ludzi i konie na takim placu boju, płaszczyzna pochyła pełna krzaków, poprzecinana rowami! Do wszystkich dyabłów to na nic zdać się mogło! Jednakże było to piękne, to rozgrzewa ci serce... Nakoniec, cóż robić! zdawało się, że nic nie pozostaje, jak dać drapaka. Wieś paliła się jak zapałka, badeńczycy, wirtemberczycy, prusacy, cała szajka, przeszło sto dwadzieścia tysięcy tej nierogacizny, jak to później policzono, otoczyło nas dokoła. I znowu rozpoczęła się coraz mocniejsza muzyka około Froeschwiller. Bo trzeba to przyznać, że choć Mac-Mahon jest gawronem, ale jest walecznym. Trzeba go było widzieć na wielkim koniu, pośród kul! Inny byłby zemdlał zaraz z początku, sądząc że nie wstyd jest uciekać z bitwy, kiedy się jest słabszym. On zaś, kiedy się już raz zaczęło, bił się do ostatka. I bił się też... W Froeschwiller, wiedźcie, to nie byli już ludzie, to były zwierzęta pożerające się nawzajem! Przez dwie godziny krew płynęła potokami... Wreszcie, trzeba było zmykać. Siarczyste pioruny, gdyby nas także było sto dwadzieścia tysięcy! gdybyśmy byli mieli dostatek armat i wodzów nie tak głupich!...
I rozgorączkowani, rozdrażnieni, w mundurach podartych, okryci kurzem, Coutard i Picot krajali chleb, połykali wielkie kawały sera, snując widma swych wspomnień, wśród altany pięknej, gron dojrzałych, ozłoconych przez promienie słoneczne. Teraz opowiadali o strasznem rozbiciu, które potem nastąpiło, o pułkach rozproszonych, zdemoralizowanych, zgłodzonych, uciekających przez pola, przez drogi wśród okropnego natłoku ludzi, koni, wozów, dział, powszechny pogrom całej armii, zniszczonej, chłostanej wichrem szalonym popłochu. Ponieważ nie potrafiono cofnąć się w porządku i bronić przejść w Wogezach, gdzie dziesięć tysięcy ludzi wstrzymałoby sto tysięcy, należało przynajmniej wysadzać w powietrze mosty, niszczyć tunele. Ale generałowie pędzili przerażeni, i tak burza zdumienia owładnęła zwycięzcami i zwyciężonymi, że przez chwilę obie armie straciły się z oczów. Szukano się po omacku wśród białego dnia, Mac-Mahon uciekał do Lunewillu, a następca tronu pruskiego szukał go w Wogezach. Korpus siódmy i resztki pierwszego przeszły Sawernę, jak potok szlamowaty i wezbrany, unoszący różne szczątki. Dnia ósmego w Sarrebourgu piąty korpus wpadł na pierwszy, jak strumień wezbrany, uciekający także, pobity choć się nie zetknął z nieprzyjacielem, unosząc swego wodza, smutnego generała Failly, przerażonego tem, że jego bezczynności przypiszą klęskę. Przez dzień 9-ty i 10-ty ucieczka szła dalej, „ratuj się kto może“ szalone, nie oglądające się nawet za siebie. Dnia 11-go podczas ulewnego deszczu skierowano się na Bayon, dla ominięcia Nancy, gdyż fałszywa pogłoska twierdziła, że miasto to jest w ręku nieprzyjaciela. Dnia 12-go obozowano w Haroué, dnia 13-go w Vicherey, a dnia 14-go zatrzymano się w Neufchâteau, gdzie nakoniec kolej żelazna zabrała tę toczącą się lawinę ludzi, którą pakowała bez ładu w swe wagony przez trzy dni i przewiozła do Châlons. W dwadzieścia cztery godziny po odejściu ostatniego pociągu prusacy się zjawili.
— O przeklęty losie! — kończył Picot — trzeba było dobrze nogi wyciągać! zwłaszcza my, co nas zostawiono w szpitalu!
Coutard wylał resztę wina do swej i do swego towarzysza szklanki.
— Tak, zabraliśmy nasze graty i w drogę! Ba! poszło to jeszcze jako tako, kiedy można wypić jeszcze za zdrowie tych, którym łba dotąd nie rozbito!
Teraz Maurycy zrozumiał wszystko. Po głupim napadzie w Wissemburgu, klęska w Froeschwiller była uderzeniem piorunu, którego blask ponury oświecił teraz wyraźnie okropną prawdę. Byliśmy źle przygotowani, artylerya mierna, efekta wojskowe nędzne, generałowie nieudolni; a nieprzyjaciel tak pogardzany, okazywał się mocny, tęgi, niezliczony, karny i posiadający wyborną taktykę. Słaba firanka naszych siedmiu korpusów, rozsianych na drodze z Metz do Strasburga, została rozdarta przez trzy armie nieprzyjacielskie, jak przez klin potężny. Odrazu zostaliśmy sami; ani Austrya, ani Włochy nie przyjdą nam z pomocą, plan cesarza rozwiał się wobec powolności wykonania i braku talentów w wodzach. Nawet los sprzysiągł się przeciw nam, gromadząc mnóstwo przeszkód, nieszczęśliwych okoliczności, pomagając prusakom do urzeczywistnienia ich tajemnych planów, polegających na tem, by nasze armie rozciąć na dwie części, jedną odrzucić na Metz dla odcięcia jej od Francyi, podczas gdy oni szliby na Paryż, zniszczywszy wprzódy drugą połowę. Teraz było to rzeczą najzupełniej pewną, że musimy być zwyciężeni dla mnóstwa przyczyn, których klęska była nieuniknionym skutkiem i wojna ta, to uderzenie nierozumnej odwagi przeciw przewadze liczebnej i metodzie chłodnej. Później można było różne rzeczy gadać, ale klęska mimo wszystkiego, była równie konieczną, fatalną, jak prawo siły, kierujące światem.
Nagle, Maurycy, zanurzony w swych myślach, z okiem marzącem, odczytał tam, przed sobą, okrzyk: Niech żyje Napoleon! wypisany węglem na dużym murze żółtym. Uczuł straszny ból, jakby go coś gwałtownie sparzyło. A więc to prawda, że Francya zwycięztw legendowych, która przechadzała się po całej Europie przy odgłosie bębna, została wywrócona jednem uderzeniem drobnego narodku mianego za nic? Więc wystarczyło piędziesiąt lat na to, żeby świat się zmienił, i klęska straszliwa spadała na głowę dotychczasowego zwycięzcy. I przypominało mu się to wszystko, co mu Weiss, szwagier jego mówił podczas owej nocy, pełnej niepokoju pod Milhuzą. Tak, on jeden wtedy dobrze widział, odgadywał przyczyny tajne i ukryte naszego osłabienia, odczuwał nowy wiatr młodości, wiejący z Niemiec. Czyżby kończył się jeden wiek wojenny, a rozpoczynał drugi? Biada narodom, które zatrzymują się na drodze nieustannego rozwoju! zwycięztwo należy do tych, którzy idą w przedniej straży, do więcej umiejących, zdrowszych, zdolniejszych!
W tejże chwili rozległy się śmiechy i krzyk jakiejś dziewczyny, pełen śmiechu łaskotliwego. To porucznik Rochas, w starej zadymionej kuchni, ubranej w obrazki Epinala, ściskał ładną dziewczynę jak żołnierz zwycięzca. Przyszedł do altany, gdzie kazał sobie podać kawy; a że słyszał ostatnie słowa Coutarda i Picota, rzekł więc wesoło:
— Ba! moje dzieci, to wszystko nic nie znaczy! To dopiero początek tańca, zobaczycie zaraz jak im się tęgo odpłacimy!.. Do licha, dotąd urządzali się tak, że było ich pięciu na jednego. Ale to się zmieni, ja to wam mówię!... Jest nas tu trzykroć sto tysięcy. Wszelkie ruchy, jakie teraz odbywamy, a które się wydają trudne do zrozumienia, mają na celu zwabienie prusaków na nas, podczas gdy Bazaine, który tylko czycha na to, złapie ich za ogon... Wtedy ich zgnieciemy, pęc! jak tę muchę!
I głośno klasnąwszy obu rękami zmiażdżył lecącą muchę; stawał się coraz weselszy i w swej naiwności wierzył w ten plan wyborny, który mu utkwił w głowie i podniecał jego odwagę niezwyciężoną. Z chęcią wskazał dwom żołnierzom jak najdokładniej miejsce, gdzie stały ich pułki; potem zadowolony zupełnie, z cygarem w ustach, zasiadł przed filiżanką, którą sobie podać kazał.
— To mnie przyjemność zrobiło, koledzy! odrzekł Maurycy do Coutarda i Picota, którzy odchodząc, dziękowali mu za ser i wino.
Kazał sobie także podać filiżankę kawy, i patrzył na porucznika; wyborny humor tegoż podobał mu się; nieco zdziwiony był temi trzema kroć stu tysiącami ludzi, kiedy właściwie było ich tylko sto tysięcy, oraz łatwością z jaką, Rochas obiecywał zgnieść prusaków między armią szatańską i armią w Metzu. Ale i jemu potrzebne były złudzenia! Dla czego bo nie mieć nadziei, kiedy przeszłość pełna chwały brzmiała mu ciągle w pamięci? Stara altana była tak wesoła, ze swym winogradem, z po za którego wyglądały jasne grona francuzkie, ozłocone przez słońce. Znowu miał ufność, podnoszącą swą głowę po nad głuchym smutkiem, jaki się w nim powoli nagromadził.
Przez jakiś czas ścigał oczami oficera strzelców afrykańskich, który w towarzystwie ordynansa, pędząc wyciągniętym kłusem, skrył się za rogiem ogrodu milczącego, w którym mieszkał cesarz. Później, gdy ordynans ukazał się sam i wstrzymał się z dwoma końmi przed drzwiami oberży, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia.
— Prosper!... — zawołał. — A ja myślałem, żeś ty w Metzu!...
Prosper pochodził z Remilly, gdzie był prostym parobkiem folwarcznym. Maurycy znał go, gdy był jeszcze dzieckiem, gdy przepędzał wakacye u wuja Fouchard. Wyciągnąwszy los, od trzech lat był w Afryce, gdy wojna wybuchła; wyglądał dobrze w swej kurtce jasno błękitnej, w szerokich spodniach czerwonych z lampasem błękitnym i pasem czerwonym, ze swą długą, suchą twarzą, budową zręczną i silną niezwykle.
— A to spotkanie!... pan Maurycy!
Nie śpieszył się jednak wcale, prowadził do stajni pianą okryte konie, około których chodził z ojcowską pieczołowitością. Przywiązania do koni nabył zapewne w dzieciństwie, gdy wiódł te zwierzęta do pracy i dlatego wybrał służbę w kawaleryi.
— Wracamy z Monthois, przeszło dziesięć mil jednym tchem — rzekł podszedłszy — i Zefir chętnie coś przekąsi.
Zefirem nazywał się jego koń. On sam nic jeść nie chciał prócz, filiżanki kawy. Czekał na swego oficera, który znów czekał na cesarza. To może trwać pięć minut, a może i dwie godziny. Oficer kazał mu zaprowadzić konie w cień. A gdy Maurycy, zaciekawiony niezmiernie, począł go się wypytywać, machnął ręką:
— Nie wiem... zapewne jakieś wiadomości. Ma oddać jakieś papiery.
Rochas ze wzruszeniem przypatrywał się strzelcowi, którego mundur budził w nim wspomnienia afrykańskie.
— Hej, chłopcze, a gdzie ty tam byłeś?
— W Médéah, poruczniku.
W Médéah! i poczęli ze sobą rozmawiać z ożywieniem pomimo różnicy stopnia. Prosper przywykł do tego życia, do nieustannego czuwania ciągle na koniu, udając się na bitwę jak na polowanie, albo jak na wielką obławę na arabów. Miano jeden kocioł na sześciu ludzi, dzielono się na części; każda część stanowiła jakby rodzinę, w której jeden gotował, inny prał bieliznę, inny rozbijał namiot, chodził koło koni lub czyścił broń. Jeżdżono rano i popołudniu, obciążeni pod słońcem palącem. Wieczorem rozpalano dla odpędzenia mustyków wielkie ogniska, około których nucono piosnki francuzkie. Niekiedy wśród nocy jasnej, usianej gwiazdami, trzeba było wstawać i przyprowadzać konie do porządku, które wystawione na wiatr chłodny, gryzły się nawzajem i wyrywały kołki, rżąc szalenie. Niekiedy pito kawę, wyborną kawę, którą rozcierano na dnie kotła i cedzono przez czerwony pas munduru. Ale bywały także dni czarne, zdala od wszelkich mieszkań ludzkich, z nieprzyjacielem przed sobą. Wtedy nie było ani ognia, ani śpiewów, ani uczt. Czasem, z powodu bezsenności, pragnienia i głodu, znoszono prawdziwe męczarnie. Mimo to kochano tę egzystencyę pełną niespodzianek i przygód, tę wojnę nieustannych potyczek, gdzie osobista waleczność tyle znaczyć może — była to egzystecya urocza, podobna do podboju wyspy dzikiej, rozweselana niekiedy przez rabunki, kradzież na wielką skalę, przez maruderstwo, drobne kradzieże, których legendowe powodzenie wzbudzało śmiech nawet w generałach.
— O! — rzekł Prosper, nagle poważniejąc — tutaj nie tak jak tam u nas, tu się inaczej biją.
I wypytywany przez Maurycego, opowiedział swe wylądowanie w Tulonie, długi i nużący pochód aż do Lunewillu, gdzie dowiedzieli się o Wissemburgu i Froeschwiller. Zresztą nie wiedział dobrze, którędy szli, mięszał miasta. Z Nancy do Saint-Mihiel, z Saint-Mihiel do Metzu. Dnia 14-go musiała tam być wielka bitwa, gdyż całe niebo było w ogniu, ale on widział tylko czterech ułanów, stojących za płotem. Dnia 16-go bito się także; armaty grzmiały od szóstej godziny rano i opowiadano mu, że dnia 18-go taniec się znów rozpoczął jeszcze straszniejszy. Strzelcy tam nie byli, gdyż 16-go, w Gravelotte, gdy mieli puścić się na placu boju, ustawieni wzdłuż drogi, cesarz, który uciekał w powozie, zabrał ich ze sobą dla eskortowania go do Verdun... Piękny kurs, czterdzieści dwa kilometry galopem, z obawą, że każdej chwili mogą być odcięci przez prusaków!
— A Bazaine? — spytał Rochas.
— Bazaine?... opowiadają, że był bardzo zadowolony z tego, że cesarz go opuścił.
Porucznik wszakże chciał wiedzieć, czy Bazaine idzie tutaj. Prosper machnął ręką; któż to może powiedzieć? Oni od dnia 16-go, przepędzali czas na marszach i kontramarszach wśród deszczu, w podjazdach i placówkach, nie widząc nigdzie nieprzyjaciela. Teraz należy do armii szalońskiej. Jego pułk, dwa inne strzelców francuskich i jeden huzarów, trzecia dywizya jazdy rezerwy, tworzą dywizyę, dowodzoną przez generała Margueritte, o którym mówił z gorącem przywiązaniem.
— Tęgi chłop! zuch co się zowie! ale na co się to zda, utknęliśmy w błocie i koniec...
Zapanowało milczenie. Potem Maurycy przez chwilę począł mówić o Remilly, o wuju Fouchard, a Prosper żałował, że nie może się oddalić, żeby uścisnąć Honoryusza, wachmistrza, którego baterya stała dalej niż o milę ztąd, z drugiej strony gościńca do Laon. Parskanie koni zwróciło jego uwagę, wstał i pobiegł zobaczyć czy Zefirowi co się nie stało. Powoli żołnierze wszelkiej broni i stopni, zaczęli się schodzić do altany, gdyż była to godzina śniadania. Wszystkie stoliki zajęto; była to błyszcząca mięszanina mundurów wśród zieloności wina, oblanej słońcem. Major Bouroche przyszedł także i usiadł obok Rochasa, gdy ukazał się Jan, niosąc rozkaz.
— Poruczniku, kapitan oczekiwać pana będzie o godzinie trzeciej w interesie służbowym.
Rochas kiwnął głową, Jan zaś nie oddalił się zaraz, uśmiechnął się do Maurycego, który zapalał papierosa. Od historyi w wagonie, między obu zapanowało milczące przymierze, jak gdyby się coraz więcej i coraz lepiej poznawali.
Prosper powrócił zniecierpliwiony.
— Zacznę jeść, jeżeli mój naczelnik nie wyjdzie z tej budy... Niech dyabli wezmą, cesarz gotów nie wrócić przed wieczorem.
— Słuchajno — rzekł Maurycy ze wzbudzoną znów ciekawością — możeście wy przynieśli wiadomości od Bazaine’a?
— Być może! mówiono mi coś o tem w Monthois.
Nagle wszyscy się poruszyli. Jan, który stał przy drzwiach altany, odwrócił się wołając:
— Cesarz!
Wszyscy się zerwali. Pomiędzy lipami, na wielkim białym gościńcu, ukazał się pluton stu gwardzistów, w strojnych mundurach, błyszcząc pod słońce swemi pancerzami. Zaraz po nich cesarz jechał konno, sam jeden, ze sztabem w tyle, za którym postępował drugi pluton gwardzistów.
Głowy się obnażyły, rozległo się kilka okrzyków. Cesarz, przejeżdżając podniósł głowę, bardzo blady, z twarzą wydłużoną, oczami błędnemi i pełnemi łez. Wyglądał tak, jakby się zbudził ze snu, słaby uśmiech zajaśniał mu na ustach na widok tej oberży, oblanej słońcem, i salutował.
Wtem Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie, z tyłu po za sobą, Bouroche’a, który mruczał przyjrzawszy się dobrze cesarzowi:
— Widocznie coś mu mocno doskwiera.
Poczem jednem słowem zakończył swą dyagnozę:
— Mizerak!
Jan ze swoim chłopskim rozumem, poruszył ramionami; to ci dopiero los dla wojska mieć takiego wodza! Maurycy w dziesięć minut potem, uścisnąwszy rękę Prospera, zadowolony, że zjadł śniadanie, odszedł paląc papierosa, żeby się trochę powłóczyć. Ciągle mu w oczach stał ten obraz cesarza bladego i niezdecydowanego, jadącego drobnym truchtem. Był to spiskowiec, marzyciel, którego energia opuszcza w chwili, gdy działać należy. Mówiono o nim, że był bardzo dobry, że miał myśli wielkie i wspaniałe, że był bardzo uparty w postanowieniach, jak każdy człowiek milczący; był także bardzo waleczny i gardzący niebezpieczeństwem, fatalista poddający się swemu losowi. Zdawało się, że zdrętwiał wobec wielkiego przesilenia, jak gdyby został sparaliżowany przed spełnieniem czynu, niezdolny do opierania się losowi, jeżeli ten był mu przeciwny. I Maurycy zadawał sobie pytanie, czy to nie był wynik szczególnego stanu fizyologicznego, zaostrzonego przez cierpienie; czy choroba, na którą cesarz widocznie cierpiał, nie była czasem powodem tego braku decyzyi, tej nieudolności zwiększającej się, jaką okazywał od początku wojny. To wyjaśniało wszystko. Ziarnko piasku w ciele ludzkiem obala potężne mocarstwa.
Wieczorem w obozie, po apelu, powstał ruch nagły, oficerowie biegali, roznosząc rozkazy, organizując marsz jutrzejszy, który miał się rozpocząć rano o godzinie piątej. Maurycy znowu nadzwyczajnie się zdziwił i zaniepokoił, gdy się dowiedział, że jeszcze raz wszystko się zmieniło; nie miano już iść do Paryża, ale do Verdun, na spotkanie Bazaine’a. Obiegała pogłoska, że od tego ostatniego nadeszła w ciągu dnia depesza, donosząca, że rozpoczyna swój odwrót; i Maurycy przypomniał sobie Prospera z oficerem strzelców, przybyłym z Monthois; może przyniósł on kopię tej depeszy. Brała więc górę cesarzowa regentka i rada ministrów, wśród nieustannego wahania się marszałka Mac-Mahona, wśród obawy, żeby cesarz nie wrócił do Paryża, wśród upartej chęci popchnięcia armii naprzód, dla spróbowania ostatniego sposobu ratunku dynastyi. I ten nędzny cesarz, ten biedny człowiek, który nie miał miejsca w swem państwie, miał być umieszczony jak paczka nieużyteczna i ciężka, między bagażami wojsk, skazany na wleczenie za sobą ironii swego obozu cesarskiego, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kucharzów, furgonów z rądlami srebrnemi, winem szampańskiem, z całym przepychem swego płaszcza monarszego, posianego pszczołami, zamiatającego krew i błoto wielkiego gościńca klęski...
Maurycy nie spał jeszcze o północy. Gorączkowa bezsenność, pełna nieprzyjemnych marzeń, zmuszała go do przewracania się z boku na bok pod namiotem. Skończył na tem, że wstał i wyszedł; oddychał z ulgą chłodnem powietrzem, przez wiatr targanem. Niebo pokryte było wielkiemi chmurami, noc była bardzo ciemna, nieskończony mrok ciemności, które ostatnie blaski dogasających ognisk rozświecały tu i owdzie. I w tej ciszy nocnej, jak gdyby przyduszonej milczeniem, czułeś oddech powolny stu tysięcy ludzi śpiących. Niepokój Maurycego powoli ustał, obudziło się w nim pewne uczucie braterstwa, pełne wybaczającej tkliwości dla tych wszystkich uśpionych i żyjących, z których wkrótce tysiące spać będą snem wiecznym. Bądź co bądź, dzielni ludzie! choć nie byli karni, kradli i pili. Ale ileż już cierpień doznali; czyż ich nie tłomaczył upadek całego narodu? Pełni chwały weterani z pod Sewastopola i Solferino byli tu już w bardzo niewielkiej liczbie, ginąc wśród wojsk zbyt młodych, niezdolnych do dłuższego oporu. Te cztery korpusy utworzone i uorganizowane naprędce, bez związku wzajemnego, tworzyły armię rozpaczy, wojska pokuty, które wysyłano na ofiarę, dla złagodzenia gniewu przeznaczenia. Musiały one wejść na Kalwaryę aż do szczytu, płacąc za błędy innych potokami swej krwi, okropnością pogromu.
I w tej chwili, w głębi drżących ciemności, Maurycy widział przed sobą wielki obowiązek. Już teraz nie miał złudnej nadziei otrzymania zwycięztwa legendowego. Ten marsz na Verdun, był to marsz na śmierć i on postanowił tam iść z rezygnacyą i siłą, gdyż umrzeć było obowiązkiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.