Podróż po rzece Orinoko/Wodospad Maypures

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WODOSPAD MAYPURES.

Dnia 17 kwietnia po trzygodzinnym marszu dotarliśmy przed południem do naszej łodzi, w której pater Zea umieścił nasze instrumenty i mały zapas żywności, składający się z paru wiązek bananów, manjoku i kurcząt.
W dalszej drodze nie napotykaliśmy na przeszkody. Pod wyspą Tomo spędziliśmy noc pod gołem niebem. Było pogodnie, ale gruba warstwa, rzec można, komarów udaremniła moje prace miernicze i obserwację gwiazd.
O trzeciej rano, dnia następnego ruszyliśmy dalej, by przed nocą dotrzeć do słynnej katarakty, zwanej raudal de guahibos. Stanęliśmy tam już koło piątej, ale nie było zgoła łatwem zadaniem przezwyciężyć prąd wody, spadającej z ławicy gnejsowej, kilka stóp wysokiej. Jeden z naszych Indjan podpłynął do skały, przywiązał do niej linę i przy jej pomocy podciągnąwszy łódź wypróżniliśmy ją by uczynić lżejszą. Stojąc na skale w samym środku zapory naturalnej ujrzeliśmy ze zdziwieniem spory kawał suchej ziemi i tam rozłożyliśmy się obozem, czekając na transport łodzi.
W skale widniały krągłe wyżłobienia na dnie zawierające żwir kwarcowy. Musiały powstać przez tarcie toczących się kamieni. Ów obóz pośród katarakty dziwnie wyglądał. Nagle dostał towarzyszący nam misjonarz ataku febry. Chcąc ugasić trapiące go pragnienie postanowiliśmy przyrządzić chłodny napój, z cukru, cytryn i grenadilli (to znaczy z owocu passiflory), które to zapasy nabyliśmy w Atures. W braku większego naczynia by mieszać poszczególne ingredjencje wlaliśmy zapomocą skorupy z dyni trochę wody rzecznej w jeden z otworów skalnych i w tej naturalnej czaszy został przyrządzony napój, którym się wszyscy rozkoszowali. Tak to potrzeba uczy wynalazków.
Ugasiwszy pragnienie nabraliśmy ochoty do kąpieli. Zbadawszy szczegółowo ławicę dostrzegliśmy kilka małych zatok ze spokojną i czystą wodą i niebawem użyliśmy przepysznej kąpieli, nie bacząc na huk wody i krzyki naszych Indjan. Podaję ten szczegół, gdyż charakteryzuje nasz sposób podróżowania i uczy, że w każdych warunkach można sobie poradzić.
Po godzinie została nasza piroga przeciągnięta, wyładowana i coprędzej opuściliśmy raudal. Podróż dalsza niecałkiem było bezpieczna. Musieliśmy przeciąć wskos rzekę półtora kilometra szeroką i rwącą w tem miejscu poza zaporą. W dodatku rozszalała się burza, na szczęście bez wielkiego wiatru, tak żeśmy tylko przemokli całkiem. Burze tropikalne bywają krótkie, lecz gwałtowne. I tym razem dwa pioruny uderzyły w wodę tuż przy nas. Wiosłowano już dość długo, a sternik wyraził zapatrywanie, że miast oddalać się od raudalu jesteśmy coraz to bliżej. Indjanie zafrasowali się, zaczęli mówić z cicha, jak zawsze w wątpliwej sytuacji, ale wytężyli wszystkie siły, tak że z nastaniem nocy dotarliśmy bez wypadku do portu w Maypures.
Noc była bardzo ciemna. Przemokli zupełnie mieliśmy iść jeszcze dwie godziny. Wraz z ustaniem deszczu, rzuciły się na nas ze zdwojoną wściekłością zjadliwe zankudy, jak to czynią zawsze po burzy. Towarzysze nasi rozważali, czy nie lepiej przenocować w porcie pod gołem niebem. Ale pater Zea, który był misjonarzem w obu raudalach, miał tu nieskończony jeszcze, dwupiętrowy dom i chciał tam koniecznie dotrzeć. Zaręczał naiwnie, że będzie nam tam równie wygodnie, jak na polu, gdyż nie posiada stołu, ni ławki, natomiast w misji komary nie będą chyba tak bezczelne, jak nad rzeką. Usłuchaliśmy tej rady i zapalono pochodnie z żywicy kopalowej, to znaczy rury z korzeni roślin wypełnione żywicą. Droga wiodła przez gładkie, śliskie ławice, potem zaś przez las palmowy. Dwa razy trzeba było przechodzić po pniach przez potok. Pochodnie pogasły. Były one dziwnie zrobione, gdyż drewniany knot otaczał materjał palny, a więcej dawały dymu, niż światła i łatwo gasły. Towarzysz nasz don Nikolas Sotto stracił równowagę na krągłym pniu i spadł w bagnisko. Zrazu przestraszyło nas to, gdyż nie wiedzieliśmy z jak wysoka zleciał i gdzie wpadł, ale okazało się, że wyszedł cało. Indjanin sternik mówiący dość dobrze po hiszpańsku opowiadał na drodze, że możemy natrafić na wydry, węże morskie i jaguary. Jest to urzędowa nieledwie rozmowa Indjanina, który chce nastraszyć Europejczyka, by się stać potrzebniejszym i pozyskać zaufanie.
W nocy przybyliśmy do misji San Jose de Maypures i pustka tej miejscowości tem silniej nas uderzyła. Indjanie spali, krzyczały ptaki nocne i huczała woda katarakty. Wodospad dudniejący monotonnie w nocnej ciszy przygnębia bardziej jeszcze niż za dnia. Trzy dni spędziliśmy w małej wiosce, bardziej jeszcze malowniczo położonej, niż Atures.
Katarakta w Maypures składa się podobnie jak inne z archipelagu wysepek, na przestrzeni sześciu kilometrów zatykających koryto Orinoka, oraz z progów skalnych pomiędzy temi wysepkami. Chcąc ogarnąć całokształt obrazu, trzeba stanąć na wzgórzu Manimi, ścianie granitowej, sterczącej po północnej stronie kościoła misyjnego, wprost z nagiej sawanny. Często bywaliśmy na tem wzgórzu, podziwiając widok zaiste wielkiej piękności. Przed oczyma leżała przestrzeń milowa pokryta pianą, z której sterczały czarne masy skał. Niektóre skupione, krągłe, podobne były byzaltowym górom, inne przypominały wieże, zamki i ruiny. Ponuro kreśliły się na srebrzystej pianie wodnej. Każdą skałę, czy grupę obrastały grupy drzew, wznosząc korony ponad opar mgły, wzwyż z nad wody. Z każdą godziną dnia zmieniał się obraz tej wielkiej pienistej przestrzeni, palmy i skały rzucały na nią cienie, a promienie słońca padały snopami tworząc barwne łuki tęczowe, które znikały i jawiły się na nowo.
Widoku tego, jaki oglądałem ze wzgórza Manimi nie zatarł mi czas, ni pełne grozy krajobrazy Kordylierów, ni również urocze doliny Meksyku. Czytając opisy okolic podzwrotnikowych, gdzie przeważa płynąca woda i bujna roślinność, wspominam ten rozłóg piany i czuby palm z niego widne.
Pogoda nie sprzyjała obserwacjom astronomicznym, mimo to jednak dnia 20 kwietnia uzyskałem szereg pomiarów wysokości słońca, wedle których chronometr oznaczył położenie misji w Maypures na 70 stopni, 37 minut, 33 sekund długości geograficznej. Szerokość stwierdziłem podług obserwacji jednej z gwiazd, w stronie północnej, oznaczając ją na 5 stopni, 13 minut i 57 sekund. Najnowsze mapy są niedokładne o pół stopnia długości i ćwierć szerokości. Nie sposób nawet spisać jak uciążliwe były te nocne obserwacje, Nigdzie chmura moskitów nie była chyba jeszcze tak gęsta. Wysokości paru stóp nad ziemią tworzyła swoistą warstwę. Mieszkańcy wsi nocują przeważnie na wyspach, pośród katarakty, gdzie mniej owadów, albo rozniecają ognisko i wieszają maty w dymie. Termometr wskazywał w nocy 27 do 30 stopni.
Dnia 21 kwietnia, po dwu i pół dniowym pobycie w Maypures, przy katarakcie wsiedliśmy z powrotem w naszą pirogę. Nadwyrężyło ją dobrze transportowanie przez skały i przygody podróży, teraz zaś miała przed sobą drogę lądem po piasku i kamieniach z Rio Tuamini do Rio Negro, przez wąski przylądek, stamtąd przez Kasikuiare znowu do Orinoko i przez obie katarakty. Zbadano dno i boki pirogi i uznano, że wytrzyma doskonale tę daleką drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.