Przejdź do zawartości

Podróż do środka Ziemi/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Rozdział XXIII Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXIV
Juliusz Verne
Rozdział XXV

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nazajutrz zapomnieliśmy już wszystkich minionych cierpień i przykrości; zdrój płynął pod naszemi stopami, nie groziło nam przeto żadne niebezpieczeństwo.

Po śniadaniu napiliśmy się wybornej wody żelaznej; czułem się zupełnie orzeźwionym, wrócił mi dobry humor, byłem zdecydowany iść choćby najdalej. I dla czegóżby, pomyślałem sobie, nie miała się udać wyprawa, która przedsięwziął człowiek tak uczony i wytrwały jak mój stryj, tem więcej, gdy ma przy sobie takich ludzi jak nasz zmyślny i cierpliwy przewodnik i ja, jego synowiec, człowiek najzupełniej na wszystko zdecydowany. Teraz, gdyby mi nawet i proponowano powrót na ziemię, tobym się już nie zgodził. Ale Bogu dzięki, tu i mowy o tem być nie mogło.

W czwartek o ósmej z rana wyruszyliśmy w drogę. Przejście granitowe coraz więcej miało zakrętów i odnóg, tak, że zamieniło się na zupełną gmatwaninę labiryntową: zawsze jednak główny jego kierunek był południowo-wschodni. Stryj z największą starannością radził się wciąż busoli, chcąc mieć dokładne wyobrażenie o drodze przebytej.

Galerya zagłębiała się prawie poziomo, to jest z pochyłością najwięcej dwóch cali na sążeń. Strumyk, spokojnie z lekkim szmerem płynął pod naszemi stopami; porównywałem go w myśli do jakiegoś geniusza, prowadzącego nas przez podziemia – do jakiejś rozkosznej najady, strzegącej naszych kroków. Swoboda umysłu i dobry humor nasuwały mi takie porównania mitologiczne.

Stryj tymczasem przeklinał poziomość drogi – on co radby schodzić po kilka mil na godzinę, aby prędzej dojść do środka ziemi. Przez cały tydzień jednak nie wiele posunęliśmy się w głąb, choć przebyliśmy dość znaczną przestrzeń poziomą.

W piątek wieczór (20-go lipca) podług naszego rachunku, powinniśmy byli znajdować się na południo-wschód od Rejkjawik o mil trzydzieści, a półtrzeciej mili głęboko pod ziemią.

W tem niespodzianie napotkaliśmy jakąś ogromnie głęboką i przerażającą przepaść; stryj podskoczył z radości i klaszcząc w ręce zawołał:

– Otóż tędy dopiero dojdziemy daleko i bez wielkiego trudu, bo po licznych występach w skale, można iść jak po schodach.

Hans pozaczepiał liny dla wszelkiego bezpieczeństwa i zaczęliśmy schodzić z pewną nawet łatwością i wprawą; oswoiłem się już bowiem z tego rodzaju ćwiczeniami ekwilibrystyki.

Co kwadrans dawaliśmy wypoczynek naszym nogom; siadaliśmy zwykle na jakiejś skale z nogami zwieszonemi, jedliśmy, pili wodę z naszego strumyka i gawędzili wesoło. Studnia ta była wązką szczeliną w skale, z rodzaju tych, jakie nazywają „faille”; widocznie utworzyło ją skurczenie się szkieletu ziemnego w chwili kiedy ziemia stygła.

Rozumie się, że w tej dziurze Hansbach zamienił się na odpowiednią kaskadę, wystarczająca w zupełności na nasze potrzeby – przy zmniejszeniu się spadku wróci zapewne do dawnego stanu, i znowu będzie płynąć cicho, powoli. Strumień ten, jako kaskada szumiąca i spieniona, przywodził mi na myśl niecierpliwe, burzliwe usposobienie mego stryja, a gdy znowu płynąć zaczął swobodnie, porównywałem go do spokojnego i cichego Hansa Bjelka.

Przez dwa dni następne, to jest 6-go i 7-go lipca, wciąż w kierunku spiralnym spuszczaliśmy się w przepaść, i tym sposobem zagłębialiśmy się jeszcze o dwie mile[1] niżej w skorupę ziemską, co już stanowiło pozycyę pięciu mil pod poziomem morza. Lecz dnia 8-go około południa, podziemie to w kierunku południowo-wschodnim przybierało coraz mniejszy kąt nachylenia, tak że już dochodziło tylko do czterdziestu pięciu stopni.

Droga stała się łatwiejszą i zupełnie jednostajną. Trudno aby było inaczej; nie mogliśmy się spodziewać żadnych krajobrazów.

We środę (15 lipca) byliśmy już o siedm mil pod ziemią, a około pięćdziesięciu mil oddaleni od góry Sneffels. Jakkolwiek utrudzenie czuć się nam dawało, zawsze jednak byliśmy zdrowi zupełnie, a nasza apteczka podróżna dotąd stała nietkniętą.

Stryj co godzina starannie notował wskazania busoli chronometru, manometru i termometru, mógł więc w każdej chwili zdać sobie sprawę z położenia w jakiem byliśmy, i gdy mi oświadczył, że znajdujemy się w poziomej odległości pięćdziesięciu mil, nie mogłem się powstrzymać od wykrzyku zadziwienia.

– Co ci jest? – zapytał profesor.

– Nic, tylko myślę że…

– Że co?

– Że jeśli twe rachunki stryju są dokładne, to już nie znajdujemy się w tej chwili pod Islandyą.

– Tak sądzisz?

– Łatwo się o tem przekonać.

To mówiąc zacząłem cyrklem mierzyć na mappie.

Tak jest – rzekłem – nie mylę się; przeszliśmy już przylądek Portland; a te pięćdziesiąt mil przebytych na południo-wschód, stawiają nas na pełnem morzu.

– Pod pełnem morzem, pod pełnem morzem, kochanku – powtarzał stryj wesoło zacierając ręce.

– Takim więc sposobem Ocean płynie ponad naszemi głowami.

– Ależ nic naturalniejszego! Przecież i w Newcastle obszerne kopalnie węgla zachodzą daleko pod morze.

Dla poczciwego profesora, położenie takie nie miało nic zadziwiającego ani zatrważającego; mnie jednak, przyznam się niepokoiła trochę myśl, że spaceruję pod tym ogromem Oceanu. A jednak, skoro tylko granitowy szkielet był mocnym, wszystko dla nas powinno było być jedno, co nad naszemi unosi się głowami; czy płaszczyzny i góry Islandyi, czy bałwany Atlantyku. Zresztą, szybko oswoiłem się z tą myślą, gdyż korytarz jużto prosty, już kręty, kapryśny tak w swych pochyłościach, jak w swych zakrętach, ale biegnący ciągle ku południo-wschodowi, i zagłębiający się coraz to więcej, doprowadził nas szybko do wielkich głębin.

Cztery dni później, w sobotę 18-go lipca wieczorem przybyliśmy do jakiejś groty dość obszernej. Stryj dał Hansowi trzy rixdalery, zwykłą jego tygodniową płacę, i na wspólnej naradzie postanowiono, że jutrzejsza niedziela będzie stanowczo dniem odpoczynku.


Przypisy tłumacza

[edytuj]
  1. Pamiętać potrzeba, że wszędzie tu jest mowa o milach francuskich (lieues).