Podróż po rzece Orinoko/Na Czarnych Wodach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

NA CZARNYCH WODACH.

Za kataraktami napotyka podróżny inny zgoła świat, jakby minąwszy granicę naturalną pomiędzy rodzajnym terenem nadbrzeżnym, a dziczą wnętrza nieznanego kraju.
Dwudziestego drugiego kwietnia, półtorej godziny przed świtaniem, wyruszyliśmy w drogę o poranku wilgotnym, ale pogodnym, przy zupełnem bezwietrzu, jak to bywa stale na południe od Atures i Maypures. Nad Rio Negro, Kasikuiare u stóp Kerro Duida i w misji Santa Barbara nie słyszeliśmy nigdy szumu liści tak ponętnego w gorących krajach. Przyczyną tego zjawiska może być kręty bieg rzeki, słoniące ją góry, nieprzeniknione lasy i ciągły deszcz w tych okolicach.
Dotarłszy do Rio Zama wstąpiliśmy na system rzeczny, wielce ciekawy. Zama, Matoveni, Atabapo, Tuamini, Temi i Rio Negro mają wodę czarną (aquas negras), to znaczy w wielkiej masie z oddali brunatną, albo czerniawo zieloną. Mimo to jest to woda najczystsza i najsmaczniejsza pod słońcem. Wspomniałem już, że unikają jej moskity i krokodyle. W lekkim powiewie wiatru i słońcu wyglądają trawiasto jak jeziora szwajcarskie, zaś w cieniu jest Zama, Atabapo i Rio Negro istotnie czarne jak osad kawy. Indjanie dzielą też wszędzie wody na białe i czarne.
Dnia 23 kwietnia opuściliśmy ujście Zamy o trzeciej rano. Oba brzegi porastał gęsty las, a góry po stronie wschodniej zdawały się uciekać przed nami. Przepłynęliśmy obok ujścia Rio Mataveni, a potem koło wyspy dziwnych kształtów. Sterczy z wody jak prostokątna skrzynia granitowa i zwie się el kastillito.
Dwudziestego czwartego kwietnia wyruszyliśmy bardzo wczesnym rankiem zmuszeni do tego przez deszcz i zostawiając kilka książek, których nie było można po nocy znaleźć na skale Aricagua. Rzeka płynęła dokładnie z południa na północ, brzegi są niskie i lesiste. Ciemną nocą wpłynęliśmy w ujście Guaviary i po północy byliśmy w misji. Jak zawsze zamieszkaliśmy w klasztorze, to znaczy w domu misyjnym, gdzie nas przyjęto z wielkiem zdziwieniem i niemniejszą gościnnością.
W ciągu nocy opuściliśmy niemal niepostrzeżenie wody Orinoka i o wschodzie słońca ujrzeliśmy się w innym kraju u brzegu rzeki nieznanej nawet prawie z nazwy, która nas miała przez Pimichin zanieść na wody Rio Negro, do granicy Brazylii. W krainie tej, gdzie od czasu wytyczania granic nie postał żaden przyrząd astronomiczny, oznaczyłem przy pomocy chronometru i obserwacji gwiazd, położenie geograficzne miejscowości San Baltazar nad Atabapo, Javity, San Karlos nad Rio Negro, skały Kulimokari i misji Esmeralda. Mapa moja usunęła tedy wątpliwości odnośnie do położenia mnóstwa osad chrześcijańskich. Położenie jakiegoś punktu na ziemi odczytywać trzeba z nieba, tam gdzie jedyną drogę stanowią kręte rzeki, w gęstych lasach tkwią małe wioski, oraz gdzie niema wcale gór, ani wysokich przedmiotów widzialnych z dwu miejsc. Właśnie w najdzikszych okolicach gorących krajów czuje się potrzebę obserwacji astronomicznych i to nietylko dla poprawienia map, ale pomiaru terenu.
Dwudziestego szóstego kwietnia, po przebyciu kilku zaledwo mil zanocowaliśmy na skale, w pobliżu indyjskich plantacji Guapasoso. Brzegów nie widać podczas wysokiego stanu wody i rzeka łączy się z lasami, to też lądować można jeno na skale, albo płycie kamiennej sterczącej nad powierzchnią. Niema krokodyli we właściwem korycie Atabapo, powyż San Fernando, ani też krów wodnych, są natomiast delfiny słodkowodne. Daremnieby też szukać świni wodnej, wielkiego wyjca, zamura, oraz bażanta z kapturem, zwanego guacharaca. Ogromne żmije wodne, z wyglądu przypominające boę żyją tu niestety w wielkich ilościach i zagrażają kąpiącym się Indjanom. Pierwszych zaraz dni widywaliśmy obok naszej pirogi egzemplarze, do czternastu stóp dochodzące. Jaguary wybrzeży Atabapo są duże i tłuste, ale podobno nie tak zuchwałe, jak nad Orinokiem.
Dnia 27 kwietnia mieliśmy noc pogodną, czarne chmury przelatywały czasem jeno w wielkiej wysokości. W niższych warstwach powietrza panowała cisza, a wiatr wschodni wiał dopiero w wysokości dwu tysięcy metrów. Przed świtem spadł deszcz. Nawykliśmy do lasów rojących się od zwierząt, jak na Orinoku, dziwiliśmy się, nie słysząc wycia małp. Wokoło łodzi igrały delfiny, czyli taminy.
Dnia 30 kwietnia, po przebyciu pięciu mil Atabapem, miast dążyć do jego źródeł, gdzie nosi nazwę Atakari, zboczyliśmy w stronę ujścia Rio Temi. Przed wpłynięciem w nie ujrzeliśmy u ujścia Guasakari na zachodnim brzegu blok granitowy, zwany: Indjanką Guahiba, czyli skałą matki, piedra de la madre. Ojciec Zea nie umiał wyjaśnić tych nazw, ale w parę tygodni później dowiedziałem się wszystkiego od innego misjonarza. Notuję tu tę historję z bolesnem uczuciem niższości moralnej ludzi białych w porównaniu z cnotą dzikich Indjan.
Pewien misjonarz z San Fernando, poprzednik zakonnika, któregośmy tam zastali, wyruszył ze swymi Indjanami nad Guaviare na wyprawę rozbójniczą zabronioną przez religję jak i prawo hiszpańskie. W jednej z chat zaskoczyli matkę oraz troje dzieci, ze szczepu Guahibów. Ojciec wyruszył na połów, to też matka, nie myśląc o obronie rzuciła się do ucieczki. Ścigali ją Indjanie z misji zaprawieni do polowania na ludzi podobnie jak biali polują na murzynów w Afryce. Niebawem została dopędzona w sawannie, związana i wraz z dziećmi przywleczona nad rzekę, gdzie siedział w łodzi zakonnik czekając wyniku pogoni. Gdyby się była matka broniła energiczniej, zostałaby zabita, gdyż wszystko jest dozwolone na takiej wyprawie kościelnej (conquista espiritual), podczas której łapie się przedewszystkiem dzieci, które potem wychowywane w misji stanowią t. zw. poitos, czyli niewolników chrześcijańskich. Zabrano wszystkich do San Fernando, ponieważ jednak matka kilka razy próbowała uciekać wraz z dziećmi, postanowiono jej dzieci odebrać. Związano ją, wsadzono w łódź i wywieziono na Atabapos. Zrazu sądziła, że wraca do rodzinnej wioski, ale spostrzegłszy, że ją wiozą gdzieś w dal, rozluźniła więzy, skoczyła we wodę, a prąd zaniósł ją na skałę noszącą jej imię. Ale została złapana, oćwiczona na skale rzemieniem ze skóry krowy wodnej, potem zaś zabrano ją z powrotem do misji w Javita.
Zamknięto ją w więzieniu, zwanem casa del rey. Był to czas deszczów i noc ciemna. Lasy nieprzebyte rozciągały się na 25 mil szerokim pasem pomiędzy Javitą a San Fernando. Nikt się tamtędy iść nigdy nie ważył, a z wioski do wioski jeżdżono tylko wodą. Ale matka wiedziała, że dzieci jej są w San Fernando, a cóż jest zbyt trudnem dla matki. Poszła tedy oswobodzić je i przywieść do ojca nad Guaviare. Indjanie ulitowali się nad nieszczęśliwą, która miała okrwawione ręce i rozluźnili jej pęta. Uwolniła się do reszty przy pomocy zębów i uciekła nocą. Po czterech dniach stanęła w San Fernando, pod chatą, gdzie zamknięto dzieci.

Misjonarz, który mi to opowiadał, nie mógł wyjść z podziwu. To, czego dokonała ta kobieta, przekraczało siły silnego mężczyzny. Szła przez zalane wodą lasy, w czerni, bez słońca, a jadała wielkie mrówki zwane vachacos, które zawieszają na drzewach żywiczne gniazda swoje. Spytałem, czy wkońcu dano spokój tej kobiecie, ale misjonarz nie chciał zaspokoić mej ciekawości. W drodze powrotnej dowiedziałem się jednak, że jej ponownie odebrano dzieci
zamknięto w misji nad górnym Orinokiem, gdzie się zagłodziła, jak to czynią indjanie z wielkiego żalu.

Taka to historja związana jest ze skałą zwaną, piedra de la madre.
Chciałem dać jeno obraz miłości macierzyńskiej, oraz okrucieństwa niektórych ludzi białych wyposażonych w zbyt wielką władzę nad ciemnym krajowcem. Opowieść tę zamieściłem tu także w tym celu, by zwrócić na zło uwagę rządu hiszpańskiego.
Powyż ujścia Guasakari, wpłynęliśmy w rzekę Temi, która płynie z południa na północ. Szerokość Temi dosięga zaledwo 180 metrów, ale w innym jak Guajana kraju uważanoby ją za znaczną rzekę. Krajobraz był wszędzie płaski i lesisty. Piękne palmy pirijao o owocach na kształt brzoskwiń i palmy maurita o kolczastych pniach sterczały ponad niską krzewiną, której nadmiar wody wyrość nie dał.
Na każdej pętli rzeki las stał wielkiemi partjami w wodzie. Celem omijania zakrętów Indjanie wpływali w las i przesuwali się tak zwanemi sendas, czyli kanałami kilka stopowej szerokości, które zastępują ścieżki leśne na suchym gruncie. Są one wyjeżdżone od misji do misji, ale bujna roślinność często tamuje ruch. Dlatego też jeden z Indjan stał ciągle na dziobie łodzi i ścinał krzyżujące się gałęzie nożem zwanym machetta, o ostrzu długiem na czternaście cali. Po gęstwinach słyszeliśmy dziwny hałas i wypłoszyliśmy z nich stado wielkich toninów, to znaczy delfinów słodkowodnych, które jęły krążyć wokoło statku. Skryte były pod gałęźmi drzewa kawowego. Teraz rozprószyły się w wszystkich kierunkach, rzucając strumienie wody. Ryby te mają rozliczne nazwy, wzięte z tej właśnie zdolności wyrzucania wody i dziwi bardzo widok tych stworzeń, właściwie morskich, w głębi lądu, o czterysta mil od ujścia Orinoka i Amazonki.
Około piątej zawróciliśmy, nie bez trudu we właściwe koryto rzeki. Piroga nasza utknęła na chwilę pośród dwu pni. Zaledwośmy ją uwolnili, sternik wjechał na ścieżkę wodną mało uczęszczaną, a las otoczył nas tak gęsty, że nie można się było kierować wedle słońca, ani wedle gwiazd.
Dnia 1 maja postanowili Indjanie nasi wyruszyć zaraz o świcie. Wstałem przed nimi, by jeszcze zastać na niebie gwiazdę przechodzącą przez południk, ale nie mogłem dokonać pomiaru. W miarę zbliżania się do Rio Negro, coraz ciemniejsze były noce w tym wilgotnym, lesistym kraju. Aż do świtu musieliśmy czekać w korycie rzeki z obawy zabłądzenia pośród drzew. Gdy słońce wzeszło ruszyliśmy dalej zielonym lasem, gdyż trudno było walczyć z silnym prądem. W ten sposób dopłynęliśmy do miejsca, gdzie Temi łączy się z mniejszą rzeczką Tuamini, także mającą czarną wodę i popłynęliśmy dalej tą ostatnią na południowy zachód. Doprowadziła nas ona do misji w Javita. Tutaj, w tej chrześcijańskiej osadzie miano nam dostarczyć środków przetransportowania naszej pirogi lądem, aż do Rio Negro. Do samego San Antonio de Javita przybyliśmy około jedenastej przed południem.
Ku wielkiej radości spotkaliśmy w Javicie zakonnika bardzo rozsądnego i życzliwego. Spędziliśmy u niego pięć dni, gdyż tak długo trwał transport naszej pirogi i nietylko rozejrzeliśmy się dokładnie po okolicy, ale uwolniliśmy się od trapiącego nas już przez dwa dni swędzenia w stawach palców i wierzchu dłoni. Misjonarz powiedział, że wywołują to t. zw. aradores (oracze), które się wzgryzły w skórę. Pod lupą widać było w istocie białawe, równoległe pasy podobne do skib, od których owad wziął swą nazwę. Wezwano mulatkę, będącą lekarzem miejscowym, która miała rzekomo znać dokładnie te owady i przyrzekła nas uzdrowić. Rozgrzała nad lampą cienki odłamek twardego drzewa i zaczęła nim dłubać w rękach naszych. Po długiem szukaniu oświadczyła z powagą właściwą kolorowym obywatelom świata, że znalazła aradora. Ujrzałem coś krągłego, co przypominało jaje mola. Mulatka zapowiedziała, że wyskrobie wszystkie owady, ale wobec tego, że operacja trwała długo w noc, a rezultat był słaby, podziękowałem. Nazajutrz wyleczył nas dziwnie szybko pewien Indjanin. Przyniósł gałąź krzewu uzao, o skórzastych, lśniących liściach i namoczył ją we wodzie. Powstała ciecz niebieska, silnie pieniąca się i po umyciu w niej rąk swędzenie aradorów ustało. Nie mogłem uzyskać ani kwiatu, ani owocu uzao. Ból wycierpiany nabawił nas takiego strachu, że odtąd zawsze mieliśmy w pirodze gałęzie tej rośliny, która rośnie obficie nad Pimichinem. Niewiadomo czemu nie odkryto podobnego środka przeciw ukłuciom zankudów i mikroskopijnych akarid.
Klimat Javity jest nader dżdżysty. Po przekroczeniu trzeciego stopnia równika rzadko miewa się sposobność obserwować słońce i gwiazdy. Deszcz pada przez cały niemal rok, a niebo ciągle okrywają chmury. Misjonarz zaręczał nam, że deszcz nie ustaje tutaj często przez kilka miesięcy. Zmierzywszy deszcz jaki spadł 1 maja w ciągu pięciu godzin otrzymałem 47 milimetrów, zaś dnia 3 maja w ciągu trzech godzin otrzymałem 32 milimetry. Pomiary robiłem przytem nie podczas ulewy, ale wśród deszczu normalnego. Jak wiadomo opad paryski, nawet w najwilgotniejszych miesiącach, jak marcu, lipcu i wrześniu wynosi za cały miesiąc tylko 63, do 67 milimetrów,
Hygrometr stał ciągle w cieniu na 84, do 92 stopniu, przyczem podkreślam, że obserwacji dokonywałem gdy deszcz ustawał na chwilę. Wilgotność wzrosła tedy licząc od wielkich katarakt bardzo znacznie i w tym lesistym, zalanym równikowymi deszczami kraju wynosiła tyle niemal co na morzu.
W lasach, pomiędzy Javitą a Kano Pimichin rośnie dużo gatunków ogromnych drzew, stu do stu dziesięciu stóp wysokości. Ponieważ konary tworzą koronę dopiero na wierzchołku, przeto niemało kosztowało trudu dostać liście i kwiaty. Liście leżały zresztą na ziemi, ponieważ atoli w lasach tych rośnie dużo gatunków razem, a każde drzewo pokrywają ljany, nie mogliśmy poprzestawać na zapewnieniach Indjan, że dany liść, lub owoc pochodzi z tego a tego drzewa. Wobec mnogości tych skarbów przyrody, botanika sprawiała nam dużo więcej utrapienia, niźli uciechy. To cośmy pozyskali, wydawało się niczem wobec rzeczy nieosiągalnych. Ustawiczny deszcz niweczył też ciągle Bonplandowi egzemplarze sztucznie suszonych roślin. Indjanie żuli naprzód dane drzewo, zanim wymieniali jego nazwę. Umieli lepiej rozróżniać liście od kwiatów i owoców. Nie troszczyli się o to, gdyż szło im wyłącznie o pnie na pirogi i twierdzili, że „te wszystkie drzewa nie kwitną, ani nie owocują“. Przeczyli temu, czego im się zbadać nie chciało, nudziły ich nasze pytania, a nas złościły ich odpowiedzi.
Codziennie szliśmy do lasu, by zbadać, czy pirogę naszą zawleczono na oznaczone miejsce. Pracowało nad tem 23 Indjan, a statek toczono na pniach służących za walce. Zwyczajną pirogę transportuje się z Tuamini do Kano Pimichinu, która wpada do Rio Negro w ciągu półtora dnia, nasza była atoli bardzo duża i trzeba się z nią było obchodzić oględnie, gdyż musiała odbyć powtórną podróż przez katarakty. To też transport trwał przeszło cztery dni.
Czas płynął, a piroga nasza jeszcze nie była w porcie Rio Pimichinu. Zacny misjonarz pater Cereso zachęcał nas do dłuższego pobytu, mówiąc: — Wszakże wam tu nie brak niczego! Macie banany, ryby, nie kąsają was moskity, a im dłużej zostaniecie, tem więcej mieć będziecie nadziei doczekania się słońca i gwiazd. Zepsuje się wam piroga, przy transportowaniu, to dam wam inną. Jestem bardzo rad, że mogę rozmawiać z ludźmi białymi i rozumnymi (con gente blanca y de razon). Mimo niecierpliwości słuchaliśmy z zaciekawieniem jego opowiadań o obyczajach, zwyczajach i stosunkach mieszkańców tych okolic, które zresztą potwierdzały poprzednio już zebrane wiadomości nasze. Tubylcy żyją w hordach po 40 do 50 osobników pod władzą patrjarchalną, a wspólnego wodza obierają jeno w czasie walki z sąsiadami. Wzajemną zaczepność zwiększa jeszcze to, że sąsiadujące ze sobą hordy mówią odmiennym językiem.
Olbrzymi obszar ziemi pomiędzy równikiem, a ósmym stopniem szerokości stanowi jeden las. Hordy rozproszyły się po nim, posuwając się w głąb wraz z zakrętami rzeki, nie mając warunków uprawiania ziemi. Labirynt rzeczny sprawił, że żadna nie wiedziała z kim sąsiaduje. Dzikie te okolice Ameryki przywodzą na myśl pierwotny stan ludzkości, kiedy zaczynała się rozprzestrzeniać po ziemi. Niema tu powolnej przemiany koczownictwa i myśliwstwa w wyższe formy organizacji społecznej. W strefie umiarkowanej, nad Missouri i na wyżynie Meksyku jest Amerykanin strzelcem, w gorących okolicach lesistej Guajany sadzi on wprawdzie manjok, banany i kukurudzę, ale ziemia jest tak rodzajna, iż mały wysiłek pracy nie przywiązuje go do niej. Szczepy tutejsze zmieniają często miejsce pobytu wzdłuż tej samej rzeki. Mieszkaniec pobrzeży Orinoka zabiera trochę ziarna na zasiew i wędrując zakłada swe krótkotrwałe plantacje, czyli conuco, jak Arab, który przenosi namiot i zmienia pastwisko. Mnóstwo zdziczałych roślin uprawnych, znajdywane po lasach, świadczy, iż żyje tu lud rolniczy wprawdzie, ale obyczaje posiada koczownicze. Oczywiście mowy niema o stałych osiedlach, uprawie zboża na większą skalę i większym obszarze, wymagającym wydatniejszej pracy.
Dnia 5 maja ruszyliśmy do naszej pirogi, która nareszcie dotarła do Kano Pimichin. Musieliśmy brnąć przez liczne strumienie pełne żmij wodnych, co wymagało pewnej ostrożności. W lasach Pimichinu drzewa dosięgają również stu dwudziestu stóp wysokości. Zdumiewająca obfitość roślin i różnorodność gatunków rosnących razem jest skutkiem wielkiej rodzajności gleby i nadmiaru wilgoci, tak że soki krążą z żywością nie napotykaną chyba nigdzie indziej na świecie.
Przenocowaliśmy w świeżo opuszczonej chacie, w której beztroska rodzina indyjska zostawiła nawet przybory rybackie, garnki i maty plecione z łyka palmowego i powędrowała kędyś dalej.
Błotniste okolice Javity i Pimichinu są ojczyzną niezliczonych żmij. Przed objęciem opuszczonej chaty zabili Indjanie dwa wielkie węże zwane mapanare, jadowite gady o rudawo czerwonym grzbiecie i białym brzuchu. W chacie zastaliśmy dużo różnych ziół, spaliśmy na nich, gdyż nie można było umocować hamaków, to też mieliśmy trochę strachu. I rzeczywiście znalazła się rano żmija pod skórą jaguara, na której spał jeden z naszych ludzi. Indjanie twierdzą, że gady te, o ile się ich nie drażni, są powolne w ruchach i podchodzą do ludzi, gdyż lubią ciepło ciała. Nad rzeką Magdaleny wpełzł istotnie wielki wąż do łoża jednego z naszych towarzyszy podróży i przespał się wraz z nim, nie czyniąc mu nic złego.
Dnia szóstego maja odbiliśmy od brzegu o świcie, zbadawszy poprzód dno i boki pirogi. Stały się one skutkiem tarcia cieńsze, ale nie popękały. Uznaliśmy tedy, że statek wytrzyma podróż trzystu milową, z biegiem Rio Negro, pod prąd Kasikuiare i znowu z biegiem Orinoka, aż do Angostury. Pimichin, zwany tu cano, czyli potok, ma szerokość Sekwany pod Tuillerjami, ale rosnące w jego korycie drzewa zacieśniają je nieraz do trzydziestu i czterdziestu metrów. Takich wysp drzewnych jest osiemdziesiąt pięć, skutkiem czego podróż trwa dość długo. Przez pięć i pół godzin płynęliśmy wzdłuż zakrętów wąskiej smugi wody, a potem, nareszcie dostaliśmy się na Rio Negro.
Odetchnąłem z ulgą przebywszy tę rozległą sieć wód, gdyż teraz bliższą mi stała się nadzieja dopięcia głównego celu podróży, to jest astronomicznego wyznaczenia tego ramienia Orinoka, które wpada do Rio Negro, a którego istnienie raz po raz podawane było w wątpliwość i to w ciągu całych lat pięćdziesięciu. Przez cały czas podróży wzdłuż lesistych, pozbawionych historji brzegów Kasikuiare marzyłem o tem, jak o słynnym Eufracie i Oksusie.
Pośród tak bujnej przyrody człowiek traci tutaj swe znaczenie. Nic nie przeszkadza rozwojowi roślinności. Gruba warstwa próchnicy świadczy o długiej działalności organicznej. Panami rzeki są krokodyle i lwy, po lasach krążą bez obawy jaguary, pekari, tapiry i małpy. Jest to ich dziedzictwo. Rola człowieka spada do zera niemal, co przygnębia i wywołuje wrażenie, że się znajdujemy wśród jakiegoś zgoła innego świata, który nas nie wydał.
Minąwszy ujście Konorichite i misję Davipe, dotarliśmy o zachodzie do wyspy Dapa, nader malowniczo pośród rzeki położonej. Napotkaliśmy też ze zdziwieniem trochę uprawnego pola i chatę indyjską na wzgórzu. Czterej dzicy siedzieli u ogniska, zajadając jakieś ciasto czarno upstrzone, co pobudziło naszą ciekawość. Czarne centki były to wielkie mrówki, zwane vachacos, ciasto zaś, wysuszone nad ogniem, usmolone było w dymie. Obok ogniska wisiało kilka worków. W chacie spało około czternastu ludzi na matach, jeden nad drugim, wszyscy zaś byli nadzy. Nie zwracali wcale na nas uwagi, gdy jednak ukazał się pater Zea, przyjęto go z oznakami wielkiej radości. Dwie młode kobiety wstały z mat, by nam przyrządzić kasawę (pieczywo z manjoku). Spytaliśmy przez tłumacza, czy ziemia jest tu rodzajna i powiedziano nam, że manjok się nie udaje, natomiast jest to błogosławiony kraj smakowitych mrówek. Vachacos stanowią istotnie pożywienie Indjan z nad Rio Negro. Gdy kasawa była gotowa, kazał pater Zea, któremu febra nie odebrała apetytu, przynieść wędzone vachacos, zmieszał owady z ciastem i skłonił nas do pokosztowania. Miały smak zjełczałego masła. Manjok nie był kwaśny, ale nie mogliśmy przyznać zakonnikowi, jakoby nam smakował ten, zdaniem jego, „wyśmienity pasztet mrówczy“.
Ulewa zmusiła nas do noclegu w przepełnionej chacie. Indjanie spali tylko od ósmej do drugiej, potem zaś zaczęli rozmawiać ze sobą, przyrządzać gorzki napój, zwany cupana, podsycać ogień i żalić się na zimno, mimo że termometr wskazywał 21 stopni Celsjusza
W San Karlos zamieszkaliśmy u komendanta fortu, porucznika milicji. Z galerji domu był piękny widok na trzy długie wyspy gęsto zalesione. Rzeka płynie tu prostą linją z północy na południe, jakby sztucznie wykopanym korytem. Ciągle zachmurzone niebo nadaje krajobrazowi charakter poważny, a nawet nieco posępny. We wsi napotkaliśmy dwa piękne drzewa juwji, która daje trójkątne orzechy, zwane w Europie amerykańskimi, lub „z nad Amazonki“. Nosi ona nazwę Bertholetia excelsa, a w ciągu lat ośmiu dorasta trzydziestu stóp wysokości.
Siła zbrojna wynosiła tu, na granicy, 17 ludzi, a skutkiem wilgotnego powietrza, ani cztery karabiny nie były gotowe do strzału. Szaniec, czyli, jak go tu zowią, Castillo de San Felipe, położony jest naprzeciwko San Karlos na zachodnim brzegu Rio Negro. Jest to czworokątna warownia z ledwo widocznym rowem fortecznym. Posiada wszystkiego razem czternaście armat, bez lawet, pilnowanych przez dwu ludzi. Wokoło stoją trzy czy cztery chaty indyjskie. Nazywa się to wieś San Felipe, a w celu przekonania rządu madryckiego o rozkwicie chrześcijańskich osiadłości rzekoma wieś owa posiada swą osobną księgę metrykalną. Wieczór po oddzwonieniu na Anioł Pański złożono komendantowi raport i zameldowano poważnie, że około fortecy panuje spokój.
Ponieważ podróż od ujścia Rio Negro do Gran-Para trwa około 25 dni, przeto mogliśmy jechać Amazonką aż do granicy Brazylji, zamiast wracać przez Kasikuiare i Orinoko na północny brzeg Karakasu. Ale powiedziano nam w San Karlos, że ze względów politycznych trudno nam będzie dostać się z posiadłości hiszpańskiej na terytorjum portugalskie. Po powrocie do Europy pojęliśmy dopiero całe niebezpieczeństwo takiego kierunku podróży. Życzliwe dzienniki rozgłosiły w Brazylji, że ja zwiedzę misje nad Rio Negro i zbadam kanał naturalny, łączący oba wielkie zlewiska wód. W tem pustkowiu nie widziano instrumentów mierniczych w niczyich rękach, jak tylko komisji granicznej, a zacni niżsi urzędnicy rządu portugalskiego nie mieli dotąd pojęcia, (podobnie jak ów misjonarz, wspomniany w poprzednim rozdziale) „by ktoś mógł podejmować długą, uciążliwą podróż w celu mierzenia ziemi, która nie jest jego własnością“. Wydano tedy rozkaz przychwycenia mnie, wraz z instrumentami, a szło zwłaszcza o wykazy obserwacji astronomicznych, które mogły narazić państwo na wielkie straty. Schwytanoby nas przeto, zawieziono po Amazonce do Gran-Para, a potem odesłano do Lisbony.
Spędziliśmy w San Karlos del Rio Negro trzy noce. Liczę noce, nie dni, gdyż czekałem przejścia przez południk którejś z gwiazd i nie zmrużyłem oka. Ale nie powiodło mi się nawet oznaczyć szerokości, chociaż instrumenty były gotowe każdej chwili do użytku. Cóż za różnica pomiędzy dwoma strefami tej samej krainy! Niebo Kumany ciągle pogodne, jak w Persji, czy Arabji i horyzont Rio Negro, przysłonięty wiecznemi chmurami jak na wyspach Far-oer bez słońca i gwiazd! Opuściłem szaniec San Karlos z tem większym smutkiem, że nie miałem nadziei, by gdzieś w pobliżu dało się oznaczyć szerokość geograficzną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.