Podróż na wschód/Statek parowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

1
Na morze statek wyleciał parowy;
Wre para, słychać dźwięk żelaza szklanny...
A jako z płaskiej wieloryba głowy
W niebo srebrzyste tryskają fontanny,
       5 Tak z pod okrętu młyńskiem bita kołem
Wytryska piana — a dym leci czołem.

2
Jeszcze nie rzucę porównania, chyba
Słów mi zabraknie. Ogień wre zamknięty
W drewniano-smolnem łonie wieloryba
       10 A jako niegdyś płynął Jonasz święty,
W łonie okrętu bez desek i miedzi,
Wesoło w licznem towarzystwie siedzi,

3
Zapewne nieraz śmiejąc się z kłopotu
Trawionych flader, ostryg i czefalów,
       15 Tak nasz kapitan i wódz paketbotu
Z pasażerami, jak z tłumem wasalów,
Otyły, wesół, dowcipny i mądry —
Nas ma za śledzi, ostrygi i flądry.

4
Tu majtek rudel obraca mosiężny;
       20 Dalej zantejski sędzia i sędzina,
A między niemi synek niedołężny,
Sędziątko z twarzą zwierzęcą kretyna,
Może przekleństwo jakiego klienta —
Ubrane w takie ciało jak zwierzęta,

5
       25 Zdziwiony patrzy na okręt i twarze;
Nie wie, co znaczą łzy na matki licu,
Nie wie, że przezeń Bóg rodziców karze.
A nam widniejsze góry na księżycu,
Morza przy górach i na morzach statki,
       30 Niż temu dziecku łzy na oczach matki...

6
Kapitan krzyknął Wir gilem: »et tantae,
Tantaene divis coelestibus ira?«
Na to się podniósł graf Solomon z Zante,
Poeta grecki; ucho mu rozdziera
       35 Zmiana wyrazów i kradzież średniówek,
Więc chciał poprawić — lecz żałował słówek.

7
Może też słabość; bo prędko rękoma
Wziął się za serce i na dwóch lokai
Głośno zawołał nazwiskami dwoma;
       40 Bo skoro tylko jeden się narai,
Zaraz poeta na drugiego krzyczy,
Aby wiedziano, że dwóch w służbie liczy.

8
Wielki poeto! Jako między skały
Rzucony Tytan, tak ty w puchowniczki
       45 Strącon słabością, a twój surdut biały
I glansowane białe rękawiczki,
I twój z usłużnych lokajów paszalik
Świadczą, że jesteś coxcomb lub migdalik.

9
»O! znam ja ciebie, której ręka trzyma
       50 Miecz w piorunową uzbrojony jasność;
O! znam ja ciebie, skrawemi oczyma
Na świat patrzącą, jak na przyszłą własność».
Z takim to niegdyś do wolności żarem
Przemówił ów graf i — został Pindarem.

10
       55 Gdy go raz wieńcem uwieńczyła oda,
Mówią, że dzisiaj co napisze, spali;
Mówią, że wierszy popalonych szkoda;
Mówią, że przy nim wszyscy wieszcze mali.
Szkoda, że zamiast wiersze chować w szafę,
       60 Czyni z nich codzień pan graf auto-da-fé!

11
Przy tym poecie, co był tak ognistym
Wewnątrz, a zwierzchu drżał jak galareta,
Siedział na środku w krześle rozłożystem
Senator, starzec z twarzą Epikteta,
       65 Z uśmiechem słodkiej starości na twarzy,
Z podagrą w nogach, z tłumem sekretarzy.

12
Jeden sekretarz był jak kropla wody
Podobny... Muzo, cyt! niechaj opinia
Żadna i żadnej nie poniesie szkody,
       70 Taki był pokład. Dalej biała linia
Od indywiduów oddzielała masy,
To jest podróżnych — ale drugiej klasy.

13
Tam — pod żelazną kolumną komina
Siedział Grek w czapce czerwonej i Turek,
       75 Wzajemnie dymy rzucając z bursztyna;
A między nimi z tłómoków pagórek
Żółtych i czarnych — a koło tej góry
Kuchnia, kuchciki, kucharze i kury.

14
Przy piersi matek rozpłakane dzieci,
       80 Przy bokach starców stoją flasze z gliny;
Czasem iskierka czerwona wyleci
Z czeluści statku i pomiędzy liny
Błąka się długo, nim zagaśnie smutna,
Nie doleciawszy pod namiotu płótna.

15
       85 Nad pierwszą klasą cień i lekkie chłody,
Nad drugą klasą cięży jakaś para
I komin sypie deszczem wrącej wody.
Proszę — za czworo nędznego talara
Można umknąć piekła... ale za to
       90 W Paryżu nazwą cię arystokratą.

16
Miło tak płynąć w tym okrągłym świecie
Po morzu cichem, jasno-lazurowem.
Wkrótce choroba z pokładu wymiecie
Tłum pasażerów i zostawi zdrowym
       95 Odgłos dalekiej po salonach czkawki,
Rozległy pokład i bezludne ławki.

17
Cicho. Dzień cały po błękitach bije
Okręt kręconą machinami skrzelą.
Już zbłękitniało Korfu — już się kryje;
       100 Już się fortece Santa Maura bielą;
A z drugiej strony przedzielona żwirem
Forteca Turków, w górach pod Epirem.

18
Ta ani w buńczuk ustrojona koński,
Ani w błyszczące pióro półksiężyca,
       105 Cicha jak kamień; kiedy zamek joński,
By ustrojona do ślubu dziewica,
Ma kwiat na głowie, tysiąc iskier w oku,
Bukiet z latarni portowej u boku.

19
A niech wie każda poetyczna Laura,
       110 Każda sawantka z twarzą bardzo bladą
I księżycową, że ta Santa Maura
W starożytności zwała się Leukadą,
I pod błękitnym unosi obłokiem
Skałę, wsławioną biednej Safo skokiem.

20
       115 Znałem... lecz szczęściem uleczoną z żalu —
Safonę, bardzo podobną do greckiej.
Ta się nieszczęściem kochała w Moskalu,
A Moskal zginął na wojnie tureckiej;
Ta poszła zabrać na warneńskiem polu
       120 Zwłoki — a uszy w Konstantynopolu.

21
Smutna, ubrana w kwiaty sympatyczne,
Poszła nieszczęsna na brzegi Marmora,
Kędy osobne biuro statystyczne
Liczyło uszy zrana do wieczora
       125 I oddzieliwszy od niezgrabnych zgrabne,
Nizało sztucznie na sznurki jedwabne.


22
I przyszła sama, smutna jak Armida,
I rzekła z płaczem »oddajcie mi skarby!!«
— »Jakie?« rzekł gruby Emir Bej Raszyda.
       130 Chciała powiedzieć, lecz rumieńca farby
Zeszły na twarzy płaczącej dziewczynie,
Bo nie znalazła frazesu w Korynie...

23
»Wróćcie mi, wróćcie!« i znowu zamilka,
Patrząc na skarbów zniżanych pół-pluton.
       135 Zrozumiał Emir i dał sznurków kilka,
I gładząc brodę śmiał się jak bóg Pluton;
Śmiał się, zważając na prośby szalone —
Orfeuszowskie, co prosił o żonę

24
I musiał piekłu grać, jak Paganini,
       140 Na jednej strunie cały płaczu kwartet.
Ale powróćmy do naszej bogini;
Chciała z rozpaczy umrzeć broken-hearted,
Więc wiodła ciągłą z doktorami sprzeczkę
O krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę...

25
       145 Skało Leukady tykająca nieba!
Śmiej się echami grot tłuczonych falą
Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba!
Noc bezmiesięczna i gwiazdy się palą —
Sam na pokładzie, wichrem bity, blady,
       150 Płynę przy skale nieszczęsnej Leukady.

26
Piana pod piersi okrętu się garnie,
Stukanie pompy jak dźwięk idzie rymu;
Na maszcie statku błyszczą dwie latarnie
Pod obłokami kirowego dymu;
       155 Zda się, że światła te, zamglone sadzą,
Okręt w krainę piekielną prowadzą.

27
Te same gwiazdy i ta sama skała,
To samo morze! lecz gdzież na tej skale
Postać kochanki pogardzonej — biała
       160 Jak drugi księżyc ? gdzie ? tu — o dwa cale,
Pod tą podłogą, gdzie lampa się pali,
Safo śpi jakaś — sama, w kobiet sali...

28
Raz tylko wyszła na pokład i słońce,
Siadła na ławce, spojrzała w błękity
       165 Tak mglistem okiem, że się zeszły końce
Rzęs długich, czarnych — i wzrok był przykryty
Cyprysem oczu; nie spojrzała w żadną
Twarz na pokładzie. Kiedyś była ładną;

29
Zniszczył ją smutek. Smutna poszła w ciemność
       170 Na dno okrętu; a zwierzchu mówiono,
Że tę kobietę dręczy niewzajemność,
Że przed miesiącem była mniej niż żoną,
Więcej niż... dyabła! niech dokończy zycer...
Ze ją angielski porzucił oficer.

30
       175 Mój czytelniku, uderz się ty w piersi!
Bądź na pokładzie okrętu, w noc ciemną,
Przy skoku Safo — a będziemy szczersi.
Ja ci opowiem, jaki cień był ze mną
W ciemnościach nocnych... co za mną tułaczem
       180 Biegło po morzu z przekleństwy i z płaczem.

31
Sumnienie moje, niewidome światu,
Jak Nereida wyszło z morza głębi;
Na czole pełne liliowego kwiatu —
I znów, jak Wenus, na wozie gołębi
       185 Leciało między gwiazd sferami śliczne,
Pół chrześcijańskie, pół mitologiczne.

32
Bo przez noc całą tak ciemną i mglistą
Co robić? — serce własne gryźć i kąsać?
Trzeba nareszcie zostać panteistą,
       190 Poznać się z duszą natury i pląsać
Z czarownicami, co się stają widne,
Podług strawności — piękne lub ohydne.

33
Ave Maria! Już rosy brylanty
Sypią sic, z nieba i niebo różowe.
       195 Już przypływamy — i nad czołem Zanty
Widać fortecy uzbrojoną głowę
W niebie, nad miastem. Już wychodzą różni
Na pokład statku zmytego podróżni.

34
Ten pije kawę, ów rozciąga członki;
       200 Wszyscy się zdają rozrastać jak krzewy.
(Nasze by damy mówiły koronki.)
»Bon jour!« Tak do mnie akcentem z Genewy
Przemówił młody Zantejczyk, figura
Przez lat dwanaście kształcona na iura.

35
       205 Przez łat dwanaście uczony w Genewie,
Zdala od ojca, matki i ojczyzny...
Może, czy wszyscy jeszcze żyją — nie wie;
Może nie pozna pod śniegiem siwizny
Zmienionych twarzy. Nim został studentem
       210 Jechał, dziś wraca tym samym okrętem...

36
Te same deski, co go dzieckiem niosły,
Dziś odnosiły do domu człowiekiem.
Gdyby tak drzewom przypomnieć, że rosły:
Toby się sęki zasklepione wiekiem
       215 Same otwarły, przez kory szczeliny
Niepowstrzymanych łez lejąc bursztyny.

37
Ale ten człowiek był, jako Ilissos
Pod Atenami, bez fal i bez wody;
I ten sam statek, ten sam Heptanissos,
       220 Co go odnosił w rodzinne zagrody,
Dla niego prostą był tylko machiną,
Na której ludzie za pieniądze płyną.

38
Z jakiejże gliny byli ulepieni
Ci, co wracając na ziemię ojczystą,
       225 Padali czołem na czoło kamieni,
Całując ziemię chwastami nieczystą,
Zimną... co nieraz, nim usta oddarli,
Na głazach ziemi całowanej marli!...

39
Ojczyzno moja! może wszyscy wrócą
       230 Na twoje pola, ale ja nie wrócę!
Śmierć — lub to wszystko, co mi losy rzucą
Na kamienistej drodze życia — płuce
Ogniem pożarte, widziane oczyma
Sny straszne twarzą: wszystko mię zatrzyma!

40
       235 Wszystko mię wstrzyma w obcej ziemi łonie
Umarłym, może jedną chwilę wcześniej
Niż zmartwychwstanie twoje, o Syonie,
Jerozolimo, trapiona boleśniej,
Niż gród Chrystusa!... A gdy na twą grzędę,
       240 Ojczyzno, inni powrócą — spać będę!