Podróż do środka Ziemi/12
←Rozdział XI | Podróż do środka Ziemi Rozdział XII Juliusz Verne |
Rozdział XIII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Czas do podróży mieliśmy wyborny, bo choć niebo trochę było zachmurzone, ani deszcze ani upały nie groziły nam zbytecznie.
Przebiegając na koniu kraj nieznany, zacząłem smakować w przyjemnościach podróży i nabierać nieco przekonania do naszego przedsięwzięcia.
– Zresztą, – myślałem sobie – cóż ja rezykuję? – że przejeżdżam przez kraj nader ciekawy? – że będę się wdrapywał na jedne z najznaczniejszych gór? – że w najgorszym razie przyjdzie mi się spuścić do wygasłego krateru? Zdaje mi się że i ten sławny Saknussemm także nic innego nie zrobił. Bo co w istnienie jakiejś galeryi dochodzącej do środka ziemi, to bynajmniej nie wierzę; uważam to poprostu za marzenie.
Gdy tak zajęty byłem myślami, nie wiedziałem kiedy przebyliśmy miasto i wyjechali na czyste pole
Hans szedł na czele krokiem szybkim, pewnym i równym. Dwa konie obładowane naszemi bagażami postępowały za nim; ja i stryj zamykaliśmy pochód, siedząc wygodnie na małych, lecz silnych konikach.
Islandya jest jedną z większych wysp Europy, ma bowiem tysiąc czterysta mil powierzchni, ale za to ludność jej cała tylko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców wynosi. Geografowie dzielą ją na cztery części; my mieliśmy w ukos przejechać cześć południowo-zachodnią, noszącą w krajowym języku nazwę „Suvestr Fjordung”.
Gdy opuściliśmy Rejkjawik, Hans skierował się zaraz ku wybrzeżu morskiemu; przejeżdżaliśmy przez chude łąki, posiadające więcej żółtej, wywiędłej trawy, aniżeli prawdziwej zieloności, zwykłej innym tego rodzaju przestrzeniom. Strome szczyty mass trachytowych, rysowały się na horyzoncie we mgłach wschodu; gdzieniegdzie tylko na dalekim wierzchołku zabieliła się warstwa odwiecznego śniegu, rzucając blask na oddalony wierzchołek przeciwległy.
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/8/8a/%27Journey_to_the_Center_of_the_Earth%27_by_%C3%89douard_Riou_17.jpg/200px-%27Journey_to_the_Center_of_the_Earth%27_by_%C3%89douard_Riou_17.jpg)
Niekiedy łańcuch cały tych skał jałowych zbiegał ku morzu, zalegając łąki, zawsze jednak było dość miejsca do przejazdu. Konie nasze instynktownie wybierały sobie drogę, nie ustając w jednostajnym biegu. Stryj nawet tej nie miał przyjemności, aby potrzebował głosem lub razami przynaglać poczciwe zwierzę na którem siedział; nie wolno mu było być niecierpliwym. Śmiać mi się chciało patrząc na niego; on taki wysoki, a na takim maleńkim posadzony koniku. Długie jego nogi wlekły się po ziemi; podobny był do Centaura! Oh! cóżby to Graüben i Marta powiedziały, widząc swego pana w takiej postawie!…
– Poczciwe bydlątka! poczciwe bydlątka! – powtarzał wciąż profesor – przekonasz się Axelu, że niema dowcipniejszych stworzeń nad konie islandzkie; śniegi, burze, drogi nieprzebyte, skały, lodowiska, nic ich zatrzymać w biegu nie zdoła. A przy takiej odwadze i wytrwałości, jakże są skromne, niewymagające i posłuszne; bez bicia i przymusu idą same, i zobaczysz, że tym sposobem po dziesięć mil na dzień wśród tych gór ujeżdżać będziemy.
– Co do nas, być może, ale czy przewodnik wytrzyma?
– Oh! o to zupełnie jestem spokojny. Ci ludzie są przywykli do chodzenia, a nasz Hans tak się rusza pomału, że to go męczyć wcale nie powinno. Zresztą, w razie potrzeby ustąpię mu mojego konia, bo i rzeczywiście potrzebuję trochę ruchu; trzebaż przecie nogi wyprostować.
Tak rozmawiając, posuwaliśmy się naprzód dość szybko. Okolica stawała się coraz pustsza; gdzie niegdzie jakaś samotna chata wieśniacza (boër), zlepiona z drzewa, ziemi i kawałków lawy, jak żebrak stała ponad krętą ścieżką, zdając się błagać o jałmużnę przechodniów. Drogi wszędzie zaniedbane okropnie, do przebycia niepodonne; wegetacya gnuśna, urodzaj prawie żaden… a jednak, ta cześć prowincyi najbliższa stolicy, uważała się za najludniejszą i najlepiej uprawną w całej Islandyi. Cóż było powiedzieć o innych okolicach? Na półmilowej przestrzeni nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego rolnika zajętego w polu, ani jednego pastuszka strzegącego trzody; tu i ówdzie błąkały się tylko krowy i owce same sobie pozostawione. Cóż to być mogło w punktach, powstałych z wybuchów wulkanicznych i wstrząśnień podziemnych!
Przeznaczeniem naszem było poznać to później, ale zajrzawszy na mapę Olsena, widziałem iż unikano ich, zdążając wzdłuż krętemi ścieżkami nad brzegiem morza; bo też w istocie wielkie wzruszenie plutoniczne skupiło się głównie wewnątrz wyspy: tam to pionowe warstwy skał leżących jedne na drugich, zowiące się trapps w języku skandynawskim, pokładły trachytowe, wyrzuty bazaltu, tufów i wszystkie konglomeraty wulkaniczne, łożyska lawy i roztopionego porfiru, nadawały krajowi cechę nadnaturalnej grozy. Nie domyślałem się naówczas bynajmniej widowiska, oczekującego nas na półwyspie Sneffels, gdzie te wybryki rozszalałej przyrody tworzą straszliwy chaos.
W dwie godziny po wyjeździe z Rejkjawik, przybyliśmy do miasteczka Gufunes, zwanego „Ararkirkja”; to jest główny kościół! Nic w nim nie było szczególnego; kilka zaledwie nędznych domów, z którychby w innym kraju i lichej nie stworzył wioski.
Hans zatrzymał się tu przez pół godziny, zjadł z nami skromne śniadanie, przez tak lub nie odpowiadając na badania mojego stryja o dalszej drodze; a zapytany gdzie zamyśla noc przepędzić, jednym tylko wyrazem „Gärdar” odpowiedział.
Zacząłem szukać na mapie owego Gärdar, a znalazłszy maleńką mieścinę tego nazwiska na brzegach Hvalfjörd, w odległości czterech mil[1] od Rejkjawik, ukazałem ją stryjowi.
– Cztery mile tylko – rzekł – cztery mile, a mamy ich przed sobą dwadzieścia dwie! To jak widzę zanosi się na piękny spacer.
Hans nie chciał słuchać żadnych uwag, nie odpowiadał wcale p. Lidenbrock; w milczeniu stanął przed końmi i puścił się w dalszą drogę.
W trzy godziny później wypadło nam okrążyć zatokę Kollafjörd, a wkrótce potem wjechaliśmy w „pingstaver” to jest miejsce jurydyki gminnej, zwane Ejulberg. Z wieży kościoła miejscowego usłyszelibyśmy niezawodnie godzinę pierwszą, gdyby tylko islandzkie kościoły posiadały zegary na swych wieżach; pod tym względem są one podobne do swych parafian, którzy nie znają zegarków kieszonkowych, obchodzą się bez nich i bardzo im z tem dobrze.
Tu konie trochę wytchnęły; puściliśmy się w dalszą podróż brzegiem zamkniętym z jednej strony łańcuchem pagórków, a z drugiej morzem; jednym tchem przybyliśmy do „avalkirkja” w Branlär, a o milę dalej do Sauerboër, „annexia” (kościoła przyłączonego), położonego na południowem wybrzeżu Hvalfiörd’u.
Była wtenczas czwarta wieczorem: przebyliśmy cztery mile.
Fjord w tem miejscu szeroki był prawie na pół mili, bałwany morskie z szumem rozbijały się o ostre skały; zatokę tę zamykały bowiem ściany skał skarpowatych, stromych, wysokich na 3,000 stóp i godnych uwagi z powodu swoich warstw brunatnych, rozdzielających łożyska tufu czerwonawej barwy, a jakkolwiek najlepsze miałem wyobrażenie o zmyślności naszych koni, zawsze jednak nie wiele dobrego wróżyłem sobie z tej przeprawy, i pomyślałem, że najwięcejby okazały zmyślności, gdyby całkiem iść w wodę nie chciały.
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/a/a7/%27Journey_to_the_Center_of_the_Earth%27_by_%C3%89douard_Riou_18.jpg/200px-%27Journey_to_the_Center_of_the_Earth%27_by_%C3%89douard_Riou_18.jpg)
Koń profesora stanął nad spienioną wodą. powąchał ją i zatrzymał się; stryj któremu było pilno, usiłował zmusić go pójścia naprzód; zwierzę potrząsnęło łbem, nie ruszając się z miejsca. Stryj klął i okładał razami grzbiet poczciwego bydlęcia. Koń poradził sobie na to, bo zwróciwszy się nagle w przeciwną stronę, pochylił się nieco i wysunął z pomiędzy nóg zdziwionego profesora, który jak kolos Rodyjski pozostał oparty na dwóch ułamkach skały.
– Ah! przeklęta szkapo! – krzyczał jeździec niespodzianie na piechura przerobiony.
– Farja! – zawołał przewodnik trącając z lekka po ramieniu profesora.
– Co? prom? gdzie?
– Der – odpowiedział Hans, wskazując palcem na duże czółno.
– Ah! tak – zawołałem – rzeczywiście jest prom.
– Bogu dzięki! Bogu dzięki! a więc dalej w drogę.
– Fidvatten – rzekł nasz przewodnik.
– Co on mówi?
– Powiada że jest przypływ morza – odrzekł stryj, tłomacząc mi znaczenie duńskiego wyrazu.
– Zapewne potrzeba będzie poczekać na opadnięcie wód?
– Förbida? – zapytał stryj.
– Ja – odpowiedział Hans.
Stryj tupał nogami z niecierpliwości, a tu nic nie pomogło, bo czekać trzeba było koniecznie: zawczesne puszczenie się na wodę mogło nas tylko narazić albo na zatopienie w zatoce, albo na wyrzucenie statku na pełne morze.
Tak przeczekaliśmy do szóstej godziny wieczorem, i wtedy dopiero wraz z końmi i dwoma przewoźnikami mogliśmy wejść na prom, z wielkiem wysileniem popychany wiosłami, tak że całą godzinę przeprawialiśmy się przez szerokość fjördu; jednakże przewieźliśmy się bez wypadku.
W pół godziny potem byliśmy w „avalkirkja”, Gärdar.
Przypisy tłumacza
[edytuj]- ↑ Prawie 4 ½ mil naszych.