Po szczeblach/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
ET NE WOS INDUCAS...

Wzruszenia tak. gwałtowne i wstrząsające, jak te, któremi była miotana nieszczęśliwa dziewczyna kończą się zupełnem wyczerpaniem siły nerwowej. Są to istne napady spazmów moralnych, jeśli tak można się wyrazić, które doprowadzają ofiarę do zupełnego zaniku woli, graniczącego z umysłowem cierpieniem. Uszkodzenie wewnętrznego mechanizmu sprawia to, że dusza zamiera. Nie wie sama, w którą stronę się zwrócić. Myśl i uczucie tracą znajomość perspektywy, nie mają już żadnego planu, żadnej normy. Gdyby ta chwiejność psychiczna miała trwać dłużej, możnaby oszaleć. I wtedy to w najgłębszych pokładach naszej istoty odzywa się instynkt zachowawczy, budzą się nieświadome siły żywotne, siły najpotężniejsze, lecz najmniej podatne do ujarzmienia. Umysł, wytrącony z równowagi, walczy z zamętem, w którym się pogrążał i ratuje się na razie powzięciem jednej, uporczywej myśli.
Nasza wrażliwość także, wstrząśnięta do głębi przebytemi, wrażeniami, usiluje pokrzepić się uczuciami pierwotnemi, zasadniczemi, które jej przywracają, pewien rodzaj logiki.
Kiedy Julia na schyłku tej nocy, przepędzonej na gorączkowych i bezładnych rozmyślaniach, zasnęła na parę godzin, dokonała się w niej praca natury; dążącej samoistnie do uzdrowienia się bez współudziału woli. Ocknęła się, przejęta jedną tylko myślą: ażeby przekonać się, czy Rumesnil nie kocha jej zupełnie — opanowana jednem tylko uczuciem: rozpoczynającego się macierzyństwa.
Powróciła więc po tak bolesnem i długiem krążeniu do tego samego punktu, na którym zatrzymała się wczoraj, idąc na ulicę D’Estrées. Dwie tylko zaszły od tej pory zmiany: pierwsza, że zetknęła się z pokusą i nie mogła zmierzyć przepaści swojej słabości, zrozumieć, do jakich występków jest zdolną. Nawet wtedy, gdy pomimo anarchicznych zasad, wyszła na jaw jej prawdziwa natura francuskiej mieszczki, dla której wstrętna jest myśl przyjmowania pieniędzy od kochanka — a odziedziczone poczucie uczciwości wstrząsało ją dreszczem przerażenia na samo wspomnienie tego, na co chwilami zgadzała się już była w nocy.
Drugą zmianą było to, że powiedziała Rumesnilowi o dziecięciu, które nosi w łonie. I on także musiał rozmyślać nad tem zwierzeniem przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Teraz — po namyśle wydawało się Julii niepodobieństwem, ażeby takie było właściwe znaczenie słów, które jej Rumesnil powiedział przy pożegnaniu. A jeżeli się pomyliła? Jeżeli on tylko chciał wyrazić powątpiewanie co do jej stanu i konieczność poradzenia się specyalisty?
— Zaufaj mi!
Jeżeli te słowa, które wytłómaczyła sobie w tak straszny sposób, miały tylko na celu uspokojenie jej, nakłonienie do szukania porady u lekarza, tak przykrej w podobnych okolicznościach. Takie tłómaczenie słów przerażająco wyraźnych było zaprzeczeniem rzeczywistości.
Julia była tak wyczerpana bolesnem zetknięciem się z nieubłaganemi stronami życia, że jako nieodrodna córka Józefa Monneron, zaczęła się uspokajać wątpliwościami, by uciec od rozpaczy. A miała tak mało dróg do tej ucieczki i rozumiała to dobrze, że ma ich tak niewiele!...
Jaki sposób wymyślić, ażeby przekonać się napewno o uczuciach Rumesnila, kiedy sama jego obecność, jak przekonała się o tem raz jeszcze wczoraj, wystarczała do unicestwienia jej najsilniejszych postanowień?
Julia zadawała sobie to pytanie po przebyciu nocnych męczarni, siedząc rano przy pierwszem śniadaniu. Przyniosła z sobą do stołu książkę, którą przerzucała dla nadania sobie pozornego spokoju podczas picia kawy. Obawiała się zwróconej na siebie uwagi młodszego brata, w razie gdyby matka, mówiąc o wczorajszym dniu, wspomniała coś o jej tak długiej nieobecności po południu i o późnym powrocie.
Ale Jan, pochłonięty całkowicie myślą o widzeniu się z Rumesnilem, nie zwracał uwagi na siostrę, której wygląd wywołał niemiłe słowa matki:
— Nie przeglądałaś się dziś chyba w lustrze i nie widziałaś swojej papierowej twarzy? Nic dziwnego, że miewasz migreny takie, jak wczoraj, jeżeli się żywisz w podobny sposób!... Połykasz wszystko, nie gryząc, nie zwracając uwagi na smak tego, co jesz, a oprócz tego jeszcze panna czyta przy jedzeniu, jakby zamało było czasu we dnie do przygotowania się do egzaminów, przy których i tak się obcięła! Szczęściem, że Kacperek już wrócił do szkół. Miałby tu ładny przykład! Czy można go nauczyć przy was porządnego jedzenia? A, otóż i listy... Jesteś, doprawdy, bardzo grzeczny, mój biedny Antoni! Ty jeden tylko jesteś uprzejmy w tym domu... A Maradanowie to nie powąchają nawet kolendy w tym roku...
Były to istotnie listy z pierwszej poczty, które zbrodniczy syn, odgrywający komedyę cnót domowych, przyniósł w czasie tej przemowy. Umyślnie zeszedł na dół, ażeby je odebrać od listonosza. Od kilku dni robił to, co rano, niby to dla uniknienia złej woli poranne odźwiernego i ażeby ojciec miał wcześniej dzienniki. Ale w rzeczywistości miał on nadzieję przejąć list od Rumesnila do siostry, coby mu dało możność ponowienia zamachu, który mu się tak udał pierwszym razem.
Łatwość, z jaką panicz pożyczył mu pięć tysięcy franków, utwierdziła niebezpieczną osobistość w powziętem podejrzeniu: Julia i Ademar musieli być złączeni występnym stosunkiem i Antoni postanowił to wyzyskać. W biurze już nie miał sposobu zdobycia środków na prowadzenie życia, którego nie był w stanie się wyrzec. Czy mógł zaspokajać fantazye pani d’Aray — dla której luidor był jednostką monetarną — temi siedmiuset frankami, które mu pozostały po klęskach wyścigowych? Miał zamiar puścić ten zapas w kurs, ale na coś pewnego. Tymczasem, niewyczerpany w kłamstwach, zapewnił sobie trochę czasu, opowiadając Anieli fantastyczną historyę o krewnych z prowincyj, przybyłych do Paryża, którzy mu zajmują całe dnie i wieczory.
Antrakt, spędzany w niesmacznej atmosferze rodzicielskiego domu, zaczynał mu wściekle ciężyć. Radby go był przerwać coprędzej, wydzierając uwodzicielowi znów kilka papierków tysiącfrankowych.
— To tylko wymiar sprawiedliwości! — szydził w duchu ten osobliwy naprawiacz cudzych błędów.
I myślał już o wyłamaniu zamków w biureczku siostry, ażeby pochwycić jakieś dowody.
Poczta owego rana nie przyniosła żadnego listu do Juli. Ale między listami była jedna koperta, zaadresowana pismem, którego Antoni upatrywał. Wypisany był na niej adres Jana i Antoni podał mu ją, mówiąc szyderczo:
— Patrz! List do ciebie od Rumesnila. Jakże się miewa ten kochany Ademar?
Od chwili spotkania się w gabinecie pana Berthier młodszy brat nie przemówił ani słowa do starszego, który udawał, że tego nie uważa.
Pośpiech, z jakim Jan pochwycił list i otworzył go, wywołał ze strony pani Monneron nową uwagę, zwróconą do Antoniego:
Nie raczy nawet powiedzieć: dziękuję. Bardzo dobry chłopiec z ciebie, że chcesz jeszcze przynosić jego listy... Ale otóż idzie ojciec... Kochany biedaku! Będziesz miał czas przeczytać gazety przed wyjścien do liceum, bo Antoni chodził po nie do odźwiernego...
— Więc Antoni pełni u nas służbę Hermesa — odpowiedział profesor w bardzo dobrym humorze będący tego rana.
Zapewne w ćwiczeniu któregoś z uczniów znalazł wyznanie wiary jaskrawo rewolucyjne, więc teraz rozkładając dziennik, pofolgował swej manii do cytat, jak zwykle czynił w chwilach dobrego humoru.
— Jaki to piękny ustęp w Antologii, odnoszą cy się do bożka posłańców:

Dla ciebie to grono wspaniałego winogradu,
Merkury, przebiegający gościńce...

A tymczasem Hermes urzędowy, jegomość Maradan odpoczywa sobie... Słusznie czynisz, mój synu, że nie robisz żadnych wymówek, dajesz mu naukę, spełniając czynność, którą on obowiązany jest wykonać. To jest właśnie prawdziwie demokratyczny sposób poprawiania swych podwładnych. Nie wypełniasz obowiązków, za które jesteś wynagradzany! Jak ci się podoba. Ja je wypełnię za ciebie... Ten, kto ma choć trochę poczucia uczciwości, zawstydzi się... I na drugi raz nie dopuści się podobnego uchybienia, pamiętaj to sobie. To jest właśnie największą chwałą Rewolucyi, że przetopiła nanowo całe społeczeństwo na podstawie tej wspaniałej zasady, że lud jest dobry, sprawiedliwy i rozumny z natury... Dzień dobry, Janie, dzień dobry, Julio! — mówił, zwracając się do tamtych dwojga. Lepiej ci dziś? To dobrze. I już pracujesz? Masz słuszność. Amat victoria curam... To jest z Tybulla — a jakżeż to wykwintne określenie! Otrzymasz za to nagrodę. Pewny jestem, że dostaniesz się do Sèvres, jeżeli tylko zechcesz. Ale twoja rozprawa o Rutiliusie mogłaby być lepsza. Porozmawiamy o tem innym razem... A teraz zobaczmy, co tam nowego? — dodał rozkładając gazetę. — Jaką nową niegodziwość wymyślili klerykałowie, ażeby ukąsić Rzeczpospolitą?... Marnujecie próżno mój jad, don Bazilis. To jest historya „Węża i Pilnika.”

Nasze dzieła, panowie Loyola, to są te nasze sprawiedliwe prawa: głosowanie powszechne również wszędzie — w koszarach i w szkole... One „mają twardość śpiżu.” Z tem wszystkiem — zakończył — nie gniewałbym się, gdyby tej teoryi wyrwano kły. Pracuje się nad tem... Widzę tu właśnie artykuł o projekcie Barantina. Doskonale, doskonale... Wybornie! Przynajmniej jeden dziennikarz, którem u nie brak odwagi!..
Podczas gdy zagorzalec komentował pochwalnemi wykrzyknikami artykuł ulubionego dziennika, artykuł, napisany w przerwie między dwoma posiedzeniami w knajpie, jak tyle innych „odważnych” Carnot, Jan wyszedł z pokoju.
Julia mimowolnie poskoczyła za nim, przeprowadzona ironicznem spojrzeniem Antoniego, który został sam, aby dotrzymać towarzystwa panu i pani Monneron ku wielkiemu zadowoleniu tej ostatniej. Nie omieszkała ona zwrócić uwagi męża na postępowanie swego ulubieńca.
— Widzisz sam, mój drogi przyjacielu! I oni to nazywają życiem rodzinnem? Nie mogą nawet dotrwać przy stole, dopóki my nie skończymy... Ach, gdyby nie Antoni i Kacperek...
— Każde z nich czworga ma swoje zalety — odpowiedział ojciec, przerywając na chwilę czytanie i odpowiadając, jak zwykle, ze słodyczą na cierpkie uwagi swojej strasznej małżonki.
Ten prześladowca przez doktrynerstwo, był tkliwy, szlachetny i nieśmiały, gdy trzeba było brać w obronę dwoje dzieci, które kochał, wobec żony, którą także kochał.
— Julia chce zdać egzamin. O tem tylko myśl. To taka odważna dziewczynka ta mała! Chce zdobyć sobie niezależność. Przez miłość dla rodziny, bądź tego pewna. Jan zaś jest taki, jak ja. Kiedy się zajmie jaką myślą, nie już nie widzi. Dziś właśnie ma ów ksiądz przemawiać w Związku Tołstojowskim. Jan o tem tylko myśli. Żałuje już pewnie, że nie usłuchał mojej rady i że nie oparł się temu. „Czarny człowieku, zkąd przybywasz?” Béranger miał słuszność. Ale bądź spokojna, mamo, Julia i Jan mają głowę na karku i serce w porządku... Mieli w kogo się wdać...
Ojciec nie wiedział nawet, do jakiego stopnia trafnie ich osądził.
Rzeczywiście, mieli w kogo się wdać, biedacy, ale nie w tym sensie, jak on rozumiał, ten nieuleczalny optymista.
Julia pobiegła za bratem aż do jego pokoju i tam szorstko, rozkazująco przemówiła do niego:
— Co się dzieje z Rumesnilem? Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć. Tak! Błagałam cię, żebyś się nie mieszał do moich spraw. Wmieszałeś się, pomimo mojej prośby. Wyczytałam to z twojej i twarzy, gdyś dostał ten list. Mam prawo wiedzieć, coś zrobił, bo tu o mnie idzie...
— Masz widać bardzo nieczyste sumienie, Julio — odpowiedział brat. — Od pięciu dni nie mówisz do mnie dlatego, że pozwoliłem sobie uczynić ci uwagę, a teraz sama wywołujesz tę rozmowę, sama — chciej to zapamiętać... Zresztą, nie mam nie do zatajenia. Co zrobiłem, dowiesz się z tego listu. Możesz przeczytać...
Podał jej list Rumesnila. Było w nim co następuje:

„Mój drogi Janie!

Zastałem twój list, powróciwszy ze wsi. Jutro, we środę, jestem na śniadaniu na mieście i mam różne interesy do załatwienia, a jeden z nich w Z — T w sprawie wykładu Chanuta. Dogodniej mi będzie wpaść do ciebie, skoro potrzebujesz się ze mną widzieć. Jeżeli nie odwołasz niniejszego, stawię się na ulicy Clade’a Bernarda o dziewiątej. Czy ten fanatyk Riouffol dał jaki znak życia? Nic nie wiem, bo nie widziałem nikogo.

Twój całem sercem
A. R.
— Wiesz już teraz, coś chciała? — zagadnął Jan, kiedy siostra przeczytała krótki liścik.

— Czy żądałeś widzenia się z nim dlatego, ażeby mu oddać te pięć tysięcy wzięte przez Antoniego? — zapytała. — Masz jeszcze te pieniądze?
— Naturalnie, że mam odpowiedział.
— A potem — nalegała — będziesz z nim mówił o mnie?
— Tak! — odrzekł twardo i stanowczo, jak człowiek, który zbadał do dna swoje sumienie i zdecydowawszy się spełnić to, co po dojrzałym namyśle uznał za swój obowiązek, nie cofnie się już przed niczem. Oczekiwał oporu ze strony Julii.
Ona zaś, zdawało się, że doznała ulgi, usłyszawszy jego słowa tak stanowcze. Była tak do głębi wstrząśnięta, że zetknięcie się ze spokojnem postanowieniem brata, tak bardzo różniącem się od zwykłej jego chwiejności, dało jej pojęcie jakiegoś punktu oparcia, którego jej zawsze tak brakowało w rodzinnem otoczeniu. Popatrzyła na Jana z zadziwieniem, połączonem z odcieniem wdzięczności, jak gdyby jego słowa sprawiły jej ulgę.
— A co mu powiesz? — zapytała.
— Że jego grzeczności kompromitują cię, więc żądam, żeby tego zaniechał...
— Niech i tak będzie... — odpowiedziała po namyśle. — Ale jeżeli chcesz, ażebym uwierzyła, że naprawdę działasz przez miłość dla mnie, musisz mi przyrzec, że powtórzysz to, co on ci powie, powtórzysz szczerze, brutalnie, bez ogródek. Może cała moja przyszłość zależy od tej odpowiedzi... Tak — powtórzyła — cała moja przyszłość...
Zawahała się na chwilę, a potem dodała ze stanowczością, równającą się stanowczości brata:
— Dlatego, że go kocham...
— Kochasz go? — powtórzył Jan, przerażony tem wyznaniem, potwierdzającem jednak najmniej bolesną ze wszystkich hypotez, jakiemi się dręczył co do stosunków siostry z Rumesnilem.
Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl uważać tego, co powiedziała, za przyznanie się do występnego stosunku.
Widział w tem tylko wyznanie tajonego uczucia, z którem Julia nie zdradziła się nigdy przed tym, kto je wzbudził.
— Moja biedna Julio! Do czego cię to doprowadzi? Nie jesteś chyba tak szalona, ażeby przypuścić małżeństwo hrabiego Rumesnila z panną Monneron?
— Dlaczegożby nie? — odpowiedziała z żywością. — Nie mówię, ażeby zaraz... Jego matka może mieć pewne uprzedzenia. Ale gdyby on sam je miał nie byłby w Związku. Wszystko zależy od jego uczucia dla mnie. A o tem dowiem się po twojej z nim rozmowie. Twoim obowiązkiem jest powtórzyć mi ją wiernie, raz jeszcze ci to mówię. Czy mi przyrzekasz? Zdradziłam się przed tobą. Byłoby źle, gdybyś nie ocenił mego zaufania. A masz na to jeden tylko sposób, powtarzam: być surowym względem mnie, żądam tego! — surowym do brutalności nawet — powtarzając mi wszystko, co będzie przez was powiedziane.
— Będę szczerym — przyrzekam ci to — odpowiedział Jan. — Ale...
— To mi wystarcza — przerwała — i niema tu żadnego ale... — Albo Ademar mnie kocha i przekonasz się o tem, albo też... Ale daj słowo honoru, że powiesz mi szczerze, jeżeli przekonasz się, że mnie kocha... Nie żądam nic więcej. Prawdziwe uczucie ma prawo do szczerości zupełnej... Jeżeli ty domyślałeś się tajemnicy mojej, Janie, to ja odgadłam już dawno twoją. — Kochasz Brygidę Ferrand. Nie zaprzeczaj mi, bo wiem. Gdybym była jej przyjaciółką, i gdybym poważyła się mówić z nią o tobie, czy uważałbyś, że czynię sprawiedliwie, tając to, cobym odkryła w jej sercu? Wszak prawda, że nie? Nie rób więc mojemu uczuciu tej krzywdy, której nie chciałbyś sam doznać odemnie. A moje uczucie, przysięgam ci, zasługuje na szczerość... Czy mam twoje słowo na to?...
— Daję ci słowo — odrzekł brat z powagą.
Wzruszyło go do głębi serca to niespodziewane odwołanie się do wspomnienia tej, która, jak wiedział, kochała go także i cierpiała teraz, podobnie jak Julia.
Dramat rodzinny, który rozgrywał się od czasu rozmowy, jaką miał z panem Ferrand, nie przeszkadzał Janowi rozmyślać nad zagadnieniem sumienia, postawionem mu przez ojca ukochanej. Zdawało mu się chwilami, że ten Bóg, w którego wierzyła Brygida, a w którego on sam był blizki uwierzenia, nie jest obcy tym wszystkim zawikłaniom, zniewalającym do stanowczego określenia pojęć i uczuć, rodzących się w duszy Jana.
Opanowany tą myślą, graniczącą z mistycyzmem, tem wrażliwszy był na prośbę, zwróconą do niego w imieniu Brygidy, tem więcej, że pan Ferrand posłużył się prawie temiż samemi słowy, gdy mu wyświadczał łaskę, o jaką błagała Julia.
— To nie są przypuszczenia powiedział ojciec Brygidy — to jest „niezaprzeczona” prawda...
Prócz tego, Jan czuł, że siostra cierpi. Nie podejrzewając głębokości jej rany serdecznej, widział tylko powierzchnię rany. Wystarczało to jednak, ażeby uznał za obowiązek spełnienie przyrzeczenia, które od niego uzyskała. Ale ona, nieszczęśliwa, nie obliczała nic. Powróciwszy do swego pokoju, po rozstaniu się z bratem, zadziwiła się obrotem, jaki wzięła ta rozmowa, do której popchnął ją niewyrozumowany, niezwalczony popęd. To miłość ją natchnęła mimowolnie — ta konieczna potrzeba dowiedzenia się za jakąbądź cenę, czy ją Rumesnil kocha. Przedstawił się jej sposób niebezpieczny. Uchwyciła się go instynktownie. Spokojna energia Jana nasunęła jej myśl, ażeby go użyć do zbadania uczuć Rumesnila, których ona sama zrozumieć nie mogła. Stwierdziła raz jeszcze wczoraj, podczas bytności na ulicy d’Ertrées, że młody panicz był, pomimo wszystkiego, głęboko przywiązany do swego przyjaciela. I ten właśnie stosunek przyjacielski umożebniał im szczerą rozmowę, taką, w której badanie jednego wydziera wzruszonemu sercu drugiego stanowcze wyznanie. Jan wiedział już teraz, że nie o plotki idzie, ale o spokój siostry, o jej szczęście, więc będzie badał kolegę odważnie i serdecznie, jak wymagała przyjęta przez niego odpowiedzialność. A co tamten odpowie? Jeżeli prawda jest, że matką jest jedyną przeszkodą do zaślubienia Julii, powie to szczerze. Julia zrozumiała dobrze różnicę, jaka zachodzi pomiędzy takiemi słowami, wyrzeczonemi przez mężczyznę do mężczyzny, a takim samym frazesem, rzuconym na odczepne kochance. Prócz tego Jan był sam zakochany, a więc potrafi osądzić, czy uczucie przyjaciela podobne jest do jego uczuć. Cóż więc ryzykowała? Jeżeli Rumesnil jej nie kocha, skorzysta z tego pretekstu, z obudzonych podejrzeń brata, i przestanie bywać na ulicy Klaudyusza-Bernarda... Ach! tem lepiej! Będzie już wiedziała, czego się trzymać!... Ale czy to podobna. ażeby on jej nie kochał?.. Tyle już razy powątpiewała o jego miłości i rozpaczała nad tem, że teraz już nie chciała — nie mogła dopuścić do tak bolesnego przypuszczenia. Nie zadawała sobie nawet pytania, coby się z nią stało w takim razie... Jeżeli zaś ją kochał — a teraz oczekiwała stanowczego rozstrzygnięcia tego pytania z nadzieją przejmującą ją głębokiem wzruszeniem — wszystkie trudności zostaną tem samem usunięte. Jeżeli naprawdę, pod pierwszem wrażeniem wiadomości o jej stanie, powziął złowrogi projekt, przeciw któremu buntowała się w myśli całe wczorajsze popołudnie i całą noc — to było z obawy niebezpieczeństw, jakie jej groziły. Ale jeżeli nie wyrzekł się tej myśli, to się wyrzecze, jak tylko ona się z nim rozmówi. W egzaltowanej głowie dziewczyny powstawał plan, o którym dziwiła się, że nie pomyślała wcześniej: wyjedzie zagranicę, pod pozorem, że zamiast do Sèvres, chce się przysposobić na nauczycielkę języków nowożytnych, umieści się na jakiejś pensyi, jak tyle jej koleżanek, po paru miesiącach usunie się pod pozorem dawania prywatnych lekcyj; odbędzie słabość zagranicą, mając przy sobie ojca swego dziecka. Jemu tak łatwo wyjechać. I uwiedziona dziewczyna roiła szalone projekty. Po zbyt wstrząsających wrażeniach ostatnich dni, a szczególniej ostatnich dwudziestu czterech godzin, jej wyczerpane nerwy postradały wszelką odporność. Zbliżanie się stanowczej próby, jaką miała być rozmowa jej brata z kochankiem, rozpalało w niej gorączkę, podobną do upojenia. Na kilka chwil, które miały trwać bardzo krótko, wszystkie rozumowania, wszystkie obserwacye, jakie czyniła, zostały zapomniane. Jest to zjawisko, trafiające się często u osób pielęgnujących istotę bardzo kochaną, a dotkniętą nieuleczalną chorobą. Wiedzą one o tem. Radziły się już dwudziestu lekarzy, bezsilnych wobec złego. Sama myśl o poradzeniu się nowego lekarza, o którym im ktoś powiedział, upaja je radosnem oczekiwaniem. Płaci się bardzo drogo za te napady chorobliwej nadziei, istne zatrucia, wywołane nadmiarem wrażeń, zdradzające zupełne wytrącenie z równowagi, niezdolność umysłu do zatamowania przypływu złudzeń. To nieumiarkowanie w nadziei jest bardzo niepokojącym objawem. Bywa ono zwykle wstępem do przerzucenia się w drugą ostateczność, do szalonego zwątpienia, którego nagłe wtargnięcie, popycha tak często do czynów gwałtownych, a nieodwołalnych. Julia Monneron miała być tego przykładem i ofiarą.
Miała rano iść do Sorbony o pół do dziesiątej, na wykład należący do kursu przygotowawczego do egzaminów w Sèvres. Co za wzruszający kontrast pomiędzy jej stanowiskiem, napoły dziecięce, a sercem jej tak udręczonem. Ojciec, zajęty w każdą środę korepetycyami w liceum Ludwika Wielkiego od dziesiątej, zwykle szedł z nią razem. Była to jedna z rzadkich chwil, gdy profesor, bardzo zawsze zapracowany, mógł rozmawiać z córką, co dla tego maniaka ograniczało się do monologowania przez całą drogę. Nie domyślał się on burzy, szalejącej w głowie Julii, pod tem czołem przysłoniętem gęstemi włosami, w głębi tych ciemnych, tajemniczych oczu. I dziś, gdy przyszedł zawołać na nią, jak zwykle przezedrzwi, nowa nadzieja, następstwo pierwszej, ogarnęła jej duszę, miotaną szalonem pożądaniem, gotując jej nowy zawód. Przyszło jej nagle na myśl, że Rumesnil musiał mieć jakiś powód, zmieniając miejsce widzenia się z Janem? Dlaczego przełożył dom jej rodziców nad swój pałac? Była pewna — i nie myliła się — że chciał ją zobaczyć i zamienić parę słów, do których musiał przywiązywać wielką wagę. Jakie mogły być te słowa?... Jeżeli ją kochał, jeżeli myślał, że uda mu się nakłonić matkę do zezwolenia na ich małżeństwo? Jeżeli, co jeszcze prawdopodobniejsze, po przejściu pierwszego wrażenia na wiadomość o jej stanie, chciał ją prosić, żeby oszczędzała owoc ich miłości? Jeżeli?... W tej chwili, gdy się poddawała nowym złudzeniom, usłyszała głos ojca:
— Czy jesteś gotowa? — pytał. — Jest kwadrans na dziesiątą. Pretoryanie mówią: „wojskowa godzina.” Ja zaś chcę mówić: „szkolna godzina”...
— Jestem trochę cierpiąca — odrzekła Julia.
Chciała jeszcze dodać:
— Nie pójdę na wykłady...
Ale przyszło jej na myśl, że wychodząc pod tym pozorem daleko pewniej zobaczy się z Rumesniłem, niż pozostając w domu, pod czujnem okiem Jana. Zmieniła więc koniec zdania, prosząc ojca, ażeby zaczekał na nią pięć minut:
— Lepiej mi będzie, gdy wyjdę — powiedziała. Potrzebuję tylko chwili czasu, ażeby włożyć kapelusz i rękawiczki.
Co prawda, była jeszcze w szlafroczku i z gołą głową. Ale w tem rozgorączkowaniu, jakie ją ogarnęło, w niecałe pięć minut była już obuta i w sukni. Obliczyła sobie, że doszedłszy do Sorbony, wyjdzie z niej natychmiast i powróci na ulicę Klaudyusza Bernarda, by czatować na przybycie kochanka. Wykonała dokładnie ułożony plan i gdy przed samą dziesiątą ekwipaż Rumesnila ukazał się na rogu ulicy Gay Lussac, Julia stała już na chodniku, umieściwszy się tak, ażeby nie było jej widać z okien mieszkania rodziców, choćby nawet Jan wyglądał na ulicę.
Młody panek wziął na tę ranną wycieczkę ulubiony swój faeton, zaprzężony w parę kuców. Osadził je na miejscu przed kochanką, która, pomimo tragicznych okoliczności, w jakich się znajdowała, nie mogła się powstrzymać od zachwytu na widok męzkiego wdzięku, z jakim kierował pięknemi zwierzętami, strojnemi w rozety na łbach i w szory z jasnej skóry. Sam ten sposób, w jaki się wybrał na ważną rozmowę z przyjacielem, zdradzał już człowieka innej sfery — wielkiego pana, który traktuje lekko swoje stosunki mieszczańskie, bez względu na ich charakter. Za silne było przeciwieństwo pomiędzy tą biedną kandydatką na nauczycielkę w Sèvres, wątłą i bladą, w sukience z taniego materyału, a tym pięknym chłopcem o minie wyniosłej, który zabawił się, uwodząc przez rozpustę biedną dziewczynę, ale w którego życiu ten stosunek był tylko przelotnym epizodem. Rumesnil wyskoczył z faetonu i gdy stangret przejeżdżał wolno konie, hrabia zamieniał z Julią krótkie zdania, z których okropności nie zdawał sobie widocznie sprawy, bo wymawiał je ustami uśmiechniętemi pod złocistym wąsikiem. Błękitne jego oczy błyszczały przenikliwie i pieszczotliwie pod lekko przymrużonemi powiekami:
— Jaki rozum miała głupia Julia — zaczął żartobliwie — że czekała tu na mnie! Przeczuwała, że potrzebuję się z nią rozmówić... Dlatego postanowiłem pojechać do Jana, zamiast czekać na niego u siebie w domu. Miałem nadzieję, że uda mi się oddać ci list. Teraz już nie potrzeba. Pisałem, prosząc, ażebyś zechciała przyjść jaknajprędzej na ulicę d’Estrées, bo znalazłem...
— Co takiego? — zapytała bez tchu prawie.
— To, o czem ci mówiłem — odpowiedział. — Osobę bardzo pewną. Mieszka ona na Gros-Caillon. Już wczoraj wieczorem miałem o niej wiadomości... Musimy się umówić i wybrać do niej jeszcze w tym tygodniu. Jeżeli tak jest rzeczywiście, jak przypuszczasz, ważną rzeczą jest pośpiech...
Biedna dziewczyna nie wiedziała nawet, jakie wstrętne okoliczności, wstrętniejsze może jeszcze od proponowanego czynu, towarzyszyły poszukiwaniom operatorki.
Rumesnil istotnie, zaraz po odejściu Julii, wyruszył w pole. Przypomniał sobie dawną kochankę, z czasów najpierwszej młodości, z którą zapoznał się w Dzielnicy Łacińskiej zaraz po wyjściu ze szkół — kobietę wówczas trzydziestoletnią, kształcącą się na akuszerkę.
W tym podejrzanym światku, zapełniającym kawiarnie na ulicy des Kceoles i bulwarze St-Michel, spotyka się zawsze osobistości, marzące o mniej awanturniczej karyerze, a które stosunki ze studentami medycyny kierują w stronę kliniki położniczej. Trafiają się między niemi wytrwałe. Nie potrzeba dodawać, że moralność ich pierwszego zawodu towarzyszy im w następnym, i że prawie wszystkie obierają sobie okropną specyalność, do której chciał się zwrócić po pomoc Rumesnil.
Wyszukał on w przewodniku nazwisko dawnej przyjaciółki. Znalazł je i pojechał bezzwłocznie do jej mniemanego gabinetu porady, ohydnego warsztatu, którego właścicielką przyrzekła mu swoją pomoc. Szło już teraz tylko o nakłonienie Julii. Przewidywał on opór, który — pewien był — zniknie pod potęgą jego pieszczot i obietnic. Nie zadziwił się więc wcale błyskiem oburzenia, jaki mignął w oku dziewczyny, gdy mu odpowiedziała:
— Zdawało mi się, że cię wczoraj źle zrozumiałam. Czy naprawdę chcesz, żeby to dziecię nigdy na świat nie przyszło?
— Chcę się najpierw przekonać, czy się nie mylisz — odpowiedział.
— A jeżeli się nie mylę?
— „To musi być pomyłka” — wymówił z takiem samem dziwnem spojrzeniem i takim samym głosem pieszeczotliwym i rozkazującym, jak wczoraj na ulicy d’Estrées.
Nieszczęśliwa dziewczyna zadrżała i pochwyciwszy go za ramię, jak gdyby byli sami w domu a nie na ulicy, o pięćdziesiąt kroków od drzwi rodziców, pod okiem stangreta, przejeżdżającego zwolna konie — zapytała:
— Chcesz, ażebym się zgodziła na poronienie?!... Miejże odwagę powiedzieć mi to w oczy!... A potem ośmiel się jeszcze mówić mi o swojej miłości — o tem, że mnie kiedyś zaślubisz — że mi dasz swoje nazwisko!
— Nie zrozumiałaś mnie — odparł Rumesnil.
Błyszczące oczy Julii, krwawe wypieki na jej bladych policzkach, ostry dźwięk głosu, brutalne wyrażenie, jakiem się posłużyła, gwałtowny uścisk jej ręki, wszystko to było dowodem gniewu, który zaniepokoił młodzieńca. Obawiał się oporu. Nie przypuszczał tak gwałtownego oburzenia. Usiłował ją uspokoić, przybierając ton napół szyderczy, napół tkliwy, który tak dobrze pasował do jego twarzy patrycyusza z osiemnastego wieku, potomka tych, którzy wyznawali w miłości takie zasady:
„Ludzie, którzy się często wzruszają, nie żyją długo, bo ostrze szpady zużywa pochwę... Ludzkość może nas skłonić nieraz do naprawienia nieszczęścia bliźnich, ale niepotrzeba się niem martwić. Miejmy tę przezorność, ażeby zapatrywać się na to, jak na sen niemiły, i starać się o miłe przebudzenie”.
Ten sławny ustęp z dzieła księcia Richelieu ujmujący autor musiał wygłaszać takim samym tonem, jakim Rumesnil powiedział Julii:
— Powtarzam ci, żeś mnie nie zrozumiała. Ale nie możemy się tłómaczyć tutaj na rogu chodnika... Gdyby to było na ulicy d’Estréees, zaprowadziłbym cię przed zwierciadło — „przed nasze zwierciadło”, i zapytałbym, czy można nie kochać takiej osóbki, która potrafi być jeszcze ładniejsza, gdy wpadnie w gniew? Czy zechcesz przyjść tam jutro — we wtorek — o drugiej?... Wolno ci będzie obrzucić mnie wszelkiemi zniewagami... Potrafię uzyskać przebaczenie...
Wysunął ramię z rąk kochanki, wygłaszając tę przemowę, pełną przenośni do ścisłej zażyłości ich stosunku. Przyglądała mu się w milczeniu z takim wyrazem, jakiego nigdy jeszcze nie widział w jej czarnych oczach. Gdyby był miał mniej tej lekkomyślnej zarozumiałości, która dopomaga do zwycięztw w igraszkach miłosnych, ale przeszkadza odczuciu bolesnych ran miłosnego szaleństwa — wyraz tych oczu byłby go przeraził. Byłby w nich wyczytał ból gwałtowny, szał zranionego uczucia, któremu przerażająca pewność sprawia niewymowne udręczenie — zapowiedź zbliżającej się katastrofy. Zamiast jednak tego wszystkiego, śmiały rozpustnik widział w tym wybuchu jedno tylko: konieczność przyśpieszenia zerwania, do którego pozór już obmyślił,
Przez jednę z tych potworności sumienia, których żaden moralista nie zdoła wytłómaczyć, Rumesnil uważał za punkt honoru, ażeby Julię — z którą postanowił zerwać — zabezpieczyć od wszelkich niebezpieczeństw, na jakie ją wystawiał jej stan.
Obliczał sobie, że jeżeli będzie miał całe popoludnie wolne, żeby mógł z nią porozmawiać, potrafi ją skłonić do tej wyprawy, której sama myśl przejmowała ją teraz zgrozą.
Uprzejma matrona z Gros-Caillon upewniła go, że jedna konsultacya wystarczy. Rumesnil nie wątpił, że Julia przyjdzie na ulicę d’Estrées, tem chętniej, że przeszkodził jej teraz w wybuchu oburzenia, który miał jej przynieść ulgę w gniewie. Doszedłszy do domu, gdzie mieszkali Monneronowie, rozstał się z nią nagle, pod pozorem zupełnie naturalnym, mówiąc:
— Nie mogę narazić Jana, ażeby na mnie czekał. — Więc do jutra, na ulicy d’Estrées. Przyjdziesz, gdy będziesz mogła... Ja będę tam od drugiej... A teraz nie myśl o mnie zanadto źle...
Zniknął już, a Julia stała jeszcze parę minut na chodniku nieruchoma, jakby skamieniała pod wpływem myśli, które obudziła w niej ta scena tak krótka, a tak niemiłosiernie wymowna.
Odgłos mijających ją z dźwiękiem brzękadeł koni Rumesnila, które stangret przejeżdżał ciągle, przywołał ją do przytomności.
Poszła machinalnie dalej, przystając przed wystawami sklepów i oglądając się w stronę faetonu, dopóki nie zobaczyła Rumesnila, jak wyszedł przed dom, wsiadł na kozioł, wziął lejce i odjechał szybkim kłusem.
Ademar pozdrowił ją nieznacznym ruchem bata, nie zatrzymując koni.
Julia patrzyła za wykwintnym ekwipażem, gdy zawracał za róg ulicy Gay-Lussac, za znikającą postacią młodzieńca. Potem, idąc za mimowolnym popędem, jak rano, gdy wybiegła z jadalnego pokoju, puściła się szybko, biegnąc prawie, ku domowi. Minęła okno odźwiernego, nie zauważywszy drwiących min Maradanów, którzy widzieli ją rozmawiającą na chodniku z tym, czyje odwiedziny tak często komentowali. Przebyła pędem schody. Zadzwoniła drżącą ręką tak gwałtownie, że brat w głębi mieszkania odgadł po samem:dzwonieniu kto idzie.
— Domyśliłem się, że to ty... — zaczął, gdy we szła do jego pokoju.
I dodał natychmiast:
— Rumesnil wyszedł ztąd przed chwilą. Nie pomyliliśmy się. Od niego Antoni pożyczył pięć tysięcy franków... Oddałem mu te pieniądze. Ten interes jest więc już załatwiony. Czy trwasz cisgle przy swojem żądaniu? — mówił dalej, — Czy masz odwagę dowiedzenia się prawdy, jakakolwiek ona jest?..
— Żądam tego od ciebie — odrzekła. — Mówiłeś z nim o mnie, jak miałeś zamiar?... Tak? Co ci odpowiedział?...
— To, co przewidywałem — odparł Jan. — Dowiedziawszy się, że jego grzeczności zostały zauważone przezemnie — co nic nie znaczy, i przez innych — co znaczy dużo — zmieszał się bardzo. Był dla mnie serdeczny, bo on jest pomimo wszystkiego moim przyjacielem, prawdziwym przyjacielem! Przyznał, że był nieostrożny. Przepraszał mnie za to. Nie taił się przedemną, że jest tobą zajęty, bardzo nawet. Wszystko, co mówił, przekonało mnie, że nie jesteś winna temu, co się stało. Nie byłaś względem niego zalotna, zrozumiałem to wyraźnie. Wydałaś się przedemną z tą tajemnicą dopiero wtenczas, gdy na moje zapytanie „Czy jesteś bardzo nieszczęśliwa w domu rodziców?” — odpowiedziałaś mi: „Bardzo!” To, o czem ja się dowiedziałem dopiero wtedy, Ademar zgadł ode dawna. Oto i wszystko. Twoje moralne osamotnienie wzruszyło go. Twój niepospolity umysł spodobał mu się. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ty patrzysz na niego innemi oczami, niż on na ciebie. Dałem ci słowo, że będę z tobą szczery, choćbym miał posunąć się do brutalstwa i dotrzymam tego: nie powiedział mi, że cię kocha, pomimo, że tak daleko zaszliśmy w rozmowie, pomimo, że był tak wzruszony. To znaczy, żem a dla ciebie szacunek, sympatyę, współczucie, przyjaźń...
Jan zawahał się chwilę, a potem jak ten, kto cofnąwszy się zrazu przed zadaniem ciosu, decyduje się wreszcie wymówić bez ogródek to, co uważa za konieczne, dodał:
— Ale cię nie kocha... Zadaję ci boleść, czuję to, widzę... Ale zobowiązałem się powiedzieć prawdę. Wiesz teraz wszystko...
— Dziękuję ci — odpowiedziała krótko Julia.
Podczas gdy brat mówił, przysłoniła powiekami oczy, a gdy chwalił Rumesnila, zamknęła je zupełnie. Ręce skrzyżowała na piersiach, takim samym ruchem pełnym bólu, jak podczas rozmowy z Antonim.
Przecież komedya, którą jej kochanek odegrał wobec brata, była przez nich oboje postanowiona? Przecież ona sama zażądała od niego, ażeby usunął wszelki ślad podejrzenia?
Mógł on zapewne skorzystać z tej sposobności i napomknąć coś o zamiarach na przyszłość — o przeszkodzie, jaką w tem jest dla niego jego matka: dać do zrozumienia, że ma dla Julii cieplejsze uczucia... Nie powiedział nic. Czy miała prawo wnosić z tego, że ją oszukuje? Dlaczego więc całą istotą wstrząsał dreszcz, który przebiega kobietę w chwili, gdy nagle spotyka się z dowodem zdrady? Dlaczego pochwały kochanka w ustach tego brata, tak w tej chwili ząślepionego, jak ojciec, oburzały ją i gniewały? Dlatego, że te wszystkie szczegóły, nagromadzone i zestawione z sobą, te wskazówki, odsłaniające prawdziwy charakter Rumesnila, były dla niej dowodem jego srogiego egoizmu.
Zdejmowała ją trwoga przed tym człowiekiem, w którego ręce się oddała, ażeby ją zaprowadził... dokąd?
Kilka słów, jakie z nim zamieniła przed chwilą na ulicy, powracały jej na pamięć jego spojrzenie, którego magnetyczny — wpływ tylokrotnie już złamał jej wolę, rozwiał skrupuły, gdy mu się opierała — napróżno!
Ta trwoga wzmogła się jeszcze, ale teraz połączona z bólem niemal fizycznym, gdy zapytała:
— I to wszystko, o czem mówiliście?
Brat odparł:
— Mówiliśmy jeszcze o jednej kwestyi, bardzo drażliwej, o waszym stosunku w przyszłości,.. Ostrzegłem cię, że zażądam, ażeby przestał u nas bywać. Uprzedził mnie sam: w przyszłym tygodniu wyjeżdża z Paryża...
— Wyjeżdża z Paryża? — przerwała Julia.
— Tak — powtórzył Jan — oddawna już miał zamiar pojechać do Berlina na siedem lub osiem miesięcy dla zbadania stosunków socyalistycznych w Niemczech. Przyśpieszy tylko swój wyjazd o kilka tygodni. Nic więcej.
— I upoważnił cię, ażebyś mi powiedział o jego wyjeździe? — badała Julia.
— Jak ty mnie o to wypytujesz! — zawołał zadziwiony. — Dlaczego?
— Dlaczego? — powtórzyła z wyrazem, który Jan zapamiętał na zawsze. — Dlaczego?... Dlatego, że on jest moim kochankiem! Czy słyszysz?! Moim kochankiem! Dlatego, że mnie porzuca nikczemnie, niegodziwie, shańbiwszy mnie! Odpowiedz! Czy nie miałam prawa wymagać, ażeby mnie ostrzegł?... Ach! był dla ciebie bardzo serdeczny!... To prawdziwy przyjaciel!... Posłuchaj mnie teraz: jestem w ciąży, a on mi proponuje operacyę dla wywołania poronienia... Mówił mi o tem wczoraj... Widziałam się z nim po południu. Poszłam na schadzkę... Dziś rano mówił mi toż samo. Bo widziałam się z nim przed chwilą — na ulicy — gdzie czekałam, ażeby go zobaczyć, zanim tu przyjdzie... Tak, tego on żąda odemnie, ten prawdziwy przyjaciel, a potem chce mnie odepchnąć, porzucić w błocie!... Kiedy jest przy mnie, kiedy na mnie patrzy, ma nademną taką władzę, że jeszcze pięć minut temu nie byłam pewna, czy mu nie ulegnę, czy nie pójdę z nim do tego okropnego miejsca, ażeby się dopuścić tego okropnego czynu... Teraz, kiedy już ktoś drugi wie o tem, nie pójdę, i nie dojdzie do tego! Uderz mnie Janie, znieważ mnie, wygnaj... W szystko mi jedno. Ale nie dopuszczę się tej zbrodni, i nie będę słuchała twoich pochwał dla niego... Nie będzie cię dłużej oszukiwał, jak mnie oszukał... Znasz go teraz, jak ja go znam... Pogardzasz nim. Nienawidzisz go... Ach! nikczemny! nikczemny! nikczemny!...
Mówiła, nie licząc się ze słowami, nie pytając, co będzie po tem wyznaniu, które jej wydarł gniew i wyrzuty sumienia.
Czuła z jednej strony potrzebę postanowienia czegoś nieodwołalnego pomiędzy sobą a pokusą, jak powiedziała, a z drugiej strony wzdrygała się na fałsz tego, którego tak bardzo kochała, którego jeszcze kochała.
Dopiero po niebacznem wymówieniu tych słów zrozumiała całą ich doniosłość. Jan słuchając jej osunął się na krzesło.
Straszne wyznanie upadku Julii i zdrady przyjaciela było dla niego ciosem tak bolesnym, że w myślach poczuł zamęt.
Brat i siostra milczeli kilka minut i żadne nie mogło zdobyć się na słowa. Potem — nagle łzy wytrysnęły z oczu młodzieńca. Litość przepełniła mu serce na widok tych nędz rodzicielskiego domu, wcielonych, streszczających się w najgłębszej nędzy tej dziewczyny, uwiedzionej przez jego przyjaciela i — porzuconej...
Przyciągnął do siebie nieszczęśliwą, przycisnął do piersi i jęknął:
— Ach! moja biedna, biedna Julio! A ja nie nie umiałem przewidzieć, niczego się nie domyśliłem, niczemu nie zapobiegłem! Nie umiałem cię obronić! Nie umiałem zrozumieć twoich uczuć, ani zdobyć twego zaufania! Ja miałbym cię znieważyć? Ja — miałbym cię wypędzić? Ależ ja jestem twoim bratem, starszym od ciebie! Powinienem się tobą opiekować, strzedz cię!... A on śmiał się dopuścić takiej niegodziwości, on — mój przyjaciel — i nie cofnął się nawet przed tą myślą, że jesteś taka samotna, taka biedna, taka śliczna, delikatna, bezbronna!...
— Czy to być może? — pytała, przytulając się do brata. — Nie odpychasz mnie? Nie złorzeczysz mi? Nie pogardzasz mną? Ach! nie czyń sobie wyrzutów, Janie, nie mów, że mogłeś być dla mnie lepszym! To ja zawiniłam, ja, która miałam tak dużo pychy i liczyłam zawiele na własne siły!... Ale jeżeli ty mnie nie opuścisz, zdobędę się na odwagę. Wyjadę z Paryża!... Pojadę za granicę, kiedy czas nadejdzie... Tam urodzi się moje dziecko. Będzie ono moją siłą, moją pokutą, moim celem życia. Będę dla niego pracowała... Nie cofnę się przed niczem...
— Ah! odważne masz serce! — zawołał młodzieniec.
Odsunął się od niej i milczał jakiś czas, chodząc po pokoju.
Potem przystanął przed nią:
— Nie! tak nie będzie! Byłaby to zawielka niesprawiedliwość. Nie pozwolę na to...
— Co myślisz uczynić? — zagadnęła go, drżąc cała...
— Że nie ja jeden będę dla ciebie podporą, że cokolwiek się stanie, nie wyjedziesz ztąd jak winowajczyni, że ktoś więcej jeszcze podzieli z tobą ciężar nieszczęścia.
— Kto taki? — spytała.
— Ojciec.
— Ojciec? — zawołała Julia.
Nie! Nigdy! Nie wystawiaj mnie na to, Janie, błagam cię! Jeżeli nie przez wzgląd na mnie, to przez wzgląd na ojca! Nie czyń tego...
— Zapóźno już cofać się — wyrzekł brat z wyrazem stanowczości, który. już tego rana tak zadziwił Julię. — Nie mamy prawa ukrywać przed nim tej tajemnicy, nawet przez wzgląd na niego. Jest przecież głową rodziny. Powinien wiedzieć... Dość Już mam tych przemilczań — dodał, potrząsając głową — dość już tych kłamstw. Nicby się nie było stało, gdybym był dawniej miał odwagę mówić z nim szczerze. I teraz powiem mu wszystko, chyba, że może ty sama wolisz mu powiedzieć...
— Ja? — jęknęła — ja?...
Zasłoniła twarz obiema rękoma, jakby jej wstyd na samą myśl wyznania był zbyt ciężki do zniesienia.
— Nie! to niemożliwe!
— Więc dobrze! — powiedział Jan.
Usłyszawszy wykrzyknik siostry, włożył paltot i kapelusz, gotując się do wyjścia.
— Ja sam powiem mu to wszystko. Rozmyśl się. Zastanów się, jaką ulgę sprawiłaś sobie i mnie, będąc ze mną tym razem szczerą... Pomyśl, w jaką przepaść nowych kłamstw pogrążyłabyś się — i na jak długo — gdybyś postanowiła milczeć... Ja ci do tego nie będę pomagał... Jest jednakże ktoś, kto może nam oszczędzić tego wyznania, a naszemu ojcu tej boleści...
— On? — wyszeptała jeszcze więcej przerażona. — Chcesz...
— Pójść do Rumesnila — odpowiedział, wymawiając nazwisko, które wyczytał na jej ustach, a którego lękała się wymówić. — Tak, pójdę do niego zaraz... W jego mocy jest naprawie wszystko. Moim obowiązkiem, jako brata, jest zażądać tego zadość uczynienia i zażądam go... Bywaj zdrowa! — dodał, całując siostrę. — Nie ty jedna ocaliłaś się, zrywając z kłamstwem. Wydobyłaś i mnie razem z sobą. Nie powrócę już do fałszu, przysięgam ci i tobie nie pozwolę powrócić...

∗             ∗

Wyszedł z pokoju, zanim Julia zdobyła się na odpowiedź.
Podrażnienie nerwowe, popchnęło ją w chwili uniesienia do wyznania popełnionego błędu, oraz przebytych cierpień i gniewu — i teraz stanęła zgnębiona wobec następstw natychmiastowych i nieuniknionych swojego wyznania.
Ton Jana i wyraz jego twarzy nie pozostawiały jej żadnej wątpliwości co do tego: ojciec dowie się o jej hańbie!
A tamtem?
Trwoga dziewczyny wzrastała — wzrastała — na samą myśl o tem, że mściciel już jest w drodze, i że spotkanie nastąpi zaraz lub później. Ale zawsze nastąpi...
A jeżeli Rumesnil zachowa się wyzywająco względem Jana?
Jeżeli jej wyznanie przed bratem i jego postępek wytłómaczy sobie jako chęć szantażu z jej strony?
Jeżeli to powie?
Jeżeli pomiędzy nimi dojdzie do sprzeczki — do zniewagi — do pojedynku? Jeżeli jeden z nich zostanie zabity?
Obraz ten przedstawił się Julii tak wyraźnie, że krzyknęła i ocknęła się z tego stanu graniczącego z hypnozą.
— Jestem blizka obłędu — powiedziała sobie. — W każdym razie dziś rano nie dojdzie do pojedynku. Ademar pisał, że nie będzie na śniadaniu u siebie... Mój Boże! jeżeli nie skłamał! Żeby tylko nie powrócił do domu! Ale trzeba działać tak, jak gdyby to było prawdą...
Julia usiadła przy biurku brata, jak automat, i drżącą ręką napisała parę wierszy tak nieczytelnych, że z trudnością można je było odcyfrować — ostrzeżenie, mogące jeżeli nie zapobiedz katastrofie, to przynajmniej ją opóźnić.

„Jan wie o wszystkiem. Unikaj spotkania z nim, dopóki się z tobą nie rozmówię. Przyjdę na ulicę d’E... dziś o piątej, zamiast jutro. Przez litość, czekaj tam na mnie.”

Włożywszy list do koperty i wypisawszy na niej adres, siedziała przez chwilę z głową ukrytą w dłoniach, wyobrażając sobie zawczasu, jak ją Rumesnil przyjmie na tej schadzce, której sama zażądała na dziś, naznaczając trochę późną godzinę dla tem większej pewności, że on się tam stawi. Ogarnął ją napowrót szał miłości.
O kochanka tylko lękała się w tej chwili — o nim tylko myślała z namiętnością w dziesięćkroć wzmożoną żalem za to, co uczyniła.
Jakie szaleństwo popchnęło ją do zdradzenia tego, którego kochała — nad życie? Dlaczego nie zgodziła się na wszystko, byleby go tylko nie stracić? Dlaczego nie zgodziła się na ten najwyższy dowód miłości, jakiego od niej żądał, na posłuszeństwo — i zbrodnię? Czem usprawiedliwi swoje wyznanie przed bratem? I to jeszcze przed kim? Przed przyjacielem, do którego — jak dobrze wiedziała — Rumesnil był tak szczerze przywiązany! Ach! tego on nie przebaczy jej nigdy! Nie ujrzy go już nigdy takim, jak wczoraj, tak czułym, pieszczotliwym i pięknym! I to ona sama go odepchnęła, sama go zdradziła!...
Fala rozpaczy zalała nanowo to serce zdruzgotane, i złowroga myśl — tyle razy ją napastująca — powróciła z większą jeszcze siłą...
Porwała się szybko z miejsca i poszła do pokoju na drugim końcu korytarza, do pokoju Antoniego. Tam zaczęła otwierać szuflady, niepozamykane na klucz, i szukać na półkach szaf — pod ubraniami — dopóki ręka jej nie namacała zimnej stali, której dotknięcie przejęło ją dreszczem.
Pamiętała, że starszy brat miał rewolwer, który zawsze zabierał, wychodząc na nocne wycieczki.
Podczas owej ważnej rozmowy zrobił do niego aluzyę...
Julia trzymała teraz broń w ręku.. Wzięła ją i sprawdziła, czy naboje pozakładane. Potem ukryła samobójcze narzędzie w kieszeni i zbiegła ze schodów pędem, ażeby oddać list Maradonowi i kazać mu odnieść go natychmiast.
Cobądź nastąpi teraz, jakiebądż próby ją czekają — ma już przy sobie niezawodne lekarstwo...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.