Był sobie... tak się zwykle zaczynają
Bajki; lecz któż z nas bajek dzisiaj słucha?
Świat dziwnie dojrzał, a cuda nie mają
Żadnego czaru dla ludzkiego ducha.
Romans, nowella nawet, rozkwitają
Pod hasłem: »naprzód« — Na pieśni — posucha!
A kto nadzieją sławy się kołysze,
Niech póki życia, nic wierszem nie pisze.
Gdzie czas, gdy starcom, mimo siwych włosów,
Zaczarowany flecik Oberona
Świat rzeczywisty zdmuchiwał z przed nosów?...
Czas ów, gdy dziewczę tuliło do łona
Swego Szylera?... Gdy z Goethem, niebiosów
Sięgał młodzieniec?... Gdzie myśl rozmarzona,
Co boskie dźwięki pieśni wieszczów chwyta?
Zamiast ich czytać — dziś o nich się czyta.
Odkąd się życie po relsach, wrąc, toczy
I leci z parą, śniąc tylko o złocie,
Któż muz wybrańca chce widzieć na oczy,
Lub słuchać, w zgrzycie maszyn i łoskocie?
— »Dla niepalących!« — Tłum rzeźwy się tłoczy;
Ty Auerbacha dobywasz w przelocie...
Zaledwo został przez ciebie odczuty,
Świst... słychać okrzyk: »Stacya! Trzy minuty!«
Wszechmocne Bogi! Cóż pocznie w tej wrzawie
Mówiące rymem tylko »Wieszczek dziecię?«
Sądzę, że nikt z was, trzech pieśni w oktawie
Z rękawa łatwo nie wytrząśnie; przecie
Tłum ani głową nie skinie łaskawie...
Przyjaciel nawet z zwątpieniem poecie
Rękę podaje, a wielka krytyka
Brak mi trzeźwości współczesnej wytyka.
Mniejsza! Dni lepsze ujrzy, kto dożyje...
Co do mnie, choćby ludzie śmiać się mieli,
Czar stary łatwo duszę mą podbije...
Strofa Aryosta zawsze mnie weseli...
Pył — i dym, który nad głową się wije,
W wiecznego piękna spłókuję kąpieli...
Na wielkiej drodze, wbrew karnej ustawy,
Pas rozwiązuję — i pluskam w oktawy!
Kto się tem gorszy, niech zdala zostanie,
I niech na sucho ratuje swą duszę.
Wam jednak, zacni panowie i panie,
Maleńkie słówko powiedzieć tu muszę:
Ściśle prawdziwem jest opowiadanie,
Które fantazyą upiększyć się kuszę;
I mimo polot tych strof idealny,
Kierunek cały nawskróś jest realny.
Już Jakób Cazotte rozsnuwał ten wątek.
Duch jasny, przecież źródło mętnej wody...
Większą część jego pieśni i pamiątek
Czas zatarł, pisma jego wyszły z mody.
I tylko jeden pozostał nam szczątek,
Na wieki piękny i na wieki młody:
»Le diable amoureux« — (ostrzegam w nawiasie,
Że niedorostkom od książki tej zasię).
Otóż opowieść naszą fantastyczną,
Cazotte z uśmiechem satyra, podaje
Pełną psot, figlów, cyniczną, drastyczną,
Rażącą czasów naszych obyczaje...
Lecz ja, całą jej wartość artystyczną
Nanowo z źródeł pierwotnych dostaję.
Co tu nadmieniam, niech przyzna lub przeczy
Znawca Cazotta. — A teraz — do rzeczy!
Był sobie pewien książę w Astrachanie;
Kalilbad chanem zwali go poddani;
A był tak piękny, jak wiosny zaranie...
Królowa matka, mądra bardzo pani,
Gdy mąż jej zaległ grobowe posłanie,
Tak wychowała syna, by był dla niej
Podporą, chlubą, wsparciem i obroną,
Gdy włos zbieleje pod ciężką koroną.
Zaledwo chłopca puszczała od boku:
Na radzie państwa, na modłach w meczecie,
On wszędzie musiał dotrzymać jej kroku,
Pieszo, czy konno, czy w dworskiej karecie.
W cnoty wzrastało w promieniach jej wzroku
To ukochane i pieszczone dziecię;
I nocą nawet przy niej zasypiało,
Kotarą tylko oddzielone białą.
Lecz sen, płoszony troskami i trudem,
Zwykł odlatywać od powiek królowej.
Komuż, z tych wielkich, co stoją nad ludem,
Spać obowiązek pozwala surowy?
Nie było zatem dziwem, ani cudem,
Że próżno księżna w puhar kryształowy
Mieszała opium... aż w szczęśliwej chwili
Znalazł się sposób, co snem ją posili.
Trzy stare wiedźmy, wsławione bajkami,
Co opowieści, jak przędzę w lot snuły,
Kazała przyzwać, hojnemi datkami
Uposażyła je z własnej szkatuły;
Zamianowawszy hof-usypiaczkami
Królewskiej mości te stare gaduły...
A gdy noc przyszła, z kolei wezwana
Bajarka, dziwy prawiła do rana.
Królowej jednak, szczególnej kobiecie,
Którą poddanych losy rozbudzały,
Baśnie o cudach niebywałych w świecie,
Zbyt dziecinnemi nieraz się zdawały.
W miejscach, gdzie każdy wzdrygnąłby się przecie,
Jej cicho do snu powieki spadały,
I często — wolna od sztucznej ekstazy —
Ziewnęła przez nos, raz po raz, trzy razy.
Ale bajarzom nie zbraknie rezerwy
Publiki, która oklaskuje rada
Dowcip i głupstwa, w równym stopniu werwy.
Jakże inaczej żyłaby gromada
Partaczy w sztuce?... Bywają też nerwy,
Których narkotyk do snu nie układa.
Dość, że ziewania królowej przyczyna
W dziwną bezsenność wprawiała jej syna.
Wstrzymując oddech, by lekkiej kotary
Nie wzruszyć, leżał i nie zmrużył oka,
Śledząc z przejęciem straszliwe poczwary,
Karłów, olbrzymów, skrzydlatego smoka,
I pięknych książąt czyny nie do wiary,
I dobrą wróżkę, co czuwa z wysoka,
Aż przez płomienie i burze szalone,
Luby zdobędzie królewską koronę.
O piękny wieku! O wieku złudzenia!
Gdy wymysł z prawdą majaczą złączone...
Gdy się do cudów zbliżamy bez drżenia,
A rzecz zwyczajna przed oczy olśnione,
Jak cud się zjawia... Gdy senne marzenia
Na jawie snują niteczki złocone...
Obcą ci jeszcze ta mądrość wytarta:
»Żadna rzecz twego podziwu nie warta«.
Tak fantastycznych i lotnych mar tłumy
Nad Kalilbadem, znęcone, bujały,
Że często w zmierzchu głębokiej zadumy
Młodzieniec tonął w słoneczny dzień biały.
Wówczas odgarniał grzywy, co jak szumy
Kaskady, na kark rumaka spadały,
Wbijał ostrogi i puszczał wędzidła —
A koń go nosił, jak gdyby miał skrzydła.
I jak dzień długi, lubił się przedzierać
Przez las, w dumaniach pogrążony cały,
Bez celu, ścieżki nie racząc wybierać..
A za nim murzyn łuk nosił i strzały,
I milcząc, z nudów zdawał się umierać,
Tak mu wycieczki owe dokuczały...
Bo musiał gonić za pana rozpędem,
Który się dziwnym stał pod każdym względem.
Przed lada jamą wydrążoną w skale
Zsiadał, by drzeć się przez ciernie i głogi,
I wołać: »Sezam, otwórz się!« — w zapale,
I wypatrywać tajemnicze drogi
Do Aladyna skarbów, wierząc stale,
Że trafi wreszcie w dobrej wróżki progi...
Ptakom i gadom przyglądał się bacznie,
I czekał, rychło który mówić zacznie...
I to w tym wieku, gdy chluba narodu,
Młodzież współczesna, oddawna urąga
Podobnym baśniom i wie już od rodu,
Że skarby wróżek nie warte szeląga,
Że koń skrzydlaty, godzien jej zachodu,
Jest ten, co stawkę w wyścigu osiąga,
Że siłą — wiedza, czas — złotem, a stary
Ideał, to wy, o srebrne talary!
Lecz taki książę, któremu nie trzeba
Zdobywać sobie karjery na świecie,
Ni w pocie czoła dorabiać się chleba,
Ten — śmiać się musi z tego! Jemu przecie
Czego zapragnie, to wnet spada z nieba...
On żyje we śnie rozkosznym, jak dziecię...
I, jeśli duchem nie chce spać na wieki,
Musi cel pragnień mieć bardzo daleki!
Negr realistą był najczystszej wody,
I za waryata miał pana swojego,
Sądząc, i słusznie, że książę ten młody
Mógłby coś bardziej robić książęcego,
Niż pukać w skały. Sam lubił przygody,
I nie był wrogiem uciech, lecz innego
Trochę rodzaju; a choć łeb miał siwy,
W lot chwytał każdą, jak ptaka myśliwy.
Kiedy więc księżna spostrzegła stroskana
Zadumę syna, wnet negra przyzwała,
Który znał jeszcze nieboszczyka pana,
I rzekła: »Dusza księcia posmutniała...
(Znać, że w Szekspirze była oczytana),
— Dlategom ciebie do rady wybrała...
Co robić?« — Hussejn kłania się co słowo: —
»Pozwól mi działać, wszechwładna królowo!«
I korzystając z pierwszej sposobności,
Drogę skierował do uroczej wioski,
Która wśród winnic świeżej zieloności
Kryła się, jakby eden jaki boski.
Tam z ojcem starym żyły w samotności
Trzy piękne dziewy, młode — i bez troski:
Z ich to pomocą, w chlubnem przedsięwzięciu,
Miał mądry mentor rozum wrócić księciu,
Lecz dziki książę, gdy śliczne dziewczęta
Puhar mu wina podały z uśmiechem,
Nie spojrzał nawet w błyszczące oczęta,
Jakby był ślepym, lub mniemał to grzechem;
I czarę, która była owinięta
Wieńcem róż młodych, odstawił z pośpiechem...
A kiedy piękne puściły się w skoki,
Ostrogą konia spiął w obydwa boki.
»Ha, — myślał Hussejn — Od jednego cięcia
Drzewo nie pada, a pierwszy krok pono
Zawsze najcięższy... Ja-bo od chłopięcia
Miałem nicponia sławę ustaloną...
Lecz do takiego białego panięcia,
Co to ma brodę ledwo opuszoną,
Kobieta zawsze w pół drogi wyjść musi.
Inaczej — mądry będzie, kto go skusi!
Z trzech sióstr, dwie były zbyteczne w intrydze;
A wszystkie nadto pierzchliwe — i młode.
Inny tu atut grę weźmie, jak widzę!«
Pod wieczór zatem obmyśla wygodę
(Księcia i koni folgując fatydze)
W oberży, kędy lubiąca swobodę,
Gosposia hoża i nie nazbyt święta,
Obskubywała wędrowne ptaszęta.
Przezacny mentor wciągnął ją do spisku;
Jak łatwo zgadnąć, prosić się nie dała.
Chłopiec był piękny — i godzien uścisku
Tej nawet, która nigdy nie kochała...
Opinja wprawdzie, lubo bez nacisku
Coś-nie-coś niby przeciw temu miała,
Lecz pałac, stroje i tytuł »metresy«,
To też coś znaczy dla serca — i kiesy.
Dała im tedy oddzielne pokoje.
Hussejn, zachrapał wnet, jak sprawiedliwy,
Co wiernie spełnił obowiązki swoje.
W tem, o północy, krzyk go przenikliwy
Obudził ze snu. Przez pchnięte podwoje
Kalilbad wpada... Negr nasz, ledwo żywy,
»Na Boga — woła — co to?« — A ów, blady:
— »Jedziemy!« — rzecze. — »W nocy?« — »Niema rady!«
— »Wasza wysokość gorączką oddycha!
Noc jest tak zimna... Wicher dmie na dworze...
A płaszcz... lecz gdzież on podział się u licha?
Książę jest w nader dwuznacznym ubiorze!«
Ale Kalilbad gwałtem go wypycha.
Istotnie, gdyby podzielić z nim łoże
Smok przyszedł nocą ciemną, bez wątpienia
Młodzieniec nie drżałby tak z przerażenia.
Odtąd się Hussejn utwierdził w swej wierze,
Iż młody książę poprostu ma bzika.
Strzegł go, jak zwykle waryatów się strzeże,
Nie dając w rękę nawet scyzoryka...
A gdy wzrok chłopca utonął w gwiazd sferze,
Lub szukał ziela, co groty odmyka,
Starego negra mina tajemnicza
Zdała się mówić: »Szkoda nam panicza!«
W tem, nagle, marzeń idyllę różową
Przerwał krzyk życia i jego niedoli:
Królowa, która była już niezdrową,
Oddawna niknąc i gasnąc powoli,
Poznała, że śmierć większą jest królową,
I że wszechmocy niema w ludzkiej woli...
Zmarła; a wielka dostojników rada
Berło złożyła w ręce Kalilbada.
Choć w Astrachanie barbaryzm panuje,
Kulturą naszą ledwo złagodzony
(Zarząd i władzę najwyższą sprawuje
Sznurek, z cienkiego jedwabiu skręcony);
Przecież jest jeden punkt, który znajduje
Przykładnym, nawet Zachód oświecony;
Ten mianowicie, że książę nie robi
Nic, tylko ludom dziedziców sposobi.
Co oprócz tego czyni — nie popłaca.
— Rządy królowej bywały ganione...
Więc się już wszystko na dobre obraca,
Kiedy młodzieńczy pan bierze koronę.
Jest bowiem pewność, że zrazi go praca,
Że trud surowy odłoży na stronę,
Rząd zda na Boga, rad swemu imieniu
»Ojca narodu« — w najmilszem znaczeniu.
Jakież zdumienie, gdy siadłszy na tronie,
(Cud ten zrozumiał tylko Hussejn stary),
Książe wziął krzepko cugle państwa w dłonie,
Praw i powagi pilnując się miary;
A piękne panie zostały na stronie,
Choćby tak chętnie dzieliły ciężary
Rządu, ze ślicznym księciem, który tylko
W oczach im mignął jakąś wolną chwilką.
Wysoka Rada pierwsza z przerażeniem
Niebezpieczeństwo ojczyzny pojęła;
Widząc ze smutkiem i z wielkiem zgorszeniem,
Że książę serjo bierze się do dzieła;
(Mówiono nawet, że bladym płomieniem
Lampa po nocach w komnacie płonęła...)
Więc uradziły głosy zjednoczone
W imieniu ludu błagać, by wziął żonę.
Gdy wezyr zamysł ten objawił panu
I krasomówstwem poparł go cudownie,
Z wzrostu dynastyi robiąc kwestję stanu,
Zląkł się o księcia Hussejn niewymownie!...
Zakaszlał, począł biegać, i z dywanu
Podjąwszy cybuch, dym puszczał gwałtownie,
Jakby powiedzieć chciał: Wszystkie te plany
Tak się rozwieją, jako dym fajczany!
Lecz jakże zdumiał, gdy pełen powagi
Książę zapewnił, że jest oswojony
Z obowiązkami tronu, że odwagi
Mieć będzie dosyć, by ciężar korony
Podźwignąć z jarzmem tak ogromnej wagi,
Jak jest małżeństwo. Lecz w wyborze żony
Łatwym nie będzie, a jeśli dziewicy
Serca nie znajdzie, żyć woli w tęsknicy.
»Dziewicy serca? — rzekł wezyr z uśmiechem —
O tę, jak mniemam, nie będzie zbyt trudno...«
Tu spis księżniczek wydobył z pośpiechem,
Małych i dużych... litanję dość nudną;
»Chciej spojrzeć panie! wszak nie jest to grzechem!
Wybierzem młodą, bogatą, przecudną;
A jeśli kiedyś wypadnie inaczej,
Książę w haremie pocieszać się raczy«.
»Nie! — rzekł młodzieniec — Poznajcie mą wolę!
Przysiągłem, kiedym był chłopięciem jeszcze,
Że urodzonej na ziemskim padole
Kobiety, jako żony nie popieszczę...
Dla mnie dziewicę wybrały w swem kole
Czarowne wróżki i geniusze wieszcze;
Ona z błękitów spłynie do mnie cudem.
Idź i oznajmij to przed moim ludem«.
»Książę żartuje! — rzekł dworak zmieszany —
Co? Dziecię wieszczek?... Myśl przednia! A przecie
Śmiem się spodziewać, iż pewne odmiany
W przysiędze owej sprawi — ziemi dziecię«!
— »To nie żart — odrzekł książę zadumany —
I choć z boleścią zostawię na świecie
Kraj mój obcemu — jednak rzecz skończona!
Dla mnie — lub wieszczka, lub też — żadna żona«.
Rzekł to i wyszedł. Jakby piorun psotny
Padł nagle z nieba i brwi mu osmalił,
Tak strętwiał wezyr. Umysł jego lotny
Był porażony. Spojrzeniem się żalił.
Negrowi, który błysk jakiś przelotny
Miał w czarnem oku i fajkę wciąż palił.
»I cóż ty na to«? — rzekł do powiernika. —
A ów: »Wiedziałem, że książę ma bzika«!
Tegoż wieczora, gdy w chłodnym ogrodzie
Spoczął Kalilbad, nadszedł Mufty siwy,
O długiej, białej jak śnieg górski, brodzie,
Prosząc o posłuch. Starzec ten sędziwy
Niejedną duszę w świętym swym zawodzie
Chwale Allaha pozyskał; nie dziwy,
Że za igraszkę miał sobie dziecięcą,
Z dziwnych mar głowę uleczyć książęcą.
Nie chcąc jednakże tak nagle napadać,
Zasiadł do fajki i sorbetu czary,
I krotofilnie począł opowiadać
Dworskie i miejskie plotki nie do wiary,
I anegdotki, które umiał składać
Naprędce; wreszcie wytykał przywary
Młodego wieku, skarżąc się, że zawsze
Obłęd ogarnia umysły najprawsze.
»Naprzykład; mówią o Kalilbad-hanie,
Że jakąś wieszczkę chce wybrać za żonę...
Bardzo to pięknie! Lecz czyż w Alkoranie
Jest choćby słówko o nich wyrażone?...
Kto kiedy, wieszczki widział w Astrachanie?
Albo też dziecko z wieszczki urodzone?
I książę miałby dla bajek poety,
Wyrzec się szczęścia i pięknej kobiety?«
»Jak to! — rzekł książę — Ty, starzec, zwiesz szałem
Wiarę w to, czego nie widzi się w świecie?
Koran! — Lecz jakąż surę w nim czytałem
O tej tu fajce, lub o tym sorbecie,
Lub o mnie samym? Jeśli to, co ciałem
Dotykam, prawdą jedyną na świecie,
Cóż więc jest przestrzeń, czas, wiedza, sumienie,
Duch, umiejętność?... Czy tylko złudzenie? —
»Wszak sam chcesz, aby świętość była czczona!
Dla mnie świętemi są wieszczki-dziewice...
I kto się waży wydrzeć z mego łona
Wiarę, że w nich są szczęścia tajemnice?...
Gdzie milczy ziemskość głucha i skażona,
My światom duchów stawiamy granice,
Jakby nad naszą tą znikomą bryłą
Wyższej i świętszej sfery już nie było!
»Czyż nie dość mamy dowodów pewności
W wspólnych mniemaniach powszechnego świata?
Cóż są porywy tajemne ludzkości
Do czystszych wyżyn, gdzie duch nasz ulata?
Czyliż proroka w rajskie wysokości
Nie uniósł rumak, jak mara skrzydlata?
Wszak ja w to wierzę... I cóż mi odpowiesz
Na wzlot Majmuna?... Czy kłamstwem to zowiesz?
»Taką mieć żonę, jaką matka była!
Lecz wiem, że drugiej nie znajdę na świecie...
Dlatego pragnę, by mi uskrzydliła
Ducha istota wyższa, wieszczek dziecię.
W objęciach kobiet ginie wodzów siła.
Tak mi mówiono. Ja ufam poecie,
Że mnie do czynu zahartuje szczęście
Z niebianką, którą pojąć chcę w zamęście!«
»No!« — odrzekł Mufty, któremu ten temat
Zdał się krytycznym (gdyż kazuistyka,
Która na każdy wypadek ma szemat,
Tu go nie miała. Nawet sofistyka
Przed taką wiarą milkła). — To problemat...
Zostawmy kwestyę tę... A ta mistyka
I tak ustąpi, na szczęście korony,
Gdy książę będziesz więcej doświadczony.
»Przysiąż mi tylko, że gdy za trzy lata
Wieszczki, w marzeniach twoich wypieszczone,
Dla ciebie swego nie porzucą świata,
Weźmiesz poprostu ziemiankę za żonę.
A gdy się zjawi istota skrzydlata,
Wszak związki z lewej ręki — dozwolone!«
— Dobrze! — rzekł książę — Ja dotrzymam wiary!
Masz moje słowo! — I z tem odszedł stary.
Jak tylko wieść ta wiadomą się stała,
Wszedł u lwów miejskich rodzaj »wieszczek« w modę,
Młódź tylko »walce wieszczek« tańcowała,
Dworski poeta pisał »wieszczek odę«.
Publiczność serjo całkiem roztrząsała
Kwestję płodności wieszczek, ich przyrodę...
A to, czy wieszczka zamężna, podległą
Jest śmierci, głośne dysputy zażegło.
Filozof tylko wzruszał ramionami
I dał do druku, przy tej sposobności
»Metafizykę wieszczek« z przypisami
I ofiarował »Jego Wysokości«.
Miał też za swoje! Mówiąc między nami,
Książę nie znosił mądrych wątpliwości.
Rozkazał przeto, by autor poślubił
»Hof-usypiaczkę« — lubił, czy nie lubił!
W miarę, jajak wieść ta po kraju się niosła,
Powstały krzyki i wielkie rozruchy...
Chór starych panien wołał: »To rzecz wzniosła,
Hamować zmysłów szalone wybuchy!«
Mężczyźni drwili... Straszna burza wzrosła,
A po haremach chodziły posłuchy,
Że panie mocno uczuły zniewagę,
Iż je odrzucić książę miał odwagę.
Krewkość młodzieńcza sąd nader łaskawy
U pięknych kobiet znajduje wogóle;
Don Juan tylko na scenie plugawy...
W życiu nań patrzą ze smutkiem a czule...
Cnota z krwią rybią – okaz nie ciekawy!
Kto nie zapłonął nigdy wbrew regule,
— Wprawdzie chłopiętom za przykład się daje, —
Lecz grzesznik więcej współczucia doznaje.
Dopieroż książę! Wszakże dlań goręcej
Serce u każdej uderza kobietki...
Mógł zrobić wybór z pomiędzy tysięcy...
Fanatyk! Wszystkie blondynki, brunetki,
Odrzucić!... jakby te nie miały więcej
Wdzięków od wieszczki, powietrznej kokietki...
I to bez próby! Młody jest, jak róża,
A kobiet nie chce!... Ależ to oburza!
Tak wyrzekały piękne Astrachanki,
Które się różnią bardzo bez wątpienia
Od naszych kobiet; ale kurtyzanki,
Mogą się od nich uczyć doświadczenia...
Czy równie biegłe są śliczne sułtanki
W intrygach dworskich, niechaj sam ocenia
Każdy, kto tylko będzie dość cierpliwy,
Żeby doczytać ten opis prawdziwy.
Ogród, gdzie z szumem biły chłodne zdroje,
Leżał pod zamkiem, i z tej właśnie strony
Miały swe okna sypialne pokoje.
Tu nieraz książę w dumach pogrążony,
Słowiczych pieśni słuchał, i gwiazd roje
Pozdrawiał, blady, samotny, stęskniony...
Nieraz, w godzinie duchów go widziano
W oknie, objętem girlandą różaną.
Była noc letnia. Srebrzysty i blady
Księżyc wszedł w pełni. Kalilbad wpół senny
Czytał, jak zwykle, tom Szecherezady,
(Duszy to jego pokarm był codzienny.)
W komnacie łuny miesięcznej kaskady
Biły, zmierzch tworząc przejrzysty, promienny...
Wstał wreszcie książę i w oknie wsparł głowę,
Śniąc światy duchów jak mgły księżycowe.
Wtem, widzi — nizko, kędy złote piaski,
Znaczą trzy ścieżki na rozstaj przecięte,
Zjawisko srebrne, jak miesięczne blaski...
Kobieta — czy też widziadło zaklęte,
Stoi w okręgu, który końcem laski
Zakreśla druga... obie owinięte
Od stóp do głowy w obłoczne zasłony,
Których nie może przebić wzrok zdumiony.
Patrzy — wtem pierwsza na kolana pada,
A druga, z twarzą ku niebu zwróconą,
W blaskach księżyca stoi cicha, blada...
Nagle posłyszał pieśń dziwnie nuconą,
Która w westchnieniach rwie się jak ballada...
Ledwo śpiew umilkł, jak gdyby rzuconą
Z nieba, gołąbkę ujrzał, a z altany
Pełznął wąż, w dziwne centki nakrapiany.
Przypełzł i żywą przepaską się zwinął
Wokoło szyi tej, co stała w kole:
Tymczasem biały gołąbek opłynął
Nad głową drugiej — i siadł na jej czole,
I jak dyadem skrzydełka rozwinął;
Zasłony z ramion frunęły na wolę;
Jedna w czerwieni, a druga w błękicie,
Zaczęły tańczyć, jakoby w zachwycie.
A gdy się obie zgodnym niosą ruchem,
Gołąbek wzleciał... wąż kręgiem go ściska,
Mieszając pierścień szmaragdowy z puchem
Białej ptaszyny, jak twór bez nazwiska...
A kiedy pragnień porwany wybuchem,
Książę chce wybiedz, obaczyć cud zbliska,
Nim krok postąpił — wszystko jedną chwilką
Znikło, jakby snem to było tylko.
I niedowiarka — o to się założę! —
Zmieszałby dziw ten; cóż Kalilbad-hana?
Z płonącą duszą chodził tam, po dworze,
Gdzie znikła para tanecznic świetlana...
I ledwo wtedy rzucił się na łoże,
Gdy kogut opiał świt białego rana,
Wierząc najmocniej, gorączką trawiony,
Że mu cud wielki był dziś objawiony.
Jak człowiek, który w najdroższem spojrzeniu,
Ujrzawszy pierwszy promyk wzajemności,
Chodzi, jak gdyby w sennem osłupieniu,
I żadnej zwykłej nie tknie się czynności,
Czekając, rychło w lubem upojeniu,
Znów mu zabłyśnie błogi świt miłości:
Tak pełen jakiejś rozkosznej niemocy,
Czekał Kalilbad przyjścia drugiej nocy.
Tym razem jednak, nie chciał tam, na górze,
W oknie z daleka oczekiwać wróżek.
Zaledwo księżyc zabłysnął w lazurze,
Szedł gorejący wśród kwiecistych dróżek,
Tak w szału swego zatopiony chmurze,
Iż posłyszawszy kroki (nóg, nie nóżek),
Zapomniał, że się wieszczki we mgłach rodzą
I że bujają w wietrze — nie zaś chodzą.
I znów, jak wczoraj, mary zakwefione
Stanęły, kędy koła widne ślady;
I znów te same sztuki powtórzone:
Klękanie, modły, tajemne narady...
Znów pod wężowe pierścienie zielone
Podpłynął gołąb... gdy wtem, wypadł blady
Książę z ukrycia i z błagalnym gestem
Rzekł: »Duchy jasne! Sługą waszym jestem!
»Błogie istoty! niech znam imię wasze,
I cel przybycia i tajne zamiary!...
Żadnych się trudów dla was nie ustraszę,
Jeśli zechcecie przyjąć me ofiary«!
Tutaj, wzruszone, obie panie nasze
Spojrzały, milcząc, zwyczajnie, jak mary,
A jedna wzrokiem zdawała się błagać
Druga: »No dalej! przestańże się wzdragać!
»Książę! — wyrzekła wreszcie grubym głosem,
Jaki z ust wieszczki od początku świata
Nie wyszedł; (Zgadłby słuchacz z lepszym nosem,
Że nie ambrozya z ustek tych zalata...)
— Przebaczam, nad twym litując się losem,
Żeś złamał koło, które nas oplata...
Jeśli przysiężesz wierność i milczenie,
Usłyszysz rzeczy ważne nieskończenie.
»Znasz już zapewne wsławione imiona
Cnej Mofetuzy oraz Kankrelady?
Patrz! tych to wieszczek para uwielbiona
Chce ci łask swoich użyczyć i rady.
Pragniesz, by z świata duchów narzeczona
Żoną ci była, o młodzieńcze blady?
Jest takie dziewczę, więc nie trać otuchy,
Jednym zamachem zabijem dwie muchy!
»Wiedz, że prawdziwa wieszczka czystej rasy,
Która się waży poślubić człowieka,
Chociażby króla, na wieczne już czasy
Wygnana, próżno przebaczenia czeka.
Taka to kara za miłość Karkasy
Dla Foh książęcia, dotąd się przewleka...
Z krainy wieszczek za chwilę słabości
Wyklęta, żyje w ciężkiej samotności.
»Na dzikiej wyspie, wpośród mórz, nieznana,
Hoduje dziecię, istnego anioła...
Czasem odwiedza ją wieszczka Morgana,
(Morganatyczność nie razi jej zgoła),
I ta przysięga, że w krainach chana,
A może nawet na świecie dokoła,
Niema piękności tak cudownej miary,
Jak piękność wieszczki dziecięcia, Giulnary.
»Przecież, nieszczęsna! za matki swej winy
Ponosi karę, choć niezasłużoną;
Żaden duch, z wieszczek uroczej krainy,
Dziecięcia błędu nie nazwie swą żoną...
Świat nawet gani takie zaślubiny.
Któż chce, by żonę »podrzutkiem« mu lżono?
Choć tron ozdobić może wdzięk Giulnary,
Któż zechce patrzeć na ród jej przez szpary?«.
— »Ja! — krzyknął nagle wzruszony młodzieniec —
Dzięki wam wieczne!... Więc lud mój obaczy,
Żem nie fantastyk żaden, nie szaleniec,
Co w chorej głowie widziadła majaczy!
Niegodny wprawdzie jestem oblubieniec
Dziecięcia wieszczki, lecz gdy przyjąć raczy
Miłość mą, wierny będę aż za grobem!
Lecz gdzież ją znajdę? i jakim sposobem?
»Cicho, na Boga, burzliwy młokosie!
Już my królowę przez węża pytały,
I przez gołębia, co o twoim losie
Postanowiła. Wieść dobrą nam dały.
Lecz teraz, gdy krzyk lecący po rosie,
Potargał pasma mgły, co szal jej tkały,
Gniew ją ogarnął! Nie wiem, czy przebaczy,
Dla dawnych zasług, ten hałas prostaczy!
»Odejdź! Będziemy pytać jej nanowo...
Jeśli »tak« powie, jutro już dziewica
Na puchach ptasich, nocą księżycową,
Spłynie w twe progi, jak oblubienica.
Lecz musisz tutaj książęce dać słowo,
Że nie wpierw zechcesz oglądać jej lica,
Aż u drzwi swoich usłyszysz pukanie
I głos: »już czas jest«. Wtedy — niech się stanie!
»Matka nie życzy, aby przed miesiącem,
Żoną ci było niewinne jej dziecię.
Nie waż się tedy słówkiem zbyt gorącem
Drażnić ją pierwej; lecz jak bywa w świecie,
Królewskich skarbów opromień ją słońcem,
Jako swą przyszłą... wszak wy to umiecie!
Lecz, ani słówka ni w domu, ni w tłumie...
Nie wart jest szczęścia, kto milczeć nie umie«.
Skończyła wróżka; książę zachwycony
Skłonił się niemy i do zamku wrócił,
Zapewne, każdy więcej doświadczony
Gruby ten figiel w śmiech byłby obrócił.
Lecz nasz marzyciel, szczęściem odurzony,
Zamknąwszy oczy, w kraj ułud się rzucił.
Przebiegał pokój wzdłuż, wszerz i ukośno,
Strofy Hafiza deklamując głośno.
Wtem: puk, puk! »Kto tam?« »Czas wieczerzać panie«,
»Nie jestem głodny«. »Ach! niechby obaczył
Pan mój — choć pasztet... Ostygło już danie,
Gdy książę klątwy jakieś szeptać raczył«...
Kalilbad odrzekł: »O gdybyś był w stanie
Ocenić raj ten! Próżnobym tłómaczył,
Milczeć mi trzeba!... Jedzcie, przyjaciele...
Pieśni! muzyki! Przyszlij mi kapelę!«
Westchnął i odszedł negr, drapiąc się w głowę.
Wkrótce, gdzie kwitną pomarańcze złote,
Zabrzmiały dźwięki stłumione, echowe,
Jakby nadzieje głosząc i tęsknotę.
Hussejn tymczasem miał kłopoty nowe,
Siedząc za stołem i ciężką robotę,
Spożywał bowiem za dwóch, aby w dworze
Nikt nie powiedział, że pan jeść nie może.
A gdy do pełna boki już wyłożył,
Zapalił fajkę na długim cybuchu
I na puchowej sofie się rozłożył,
Taki monolog wiodąc z sobą w duchu:
»Większego głupca jeszcze Bóg nie stworzył,
Jak marzyciela sławy o czczym brzuchu!
Niech mi kto zechce pytanie rozwiąże:
Kto tu jest panem? Ja — czy też nasz książę?
»Jak król jem, piję; odziewam się w złoto,
W jedwab, w aksamit; ministrom powiadam
O każdym księcia katarze; hołotą
Dworską, jak zechcę tylko sam, tak władam.
Kobietki wdzięczą się do mnie, z ochotą
Szepcąc najmilsze słóweczka... Posiadam
Młode huryski, stare wina, wpływy...
I król Salomon nie był tak szczęśliwy!
»Brak tylko nazwy, lecz kto ją ma, dziennie
Podpisać musi dekretów tuziny,
(Czytając, jeśli rzecz bierze sumiennie),
A przytem dobrze napocić czupryny,
Zmarszczywszy czoło monarsze solennie...
Taka królewskość... a! to czyste drwiny!
Ten tylko żywot prowadzi książęcy,
Kto je, używa, pije — i nic więcej!
»Tak zwykli czynić mądrzy monarchowie.
Ale nasz książę... zmiłuj się ty, Boże!
Wolałbym dyabłu powiedzieć »na zdrowie!«
Niż nosić takich umartwień obrożę...
Co on, u licha, powinien mieć w głowie,
Jeśli nie piękne odaliski hoże?«
Tu począł drzemać, pełen przeświadczenia,
Że kamerdyner — jest panem stworzenia!