Wy jedni tylko, bladzi książęta poddaszy,
Wracając ogrodami po nocach do domu,
Widzicie go jak w okna zagląda i straszy,
Znak wam dając, by o nim nie mówić nikomu...
Z przedmieść dalszych coś wiedzą o nim ludzie szarzy,
Lecz mówią, że wieść o nim dawno zaginęła:
To poeta sam jeden wśród świata bez twarzy,
Co zgubił swe odbicie z rękopisem dzieła.
Lecz widać włada nad nim jakaś moc tajemna,
Bo, niby talizmany bóstwu wykradzione,
Splot wydarzeń, jak mściwa jakaś sekta ciemna,
Chce wydrzeć mu ze serca porywy szalone.
Więc sen o wielkiem dziele jest tylko azylum
Dla marzeń niedobitych i olbrzymich planów,
Gdzie sny, wydarte życiu zwierzają się chwilom,
Jak dzieci zniekształcone przez strasznych cyganów.
Lecz czemuż, gdy w trzydniowej słocie miasto moknie,
I nocą wszystkie drzewa tak szumią ogromnie,
Szukasz mię i znienacka stajesz w mojem oknie,
Febrycznie, jak do siebie, bełkocąc coś do mnie.
Ach, to jest jakaś straszna obłędna ideja, —
To nie moje ubranie! To nie moje listy!
Jam nie ty! Tak, jam nie ty! Ty nie ja, ty nie ja!
To tylko deszcze szumią... To wiatru poświsty...
Ach zgiń, przepadnij, odejdź, i wszystko to zabierz!
I zaniechaj pomysłu, by czegoś mi dowieść,
A sam odnajdę wszystko, unicestwię grabież,
I napiszę o tobie wstrząsającą powieść...