Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom I-szy/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Jakób Garaud przepędził część wieczoru w restauracji, gdzie, jak wiemy, uczęszczał z innymi kolegami.
O trzy kwadranse na jedenastą wyszedł, lecz zamiast wrócić do mieszkania, udał się drogą ku mostowi Charenton.
— Otóż i burza — mruknął, słuchając huczenia grzmotu — lecz co mnie to obchodzi? Jeżeli ona ma przyjść, burza jej nie powstrzyma; skoro nadejdzie, zaprowadzę ją do siebie wraz z dzieckiem, następnie wyjdę i zrobię, co postanowiłem.
Idąc, wytężał wzrok w ciemnościach, mając nadzieję, że że przy świetle błyskawicy ujrzy sylwetkę nadchodzącej kobiety. Nic nie dopatrzył. Przybywszy na miejsce, przez się oznaczone, zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz, pożerany gorączką oczekiwania.
Żadne pióro nie zdoła opisać, co się działo natenczas w mózgu tego człowieka. „Burza pod czaszką“ — jak powiedział jeden z największych poetów naszego wieku.
Uderzyła jedenasta. Najlżejszy nawet szelest nie dobiegał uszu nadzorcy.
Uderzył nogą o ziemię z wściekłością.
— Jest więc tam — rzekł — nie chce odjechać ze mną. Ha! skoro tak... — Tu-przerwał, położył rękę na czole, po którem spływały grube krople potu, i mówił dalej:
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie, działać będę... Nie kocha mnie... Tem gorzej dla niej... Pogardza mną! — Tem gorzej dla niej... Odrzuca majątek... Tem gorzej dla ciebie, szalona! Zrobię, com postanowił, gdyby nawet.# — Tu przerwał znowu, a potem drżąc, wyszeptał zcicha:
— Lecz mój list? Jeśli go ona pokaże? Jeśli znajdą go u niej?
— Eh! czegóż wreszcie dowieść może ten mój list? — odrzekł po chwili. zamyślenia. — Niczego! Któżby mnie śmiał posądzać? Kto poważyłby się rzucić na mnie oskarżenie? Nikt! Zresztą przedsięwezmę środki ostrożności, aby odwrócić najlżejsze nawet poszlaki. Zamiast odjechać jutro na obczyznę, zaczekam chociażby i miesiąc, jeśli trzeba. Czas nie będzie mi się wydawał zbyt długim przy posiadaniu tego, co mieć pragnę.
Burza szalała całą siłą. Deszcz lał potokami.
Uderzyło pół do dwunastej.
— Odejdźmy! — mruknął nadzorca. — Joanna już nie przyjdzie, to pewna. Czepia się tego domu, z którego ją wypędzają, i który stanie się wkrótce garścią popiołu! Na moją miłość odpowiada wzgardą, nikczemna! A zatem zgiń moja miłości na wieki! Będę odtąd myślał o majątku jedynie!
I pod potokami deszczu, przemoknięty do kości, przeszedł most, a minąwszy ścieżkę, wszedł na równinę.
Po upływie kwadransa stanął u bocznych drzwi fabryki, przed któremi zatrzymywał się ubiegłej nocy dla zrobienia odcisku zamku. Dobywszy z kieszeni małe narzędzie żelazne, ku temu przygotowane, ułożył je w dziurkę od klucza i zlekka zakręcił.
Drzwi się otworzyły.
Zamknąwszy je, postąpił naprzód i znalazł się w podwórzu fabryki.
Burza dochodziła do szczytu grozy i siły.
Jakób Garaud spojrzał ku stancyjce Joanny. Dojrzał tam światło przez szyby.
— A więc jest w domu — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Śmieje się, myśląc, że ja czekam na deszczu, jak jaki głupiec. Ach! obecnie nie miłość mną powoduje, ale nienawiść!
Czepiając się murów, ażeby nie wyjść na część podwórza słabo oświetlonego latarniami, doszedł do mieszkania Joanny.
Szum wichru i deszczu przygłuszały odgłos jego kroków. Przybywszy w pobliże pawilonu, nasłuchiwać zaczął. Jakieś słowa dobiegały uszu jego. Był to głos pani Portier, mówiącej do swego syna, czego jednak, zagłuszony burzą, rozróżnić nie mógł.
— Nie chcesz opuścić tego domu! — mruknął, podczas, gdy twarz jego przybrała wyraz okrutnej zemsty i nienawiści — dobrze!... ty więc dostarczysz mi tego, co potrzeba, aby go obrócić w perzynę!...
I zbliżył się do składu, w którym Joanna umieściła rano butelki z petroleum. Było ich pięć. Jakób, wziąwszy z nich cztery, poszedł do warsztatu stolarzy, którego drzwi z łatwością otworzył, znając tajemnicę poruszenia zamku. Wszedłszy tam, wylał z dwóch butelek petroleum na wióry i kupę nagromadzonych desek, poczem próżne butelki wyrzucił na podwórze, co uczyniwszy, z dwoma pozostałemi, pełnemi palnego płynu, udał się do pawilonu, gdzie znajdował się gabinet pana Labroue; wszedł do tego gabinetu, wyważywszy drzwi siłą ramienia, a zapewniwszy się, iż okiennica wewnętrzna była szczelnie zamknięta, zapalił świecę. Pięć minut wystarczyło przy zręczności i narzędziach, jakie posiadał, do podważenia zamku u kasy. Otworzywszy ją, wyjął szkatułkę, zawierającą plany udoskonalonej maszyny, pochwycił paczkę biletów bankowych, włożył je w skrzynkę z planami, wsunął do kieszeni kilka rulonów złota, wylał z ostatnich dwóch butelek Petroleum na podłogę i wyszedłszy z gabinetu, postawił szkatułkę w korytarzu.
— Przedewszystkiem ogień w warsztatach! — zawołał. — Wrócę tu po mój majątek i dokonam reszty.
I pobiegł żywo do składu desek, gdzie potarłszy zapałkę, rzucił ją na kupę wiórów, które w mgnieniu oka buchnęły płomieniem.


∗             ∗

Pan Labroue, uspokojony zupełnie co do stanu zdrowia swego syna, starał się wyjechać na czas z Saint-Gervais, tak, aby zdążyć na pociąg pośpieszny, przybywający do Paryża na godzinę dziewiątą wieczorem.
O dziewiątej minut pięć inżynier wysiadł z wagonu. Nie jadł obiadu przed wyjazdem, czując zatem potrzebę pożywienia się czemkolwiek, zatrzymał się na stacyi w bufecie. W poczekalni, do której wszedł, spotkał wiele znajomych sobie osobistości. Inżynierowie kolejowi, dawni koledzy jego ze szkoły politechnicznej, zebrali się razem na wspólną wieczerzę. Rozmowa wielce się ożywiła. Na pogawędce czas bieży szybko, niepostrzeżenie. O pół do dwunastej pan Labroue pożegnał swoich przyjaciół, udając się na wyszukanie powozu, któryby go zawiózł do Alfortville.
W owej chwili, jak wiemy, burza się rozwinęła, wskutek której podróż przedstawiała się długą i niedogodną; woźnice wahali się z przyjęciem propozycyi wyjazdu; wreszcie jeden z nich znęcony zapłatą dwudziestu franków, zgodził się na podróż, Wpół do pierwszej uderzyło, gdy powóz wyruszał ku Alfortville. Burza szaleć nie przestawała.
— Jak teraz i w którą stronę mam jechać? — zapyta! woźnica, zwracając się do pana Labroue.
Inżynier dał mu potrzebne objaśnienia, Różnica jednak z powodu ciemności nocy błądził, to w prawo to w lewo, tracąc czas nadaremnie. Pan Labroue zniecierpliwiony wysiadł z powozu.
— Jestem już blisko fabryki — rzekł — masz dwadzieścia franków, wracaj do Paryża i skierował się w stronę swego mieszkania.
Woda spływała strugą po jego ubraniu, potrzebował jednak zrobić z pięćdziesiąt kroków tylko, ażeby stanąć u siebie. Przybywszy do drzwi fabryki, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł i zamknął za sobą; następnie minąwszy podwórze udał się w stronę pawilonu. Joanna posłyszawszy skrzypnięcie drzwi zerwała się nagle.
— Ktoś wszedł! — zawołała — ktoś chodzi po podwórzu. .Moim obowiązkiem jest czuwać nad bezpieczeństwem fabryki. Zobaczyć potrzeba.
I pobiegła ku drzwiom stancyjki chcąc wyjść. Juraś uczepił się dwoma rękami jej sukni wołając:
— Mamo, ach mamo, nie odchodź, ja się boję!
— Natychmiast wrócę drogie me dziecko! — zapewniała Joanna.
— Nie, nie! — nie odchodź, nie odchodź! — krzyczał przestraszony i całą siłą prawej ręki uczepił się sukni Joanny podczas, gdy lewą trzymał swego konika.
Pani Fortier widząc przerażenie chłopczyny, chwyciła go za ręce, a wybiegłszy szybko na podwórze spojrzała w stronę gabinetu pana Labroue. Nagle światło drżące, czerwone, rozświeciło ciemności. To światło pochodziło z warsztatów. Joanna przestraszona pobiegła ku fabrycznym budynkom. Dwadzieścia kroków dzieliło ją tylko od pawilonu, gdy usłyszała jasno, wyraźnie krzyk.
— Do mnie! na pomoc, ratunku!
I jednocześnie prawie, dobiegł ją jęk, jęk straszny, jęk konającego. Po tym jęku nastąpił rodzaj chrapania i później cisza... nic więcej... nic!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.