Poezye Adama Mickiewicza/Lilie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam Mickiewicz
Tytuł Lilie
Podtytuł Ballada
Pochodzenie Poezye Adama Mickiewicza, str. 87-105
Wydawca drukiem Józefa Zawadzkiego
Wydanie 1.
Data wyd. 1822
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LILIE.

BALLADA.

(s Pieśni gminnéj).



Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju,
Grób lilią zasiewa,
Zasiewając tak śpiewa:
Rosnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko.

Potém cała skrwawiona
Męża zbójczyni żona,
Bieży przez łąki, przez knieje,
I górą i dołem i górą;
Zmrok pada wietrzyk wieje;
Ciemno, wietrzno, ponuro.
Wrona gdzie niegdzie kracze,
I puhają puhacze

Bieży w dół do strumyka
Gdzie stary rośnie buk,
Do chatki pustelnika,
Stuk stuk, stuk stuk.

Kto tam? spadła zapora,
Wychodzi starzec, świeci;
Pani nakształt upiora
S krzykiem do chatki leci.
Ha! ha! ssiniałe usta
Oczy przewraca w słup
Drżąca, zbladła iak chusta:
Ha! mąż, ha trup!

Niewiasto Pan Bóg s tobą,
Co ciebie tutaj niesie,
Wieczorną słotną dobą,
Co robisz sama w lesie?

Tu za lasem, za stawem,
Błyszczą mych zamków ściany,
Mąż s królem Bolesławem
Poszedł na Kijowiany.
Lato za latem bieży,
Niémasz go z bojowiska;
Ja młoda śród młodzieży,
A droga cnoty śliska!
Niedochowołam wiary,
Ach biada mojéj głowie!
Król srogie głosi kary;
Powrócili mężowie.

Ha! ha! mąż się nie dowie!
O to krew! o to nóż!
Po nim już, po nim już!

Starcze wyznałam szczérze.
Ty głoś świętemi usty,
Jakie mówić pacierze,
Gdzie mam iść na odpusty.
Ach pójdę aż do piekła
Zniosę bicze, pochodnie,
Byleby moję zbrodnię
Wieczysta noc powlekła.

Niewiasto, rzecze stary,
Więc ci nieżal rozboju;
Ale tylko strach kary?
Idźże sobie w pokoju,
Rzuć bojaźń, roziaśń lica,
Wieczna twa tajemnica.
Bo takie sądy boże,
Iż co ty zbroisz skrycie,
Mąż tylko wydać może;
A mąż twój stracił życie.

Pani z wyroku rada
Jak wpadła, tak wypada,

Bieży nocą do domu
Nic nie mówiąc nikomu.
Stoją dzieci przed bramą,
Mamo, wołają Mamo!
A gdzie został nasz tato?
Nieboszczyk? co? wasz tato!
Nie wie co mówić na to.
Został w lesie za dworem,
Powróci dziś wieczorem.

Czekają wieczor dzieci,
Czekają drugi trzeci,
Czekają tydzień cały;
Nareszcie zapomniały.

Pani zapomnieć trudno,
Nie wygnać z myśli grzechu.
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu,
Nigdy snu na źrenicy!
Bo często w nocnéj porze,
Coś stuka się na dworze,
Coś chodzi po świetlicy.

Dzieci, woła: to ja to,
To ja dzieci, wasz tato!

Noc przeszła, zasnąć trudno.
Nie wygnać z myśli grzechu.
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu.

Idź Hanko przez dziedziniec,
Słyszę tentent na moście,
I kurzy się gościniec;
Czy nie jadą tu goście.
Idź na gościniec i w las,
Czy kto nie jedzie do nas?

Jadą, jadą w tę stronę,
Tuman na drodze wielki,
Rżą, rżą koniki wrone,
ostre błyszczą szabelki.
Jadą, jadą panowie,
Nieboszczyka bratowie!

A witajże, czy zdrowa,
Witajże nam bratowa.
Gdzie brat? — nieboszczyk brat,
Już pożegnał ten świat.
— Kiedy? — Dawno, rok minął,
Umarł... na wojnie zginął.
— To kłamstwo, bądź spokojna
Już skończyła się wojna;
Brat zdrowy i ochoczy,
Ujrzysz go na twe oczy.

Pani ze strachu zbladła,
Zemdlała i upadła,
Oczy przewraca w słup,
S trwogą do koła rzuca.
Gdzie on? gdzie mąż? gdzie trup?
Powoli się ocuca;
Mdlała niby z radości
I pytała u gości:
Gdzie mąż, gdzie me kochanie,
Kiedy przedemną stanie?

Powracał razem z nami,
Lecz przodem chciał pośpieszyć,
Nas przyjąć z rycerzami,
I twoje łzy pocieszyć.
Dziś, jutro, pewnie będzie,
Pewnie kędyś w obłędzie
Ubite minął szlaki.
Zaczekajmy dzień jaki,
Poszlemy szukać wszędzie,
Dziś, jutro pewnie będzie.

Posłali wszędzie sługi,
Czekali dzień i drugi,
Gdy nic nie doczekali
S płaczem chcą jechać dalij.

Zachodzi drogę pani;
Bracia moi kochani,
Jesień zła do podróży,
Wiatry, słoty i deszcze,
Wszak czekaliście dłużéj,
Czekajcie trochę jeszcze.

Czekaią. Przeszła zima,
Brata niéma i niéma.
Czekają; myślą sobie,
Może powróci z wiosną?
A on już leży w grobie,
A nad nim kwiatki rosną,
A rosną tak wysoko,
Jak on leży głęboko.
I wiosnę przeczekali,
I już nie jadą dalij.

Do smaku im gospoda,
Bo gospodyni młoda,
Ze chcą jechać udają,
A tymczasem czekają,
Czekają aż do lata,
Zapominają brata.

Do smaku im gospoda,
I gospodyni młoda.
Jak dwaj u niéj gościli,
Tak ją dwaj polubili,

Obu nadzieja łechce
Obadwa zjęci trwogą,
Zyć bez niéj żaden niechce,
Zyć z nią oba nie mogą.
Wreszcie na jedno zdani,
Jdą razem do pani.

Słuchaj pani bratowo,
Przyjm dobrze nasze słowo.
My tu próżno siedzimy,
Brata nie zobaczymy.
Ty jeszcze jesteś młoda,
Młodości twojéj szkoda.
Nie wiąż dla siebie swiata,
Wybiérz brata za brata.

To rzekli i stanęli,
Gniéw ich i zazdrość piecze,
Ten to ów okiem strzeli,
Ten to ów słówko rzecze;
Usta sine przycięli,
W ręku ściskają miecze,

Pani ich widzi w gniewie,
Co mówić, sama nie wie.
Prosi o chwilkę czasu,
Bieży zaraz do lasu.
Bieży w dół do strumyka
Gdzie stary rośnie buk,
Do chatki pustelnika,
Stuk stuk, stuk stuk,
Całą mu rzecz wykłada,
Pyta się, co za rada?

Ach jak pogodzić braci,
Chcą mojéj ręki oba;
Ten i ten się podoba:
Lecz kto weźmie? kto straci?
Ja mam maleńkie dziatki,
I wioski i dostatki,
Dostatek się zmitręża
Gdy zostałam bez męża.
Lecz ach nie dla mnie szczęście!
Nie dla mnie już zamęście!

Boża nademną kara,
Sciga mnie nocna mara,
Zaledwie przymknę oczy,
Traf, traf, klamka odskoczy;
Budzę się, widzę, słyszę,
Jak idzie i jak dysze,
Jak dysze i jak tupa,
Ach widzę, słyszę trupa!
Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem
Skrwawionym śjęga nożem,
I iskry z gęby sypie,
I ciągnie mię i szczypie.
Ach dosyć, dosyć strachu,
Nie siedzieć mnie w tym gmachu,
Nie dla mnie świat i szczęście,
Nie dla mnie już zamęście!

Córko, rzecze jéj stary,
Nié masz zbrodni bez kary.
Lecz jeśli szczéra skrucha,
Zbrodniarzów Pan Bóg słucha.

Znam ja tajnie wyroku,
Miłą ci rzecz obwieszczę;
Choć mąż zginął od roku
Ja go wskrzeszę dziś jeszcze.

Co, co? jak, jak? mój ojcze!
Nie czas już, ach nie czas!
To żelazo zabojcze,
Na wieki dzieli nas!
Ach znam, żem warta kary,
I zniosę wszelkie kary,
Byle się pozbyć mary.
Zrzekę się mego zbioru,
I pójdę do klasztoru,
I pójdę w ciemny las.
Nie, nie wskrzeszaj mój ojcze!
Nie czas już, ach nie czas,
To żelazo zabojcze,
Na wieki dzieli nas!

Starzec westchnął głęboko,
I łzami zalał oko,

Oblicze skrył w zasłonie,
Drżące załamał dłonie.
Idź za mąż póki pora,
Nie lękaj się upiora.
Martwy się nie ocuci,
Twarda wieczności brama;
I mąż twój nie powróci,
Chyba zawołasz sama.

Lecz jak pogodzić braci?
Kto weźmie, a kto straci?
Najlepsza będzie droga,
Zdać się na los i Boga.
Niechajże z ranną rosą
Pójdą i kwiecia zniosą.
Niech każdy weźmie kwiecie,
I wianek tobie splecie,
I niechaj doda znaki,
Zeby poznać czyj jaki?
I pójdzie w kościół boży,
I na ołtarzu złoży.

Czyj piérwszy weźmiesz wianek,
Ten mąż twój, ten kochanek.

Pani s przestrogi rada,
Już do małżeństwa skora,
Nie boi się upiora;
Bo w myśli swéj układa,
Nigdy w żadnéj potrzebie
Nie wołać go do siebie.
I s tych układów rada,
Jak wpadła, tak wypada.
Bieży prosto do domu
Nic nie mówiąc nikomu.
Bieży przez łąki, przez gaje,
I bieży i staje,
I staje i myśli i słucha:
Zda się że ją ktoś goni,
I że coś szepce do niéj,
W około ciemność głucha:

„To ja twój mąż, twój mąż!

I staje i myśli i słucha,

Słucha, zrywa się, biéży,
Włos się na głowie jeży,
Wtył obejrzéć się lęka,
Coś wciąż po krzakach stęka,
Echo powtarza wściąż
„To ja twój mąż, twój mąż!

Lecz zbliża się niedziela,
Zbliża się czas wesela.
Zaledwie słońce wschodzi,
Wybiegaią dwaj młodzi,
Pani śród dziewic grona
Do ślubu prowadzona,
Wystąpi śród kościoła
I bierze pierwszy wianek,
Obnosi go dokoła;
Oto w wieńcu lilie,
Ach czyjeż to są, czyje?
Kto mój mąż, kto kochanek?

Wybiega starszy brat,
Radość na licach płonie,

Skacze i klaszcze w dłonie,
Tyś moja, mój to kwiat!
Między lilii kręgi,
Uplotłem wstążek zwój,
To znak, to moje wstęgi!
To mój, to mój, to mój!

Kłamstwo! drugi zawoła,
Wyjdźcie tylko s kościoła,
Miejsce widzieć możecie,
Kędy rwałem to kwiecie.
Rwałem na łączce w gaju,
Na grobie przy ruczaju,
Okażę grób i zdrój
To mój, to mój, to mój!

Kłócą się zli młodzieńce,
Ten mówi, ten zaprzecza;
Dobyli s pochew miecza;
Wszczyna się srogi bój,
Szarpią do siebie wieńce,
To mój, to mój, to mój!

Wtém drzwi kościoła trzasły,
Wiatr zawiał, świéce zgasły,
Wchodzi osoba w bieli,
Znany chód, znana zbroja,
Staje, wszyscy zadrżeli,
Staje, patrzy ukosem,
Podziemnym woła głosem:
Mój wieniec i ty moja!
Kwiat na mym rwany grobie,
Mnie xięże stułą wiąż;
Zła żono, biada tobie!
To ja twój mąż, twój mąż!
Zli bracia biada obu!
Z mego rwaliście grobu!
Zawieście krwawy bój,
To ja twój mąż, wasz brat,
Wy moi, wieniec mój,
Daléj na tamten świat!

Wstrzęsła się cerkwi posada
Z zrębu wysuwa się zrąb,

Sklep trzeszczy, głąb zapada,
Cerkiew zapada w głąb.
Ziemia ją z wierzchu kryje
Na niéj rosną lilie,
A rosną tak wysoko,
Jak pan leżał głęboko.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Mickiewicz.