Poezye. Serya pierwsza/Opowiadanie rannego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Opowiadanie rannego
Pochodzenie Poezye. Serya pierwsza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Opowiadanie rannego.


Zimny poranek ocucił mnie rosą.
Otwarłem oczy, próbując oddechu...
Na piersiach moich głowę złotowłosą,
Pełną młodzieńczych marzeń i uśmiechu,
Trzymał towarzysz broni, chłopiec młody,
Co padł już po mnie, a tak ciężko padał,
Jak ścięte w lesie młodych dębów kłody...
Ten, co mu w serce cios śmiertelny zadał,
Miał oko wprawne i rękę tak pewną,
Że chłopiec upadł i stężał jak drewno,
Zanim konania chwyciły go dreszcze;
Bo uśmiech rzewny miał na ustach jeszcze,
I słówko jakieś nawpół wymówione;
I tylko oczy ku niebu zwrócone,
Matowym blaskiem świeciły w przestworze,
Zdając się wołać: „umieram, o Boże!”



∗             ∗


Nie miałem siły usunąć tej głowy
Z piersi zranionej... blask słoneczny, płowy,

Raził mi oczy zgryzione od prochu...
Chciałem je przetrzeć; poruszyłem ręką;
Krew mi się z rany rzuciła i cienką
Strugą uchodzić zaczęła potrochu...
Czułem, że jakoś ratować się trzeba;
Lecz myśl zmącona nie dawała rady...
Spojrzałem w górę, a na skrawku nieba
Były, jak gdyby rany i krwi ślady,
I chmurki, jako ciała rozciągnione,
I dym, i oko Boga, zapalone
Gniewu pożogą, patrzało na ziemię,
Jakby szukając miejsca do pocisku...
I tak leżałem na tem bojowisku,
Sam nawpół martwy.
                        Z lewej, z prawej strony,
Twarze poległych świeciły pod słońce
Białością śmierci okropną, zdrętwiałą...
A krew zakrzepła, jak koral czerwony,
Plamiła czoła, lub w sznurki błyszczące,
Jak szkaplerz śmierci, owijała ciało.
A cicho było tak w tem polu klęski,
Żem słyszał przelot jaskółek zwycięski,
Co się ponad niem ścigały z wietrzykiem...
A choć nie padło tam ni jedno słowo,
Cisza ta przecież zdawała się krzykiem,
I jakąś straszną sądów bożych mową.



∗             ∗

W powietrzu drgnęło... przywabiony łupem,
Szumiąc skrzydłami, sęp wzniósł się wysoko,
I chwilę zawisł, jak całun nad trupem...
A jego krwawe i okrągłe oko
Błysnęło w górze straszne, pałające
Pomiędzy niebem a ziemią, jak słońce.
Spadł — i hakami szponów swych wszczepiony
W rozbitą czaszkę, szarpał dzióbem krzywym
Mętną źrenicę trupa, nad nieżywym
Pastwiąc się, jakby zemstą był trawiony,
I znów się cisza nad polem obniosła
Olbrzymią skargą ust, zwartych na wieki...
A czarne kawki, jak płaczki z rzemiosła,
Jęły zawodzić z suchemi powieki
I tam leciały, gdzie słońce zapada,
Wołając chórem: „biada! biada! biada!”.



∗             ∗


W tem jęk się cichy ozwał z prawej strony.
Ktoś westchnął: „Ałłah!” i turban zielony
Uniósł się ponad stratowaną ziemią;
A za turbanem podniosła się głowa,
I pierś szeroka, i reszta tułowa.
Olbrzymi Nizam, z czarną jak noc brodą,
Stanął i patrzał, jak umarli drzemią...
A potem chwiać się zaczął jak pijany,
Bo krew z odkrytej buchnęła mu rany,

Śmiertelną chustą czerwieniąc pierś młodą...
Więc zerwał kaftan z lewego ramienia
I zwinął rękaw i w ranę go wcisnął,
A w prawej ręce kindżał mu zabłysnął,
Jak nów, — był przecież bledszym od spojrzenia
Zmartwychpowstańca, co okiem tygrysa
Patrzy na trupy, zda się krew wysysa
Z rozbitych piersi wrogów Mahometa.
Do najbliższego schylił się atleta,
I tchu w nim szukał i znalazł go pono,
Bo mu pchnął kindżał w niezakrytą szyję,
I krwi wypuścił kaskadę czerwoną,
I wstał z uśmiechem, i szepnął: „nie żyje!”
I wlókł się chyłkiem, krwawiąc własne ślady,
Płomienny pomstą, krwi utratą blady,
I szukał tchnienia, co w piersiach zamiera,
Tak przypadając cicho, jak pantera.
A gdy dosłyszał, że kto jęknął zcicha,
Że trup się ruszył, że drgnął, że oddycha,
Zrywał się z krzykiem szału i boleści
I kindżał w serce pchał do rękojeści.



∗             ∗


A był tak straszny, jak te mściwe duchy
Hunnów, co walczą aż po śmierci jeszcze.
Dzikiego zwierza miał zdradzieckie ruchy,
Upiora nocy źrenice złowieszcze;

Na czole, twarzy, krwi zakrzepłej strugi,
Ponure piętna trupiego uścisku,
I tak się wlokąc po tem bojowisku,
Nad śmierć groźniejszy, zabijał raz drugi.
Chwilami słabnął, przestawał roboty
I za pierś chwytał, i chwiał się, i mienił;
Czoło śmiertelne rosiły mu poty,
Kaftan krwią z rany przesiąkł i czerwienił
Pas, co mu pasze biodra wełną białą,
I zda się życie z niego ulatało
Lecz wnet się krzepił; mdlejące żrenice
Rozpalał ogniem, jako dwa księżyce,
I jak wąż pełznąc między ciał tych kupy,
Dobijał rannych.



∗             ∗


                        Już tylko dwa trupy
Nas rozdzielały. Jakby urzeczony,
Nie mogłem oczu oderwać od strony,
Gdzie się przyczołgał ten Nizam straszliwy...
I tracąc oddech, czułem nawpół żywy,
Jak kindżał jego pierś mi nawskróś wierci
I serca sięga... wszystkie męki śmierci
Oczekiwanej, nieuchronnej, bliskiej,
Tak mnie chwyciły w żelazne uściski,
Żem głośno jęknął: Boże!
                                     Nizam dziki

Dojrzał mnie, skoczył i wyciągnął ręce,
Rzucając w przestrzeń wściekłości okrzyki...
Lecz nagle, jakby w dojmującej męce,
Zwinął się w sobie i przycisnął ranę,
Z której buchnęły długo wstrzymywane
Czarnej krwi strugi... zachwiał się, rękoma
Chwytając próżnię przed sobą... na czole
Śniada mgła śmierci osiadła widoma...
Oczy zagasły... pasując się z skonem,
Zerwał się jeszcze, zatoczył półkole
I cisnął we mnie skrwawionym kindżałem,
I trupa tego, którego dźwigałem,
Przeszył nawylot żelazem czerwonem.
Był to ostatni cios tej dzikiej dłoni.
Jak stał, tak runął u nóg mych z łoskotem;
A twarz przedśmiertną łuną mu się płoni,
Potem sinieje, potem blednie, potem
Robi się sztywna, przeraźliwie biała...
I skonał Nizam, szepcąc: „Ałłah!... Ałła!”...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.