Przejdź do zawartości

Poglądy ks. Hieronima Coignarda/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Poglądy ks. Hieronima Coignarda
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Les opinions de M. Jérôme Coignard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.
WIELKANOCNE JAJKA.

Ojciec mój był kucharzem i miał gospodę przy ulicy świętego Jakóba, naprzeciwko kościoła św. Benedykta Beturneńskiego i nie mogę twierdzić, by miał zamiłowanie w Wielkim Poście, gdyż uczucie tego rodzaju byłoby u kucharza wprost nienaturalne. Ale przestrzegał postów i abstynencji, jak przystało dobremu katolikowi. Nie mając pieniędzy na kupno dyspenzy w Arcybiskupstwie, zadowalał się w dni postne suszonym kablonem, wraz ze swoją żoną, synem, psem i zwykłymi gośćmi, pośród których najczęstszym był drogi mistrz mój, ksiądz Hieronim Coignard.
Świętobliwa matka moja nie byłaby nigdy zezwoliła na to, by stróż naszego dobytku Burek, ogryzł jednę bodaj kość w Wielki Piątek. Dnia tego nie dorzucała do osypki biednego zwierzęcia mięsa, ani też nie maściła mu jadła.
Daremnie przedstawiał jej szczegółowo ksiądz Coignard, że źle czyni gdyż biorąc rzecz ze stanowiska słuszności, Burek nie mający udziału w świętej tajemnicy Odkupienia, nie ma również obowiązku ograniczania się w jadle z tego tytułu.
— Zacna pani! — mawiał ten wielki człowiek — Słuszna to i sprawiedliwa rzecz, byśmy, jako członkowie Świętego Kościoła zaspakajali swój głód w dni nakazane suchym jeno kablonem. Ale zdaje mi się, że włączanie psa do owych zbawiennych i świętobliwych umartwień, które miłe są Bogu i dlatego pochwały godne choć w innym razie byłyby śmieszne i wstrętne, że powiadam owo wtajemniczanie bezrozumnej istoty w praktyki katolickie jest przesądem, bezbożnością, zuchwalstwem, a może nawet świętokradztwem. Jest to występek, który prostota serca pani czyni bezwinnym, któryby jednak był zbrodnią u doktora filozofji, czy prawa, a nawet każdego katolika o umyśle krytycznym. Praktyka taka szanowna gosposiu nasza wiedzie prosto do najstraszniejszej herezji, bowiem wynika z niej przypuszczenie, że Pan nasz Jezus Chrystus umarł, dając życie nietylko za synów Adama, ale nawet za bezrozumne stworzenia. Takie twierdzenie sprzeciwia się zupełnie Pismu Świętemu.
— Być może! — powiadała na to zwykle matka moja — Ale gdyby Burek jadł mięso w Wielki Piątek, zdawałoby mi się że jest żydem i nabrałabym doń obrzydzenia! Czy to także grzech księże dobrodzieju?
Drogi mistrz mój uśmiechał się i pociągnąwszy haust wina odpowiadał z dobrocią:
— Zacna gosposiu, nie roztrząsając narazie czy pani grzeszy, czy nie powiem jeno, że niemasz w pani śladu zła i że wierzę w zbawienie duszy pani dużo silniej, niż w takiż los dusz kilkunastu znanych mi osobiście biskupów i kardynałów, którzy napisali niezrównane traktaty o prawie kanonicznem.
Burek obwąchiwał swą chudą osypkę i połykał ją dławiąc się każdym łykiem, a ojciec udawał się z księdzem Coignardem na krótkie posiedzenie pod „Małego Bachusa“.
W ten sposób spędzaliśmy przykładnie Ostatni wielkopostny tydzień w gospodzie „pod Królową Gęsią Nóżką“. Ale za to, skoro tylko dzwony kościoła św. Benedykta Beturneńskiego ogłosiły w poranek Wielkiej Nocy radosną wieść Zmartwychwstania Pańskiego, ojciec mój nawdziewał na rożny całymi tuzinami kurczęta, kaczki i gołębie, a Burek przysiadłszy u komina, na którym buzował wielki ogień wciągał w nozdrza ponętny zapach rumieniącego się sadła i poruszał ogonem raźno, a jednocześnie z powagą i zadumą głęboką.
Stary, podupadły ślepy niemal zażywał jeszcze uciech tego życia, którego przeciwności znosił z rezygnacją czyniącą je mniej dotkliwemi. Był to mędrzec prawdziwy i nie dziwię się nawet, że matka włączała w pobożne praktyki nasze istotę tak rozumną.
Po przykładnem wysłuchaniu sumy zasiadaliśmy do uczty w sali przesyconej niezrównanymi zapachami, a ojciec zabierał się do jadła z radością i namaszczeniem wprost religijnem. Zapraszał zazwyczaj do stołu kilku pisarzy z prokuratorji, oraz mego przezacnego mistrza, księdza Hieronima Coignarda. W roku Pańskim 1725, pamiętam doskonale, mistrz mój przyprowadził ze sobą pana Mikołaja Wisienkę, którego wykopał z jakiejś ciemnej jamy przy ulicy Mularskiej, gdzie ten znakomity mąż po całych dniach i nocach pisał dla wydawców holenderskich sprawozdania z ruchu naukowego i artystycznego w Paryżu. Pośrodku stołu, ułożona kunsztownie w drucianym koszyku wznosiła się cała góra czerwonych pisanek, a gdy ksiądz Coignard odmówił Benedicite, jaja te stały się głównym tematem rozmowy.
— Czytamy w Aeljuszu Lampridjuszu — ozwał się pan Mikołaj Wisienka, — że kura będąca własnością ojca Aleksandra Sewera, zniosła w dniu urodzin tego, przeznaczonego na władcę dziecięcia purpurowe jajo.
— Lampridjusz ów — odparł drogi mój mistrz — nie posiadający sam dużo sprytu, posługiwał się zapewne kobietami celem rozgłaszania baśni tego rodzaju, bo były one w sam raz dla kumoszek. Pan jednak, drogi Wisienko jesteś chyba zbyt mądry,. by z tego mętnego źródła wysnuwać obyczaj katolickich czerwonych pisanek czasu Wielkiej Nocy.
— Nie wierzę wistocie — wyznał p. Mikołaj — by obyczaj ten zaczął się od jaja Aleksandra Sewera. Z zapisku Lampridjusza wyciągam ten jeno wniosek, że u pogan purpurowe jajo było proroctwem władzy królewskiej. Zresztą — dodał dla ścisłości — jajo to musiało zostać w ten czy inny sposób pomalowane, gdyż kury nie niosą czerwonych jaj.
Matka stała przy kuchni i przyozdabiała półmiski w sposób arcyapetyczny. Na te słowa ozwała się, mniemając słusznie iż temat wkracza w jej teren operacyjny:
— Za pozwoleniem! Z dziecięcych lat pamiętam jednę czarną kurę, która niosła jaja zupełnie niemal brunatne, toteż nie wzbraniam się dać wiary, że istnieją kury znoszące jaja czerwone, lub przynajmniej czerwonawe, przypominające kolorem barwę cegły.
— Wszystko możliwe! — zawołał drogi mistrz — zgodliwie Natura wykazuje w swych dziełach rozmaitość znacznie większą, niż to przypuszczamy zazwyczaj. W rozmnażaniu zwierząt, spotykamy dziwactwa wszelakiego rodzaju, o czem świadczą dowodnie zbiory przyrodnicze, mieszczące nieraz potworki stokroć dziwniejsze, niż jaja czerwone.
— W gabinecie królewskim historji naturalnej — powiedział uczony pan Wisienka — znajduje się ciele o pięciu nogach i dwa o dwu głowach.
— Słyszałam coś lepszego w Auneau! — odrzekła matka, stawiając na stole duży półmisek, na którym widniała góra kiełbasek z kapustą, wyłaniająca chmurę woni, bijącą aż pod pułap — Przyszło tam na świat dziecko o gęsich nogach i głowie węża. Akuszerka obecna przy porodzie, tak się przeraziła, że rzuciła potworka w ogień.
— Ostrożnie! Ostrożnie! — zawołał mistrz — Nie zapominajże droga gosposiu nasza, że człowiek rodzi się z kobiety poto, by służyć Bogu, a niepodobna tego dokazać mając głowę węża, przeto niemożliwe są na świecie takie dzieci. Akuszerce śniło się to chyba, lub zakpiła sobie ze słuchaczy.
— Księże dobrodzieju, — powiedział pan Wisienka, uśmiechając się zlekka — widziałeś pewnie równie dobrze, jak ja w gabinecie królewskim płód o czterech nogach i dwu płciach, przechowany w słoju ze spirytusem, zaś w drugim słoju dziecko bez głowy z jednym okiem powyż pępka. Czyż te dzieci mogłyby lepiej służyć Bogu od noworodka z głową węża, o którym mówiła pani Leonardowa? Cóż powiedzieć dopiero o noworodkach dwugłowych, co do których zgoła niewiadomo, żali nie posiadają dwu dusz? Przyznaj dobrodzieju, że natura pozwalając sobie na te okrutne igraszki sprawia nieraz dużo kłopotu teologom.
Mistrz otwierał już usta do odpowiedzi i byłby niezawodnie zniweczył doszczętnie zarzuty pana Wisienki, gdyby nie uprzedziła go matka, której powstrzymać nie była w stanie żadna ludzka siła gdy raz nabrała ochoty do mówienia. Oświadczyła kategorycznie, iż noworodek z Auneau nie był stworzeniem człowieczem, ale djabeł zrobił go córce pewnego piekarza.
— Najlepszy dowód — dodała — że nikomu na myśl nie przyszło ochrzcić potwora i pochowano go zawiniętego w serwetę w kącie ogrodu. Gdyby to była istota ludzka, złożonoby ją niezawodnie w poświęcanej ziemi. Ile razy djabeł zrobi dziecko kobiecie, zawsze nadaje mu postać zwierzęcia.
— Droga pani Leonardowo, — zauważył ksiądz Coignard — dziwne to zaiste, że wieśniaczka zna się lepiej na djable od doktora świętej teologji i podziwiam, iż informacje swe czerpiesz córko moja od akuszerki z Auneau, ufając iż wie czy taki lub owaki płód zalicza się do ludzkości odkupionej krwią Boga? Wierzaj mi, te wszystkie djabelstwa są w gruncie jeno wytworem nieczystej wyobraźni, którą wygnać powinnabyś droga gosposiu nasza, z myśli swojej. Nigdzie nie wyczytałem w pismach Ojców Kościoła, by djabeł miał robić dzieci dziewczętom. Opowieści o spółkowaniu z szatanem są to jeno fantazje zgoła wstrętne i wstyd doprawdy, iż Jezuici i Dominikanie pisali o tem traktaty.
— Święte słowa powiadasz czcigodny księże, — oświadczył pan Wisienka, nadziewając na widelec kiełbaskę z półmiska — tylko nie odpowiadasz na me twierdzenie, iż dzieci przychodzące na świat bez głowy, nad wyraz źle są przystosowane do przeznaczenia człowieka, którem jest, jak powiada Kościół, poznanie, służenie i kochanie Boga i że natura nie jest w tym wypadku, podobnie jak i w marnotrawieniu mnóstwa zarodników, dostatecznie teologiczna i katolicka.
— Oo! — zakrzyknął ojciec, potrząsając widelcem, na którym widniało smakowite udko kapłona — O, cóżto za straszne, cóż za poczwarne roztrząsania! Czyż odpowiadają one uroczystości, jaką święcimy dzisiaj? Coprawda winną tu jest żona moja, podając na stół dziecko z głową węża, jakgdyby potrawa ta godną była uczciwych i zbożnych biesiadników. Jakże się stać mogło, by z moich pięknych, czerwonych pisanek wyległy się szatany i poczwary?
— Kochany gospodarzu, — rzekł ksiądz Coignard — z jaja może wylęgnąć się mnóstwo rzeczy. Poganie na tej podstawie stworzyli dużo baśni, kryjących dużo filozoficznych myśli. Jestem jednakże równie jak ty, panie Leonardzie, zdumiony, że z pod łupiny jaj katolickich, farbowanych purpurą starożytnych, które zajadamy obecnie mogło wydobyć się tyle bezbożnych dziwolągów.
Pan Mikołaj Wisienka spojrzał na mego mistrza z pod oka i uśmiechnął się chłodno:
— Księże Hieronimie! — powiedział — Te jaja farbowane burakami, których skorupki zaścielają podłogę pod stopami naszemi nie są tak dalece w istocie swej chrześcijańskie i katolickie, jak ci się wydaje. Jaja wielkanocne mają pochodzenie zgoła pogańskie i oznaczają tajemnicę zbudzenia się przyrody do życia w porze ekwinokcjalnej roku. Jestto symbol prastary, zachowany w religji chrześcijańskiej.
— Z równem prawem i równie rozsądnie — odparł mistrz — można twierdzić, że jest to symbol Zmartwychwstania Pańskiego. Co do mnie nie lubuję się wcale w obciążaniu religji subtelnościami symbolicznemi i zdaje mi się, że sama radość spowodowana zjadaniem jaj, których brak odczuwało się przez cały Wielki Post, dostatecznie tłumaczy dlaczego w pierwsze święto występują na stole w uroczystym przystroju purpury królewskiej. Ale mniejsza z tem, są to drobiazgi w których lubują się jeno umysły erudytów i molów bibljotecznych. W wywodach pańskich uderza mnie co innego, mianowicie że przeciwstawiasz ciągle wiedzę przyrodniczą religji i usiłujesz, panie Wisienko, uczynić jednę przeciwniczką drugiej. Jest to, szanowny mężu bezbożność taka, że zadrżał przed nią nawet ten poczciwiec, gospodarz nasz, kucharz z zawodu, mimo iż nie rozumie nic, a nic! Mnie to zgoła nie wzrusza, gdyż argumenty tego rodzaju nie mogą zwieść na chwilę nawet umysłu, który wie jaką stąpać drogą.
Rozumowanie twe, drogi Wisienko, pełne jest racjonalizmu i naukowości, które są jeno wąskim, krótkim i brudnym zaułkiem, na końcu którego człowiek, rozbija sobie nos o twardy mur, zgoła nie mogąc mówić o honorze. Rozprawiasz jak ów głęboko uczony aptekarz, który sądzi iż poznał naturę, ponieważ powąchał kilka pozorów zgoła zewnętrznych. I wydałeś sąd aptekarski, że rozmnażanie naturalne, wydające monstra nie leży w planie Boga, który stwarza człowieka, by głosił chwałę jego: Pulcher hymnus Dei homo immortalis. Jakżeś łaskawy, iż nie wspomniałeś nawet o noworodkach umierających bezpośrednio po urodzeniu, o szaleńcach, matołkach, oraz tych wszystkich, którzy, zdaniem twem, nie są jak powiada Laktancjusz, pulcher hymnus Dei, pięknym hymnem Boga. Cóż jednak wiesz o tem wszystkiem Wisienko moja? Cóż my wiemy wogóle wszyscy? Sądzę, że nie uważasz mnie drogi przyjacielu za jednego z czytelników swych w Amsterdamie, czy Hadze i nie zechcesz wmówić we mnie, iż nieświadoma natura jest kamieniem obrazy dla naszej świętej wiary katolickiej? Natura, zacny panie, jest to w oczach naszych jeno szereg niezwiązanych ze sobą niczem obrazów i faktów, których znaczenia odkryć nie umiemy i przyznaję, że idąc jej śladem nie potrafię rozeznać w noworodku ani chrześcijanina, ani węża dojrzałego, ani nawet indywiduum, gdyż ciało i jego rozwój są to hieroglify zgoła nieczytelne. Ale to nic, widzimy bowiem jeno odwrotną stronę tkaniny. Nie upierajmy się dowiedzieć czegokolwiek, gdyż z tej strony nie możemy nic zobaczyć. Odwróćmy raczej całą rzecz na stronę poznawalną, czyli spojrzmy na duszę ludzką, zjednoczoną z Bogiem.
Zabawne są te wszystkie wywody twoje, przezacny panie Wisienko o rozmazaniu i naturze! — ciągnął dalej ksiądz Coignard Wyglądasz — z nimi jak prosty sobie mieszczuch, który obejrzawszy obrazy i obicia w królewskiej sali obrad, mniema iż posiadł wszystkie sekrety Króla Jegomości. Podobnie jak sekret mieści się w rozmowie suwerena z ministrami, tak przeznaczenie ludzkości w myślach, płynących jednocześnie ze Stwórcy i stworzenia. Reszta, to głupstwa mogące bawić tępogłowych dociekaczy i erudytów, jakich pełno w każdej akademji. Jeśli mi już chcesz bajać o naturze, to mów o tej, jaką widuje się „pod Małym Bachusem“ w osobie koronczarki Kasi, krąglutkiej i cudnie zbudowanej.
Ty zaś drogi gospodarzu — dodał, zwracając się do pana Leonarda — racz mi dać wina, bym zwilżył gardło, wyschłe z oburzenia iż czcigodny Mikołaj Wisienka oskarza naturę o zbrodnię ateizmu! Do stu tysięcy djabłów, jest tak nawet! Tak Wisienko! A jeśli mimo wszystko natura ta opiewa chwałę Bogu, to czyni to nieświadomie, bowiem świadomość istnieje tylko w umyśle człowieka, będącego wytworem skończoności i nieskończoności jednocześnie...! Wina!
Ojciec napełnił coprędzej kubek zacnego mistrza mego dobrem winem, potem postąpił taksamo z kubkiem pana Mikołaja Wisienki, a oni trącili się w jaknajlepszej myśli, albowiem byli to ludzie porządni i wiedzieli co się winu należy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: [[Autor:|]] i tłumacza: Franciszek Mirandola.