Po szczeblach/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
NIEPOKÓJ MYŚLI I SERCA.

Zegar starego kościółka wybił drugą, w chwili, gdy Jan odchodził od tych drzwi kuszących, uciekając od Brygidy — i od własnych myśli.
Ach! jakżeby pragnął!...
Ściemniło się już oddawna, a on błąkał się jeszcze po ulicach tej dzielnicy, dawnego przedmieścia Św. Marcelego, rozciągającej się dziś do fortów Ivry i Bicêtre.
Ta wędrówka bez końca, po chodnikach, obok licznych szynkowni, które zapełniali powracający z poblizkiego cmentarza wędrowcy, bardzo już pocieszeni, budziła w nim pytanie:
— Do czego to wszystko?
Pytanie nieznośne dla młodzieńca tak uczuciowego i rozumnego.
Wrażenie, jakie czyni widok dzielnic ludowych Paryża na tych, którzy, jak Jan, błądzą po nich bez celu, jest zniechęcające i bolesne.
Patrząc na tych ludzi, siedzących za stołami szynkowni i traktyerni, widzi się, że robotnik francuski nie stanowi — wbrew dowodzeniom politykujących maniaków odrębnej warstwy społecznej.
W dzień nieroboczy ubiera się on, jak każdy mieszkaniec miasta. Pali takie same papierosy i kupuje je tam, gdzie wszyscy. Potrawy, które zjada w traktyerni, są takie same, jakie mieszczanin każe robić swojej kucharce. Popija je takiem samem winem, cierpi na te same przypadłości trawienia skutkiem kawy i wódki. Czyta te same dzienniki, zawiązek jego myśli jest taki sam, jak tamtych. Całą różnicę stanowi scenerya.
Stół w winiarni nie ma obrusa, a często i serwet.
Ale taki drobiazg nie wystarcza do uznania granicy pomiędzy żakietką a bluzą, nieistniejącej granicy, której zburzenie postawili sobie za cel socyaliści.
Nie koniec na tem.
Robotnik francuski nie jest bynajmniej taki, jakim go przedstawiają jego pochlebcy: istotą wstrzemięźliwą i niezepsutą, pierwotnym człowiekiem, w którym drzemią zapasowe siły, mające odmłodzić zgrzybiałe społeczeństwo i dźwignąć je z upadku.
Robotnik nie jest barbarzyńcą.
To człowiek cywilizowany lichego gatunku, z małemi wyjątkami rozwinięty do ostatecznych granie dostępnego dlań rozwoju.
Niema powodu ani do litowania się nad nim, bo jego życie jest łatwe w porównaniu z życiem wielu drobnych kupców i urzędników — ani do pogardzania nim, bo jest inteligentny, i jego poziom moralny nie jest niższy od ogólnego poziomu — ani do wysławiania go, bo ten poziom nie jest zbyt wysoki, a rozwinąć się już więcej nie da.
Ale zato sa słuszne powody, ażeby go się obawiać, bo wielu ludzi postępuje z nim według wstrętnego programu niemieckiego agitatora, który mawiał:
„Trzeba przekonać lud, że jest nieszczęśliwy.”
Dając mu prawo rządzenia sprawami kraju dlatego tylko, że stanowi większość ludności — co jest fatalnym błędem, który sprowadzi kiedyś zgubę Francyi — dano mu możność zadawania śmiertelnych ciosów cywilizacyi.
Jest nad czem boleć, widząc ten wątły okaz ludzkości, że stuletnie trudy rewolucyjne doprowadziły za pomocą szarlataneryj wyborczych podobne niecnoty do rządzenia krajem.
Stwierdzenie tego faktu jest zawsze gorzkie, a więcej jeszcze, jeżeli to samo rozczarowanie, co w sferach ludowych, spotyka nas i w wyższych warstwach społeczeństwa.
Taki właśnie los przypadł w udziale synowi profesora Monneron.
Szedł on, szedł bez celu, upatrując wśród niezliczonego mnóstwa przechodniów w alejach i uliczkach twarzy zadowolonych, zdrowych, silnych. Nie było ich, były tylko twarze zdenerwowane i przepracowane, albo niesłychanie pospolite, a jeszcze częściej twarze z piętnem moralnego upadku. Z największem zajęciem przyglądał się Jan ojcom i matkom, wloką cym jedno ręku... drugie na
To poświęcenie się dobrowolne ciężkim wiązkom rodzinnym wśród klas pracujących rozczulało go niemal do łez.
I poco to wszystko? zapytywał w myśli tych ludzi ze swoim jak i ojcem, uważając ich, jego, za ofiary złudzeń, bo odczucie braków obecnego społecznego wykazywało mu bezużyteczność wszelkich wysiłków dla ludzi urodzonych w tej miernocie i zgrzybiałości warstw demokratycznych.
Przechodząc koło szynkowni, gdzie pijacy zalewali się absyntem branym na kredyt, w towarzystwie ohydnych ladacznic, chciał im powiedzieć: „Dobrze robicie!”
Miał pokusę to powiedzieć on, jeden z twórców Związku Tołstojowskiego, który otworzył restauracyę bez trunków.
Przychodziły mu na myśl paradoksy Antoniego.
Uczucie, fizyczne prawie, ogólnego rozprzężenia ogarniało go i gnębiło.
Ale nawet w tej epoce marnowanych sił i niepewnych przedsięwzięć zdarzają się ludzie szlachetni, zrównoważeni moralnie, których życie jest wypełnione i pożyteczne.
Taki pan Ferrand naprzykład.
Ale na co się to zda, kiedy on, Jan Monneron, nie może stanąć przy jego boku?
I czarowna postać Brygidy ukazywała się zakochanemu jako miraż pełen słodyczy a niedyskretny.
Czemuż nie wychowano go tak, jak ją, w takich samych zasadach, w takiem samem otoczeniu, zwyczajach i wierzeniach?
Wtedy jego zamiar połączenia się z tem niewinnem dzieckiem, marzenie, którem od tak dawna ogrzewał swoje serce, byłoby możliwe do urzeczywistnienia!
Nie potrzebowałby zrywać z zasadami dzieciństwa i młodości dla zdobycia szczęścia w wieku dojrzałym — nie potrzebowałby wypierać się ojca i towarzyszów tej młodości, aby stworzyć nową rodzinę!
O zmroku tego smutnego dnia ciężka mgła osunęła się na miasto. Zapalone latarnie świeciły jaskrawemi plamami w żółtawem powietrzu. Okna domów oświetlały się stopniowo. Winiarnie, składy wędlin i pieczonego mięsiwa jaśniały już światłem i wrzały życiem. Ożywienie przedmieścia stawało się coraz jaskrawsze, a przez zestawienie z niem coraz głębszym był smutek młodzieńca — tak bolesnym chwilami, że nie był już w stanie znieść dłużej samotności.
I wtedy, przemyślając dokąd pójść, ażeby nie być samym, a nie chcąc wracać do domu, przypomniał sobie nagle wieczorne zebranie w Związku Tołstojowskim.
— Naznaczone na pół do dziewiątej — pomyślał, spoglądając na zegarek, a teraz siódma. Może Crémieux-Dax je obiad w restauracyi? Rozmowa z nim sprawiłaby mi ulgę...
Wspomnienie przyjaciela i niełatwego z nim stosunku przerwało niepewne i bezcelowe chodzenie Jana, na którem zeszło mu całe popołudnie i skierowało go żywym i energicznym krokiem przez bulwar Włoski na ulicę Humboldta, gdzie spodziewał się zastać kolegę. Przyszły dziedzic milionów, zebranych przez starego Crémieux-Daxa w kopalniach Południowej Afryki, uciekał od wspaniałego pałacu i wykwintnych obiadów, które mu wymawiał i których mu zazdrościł Antoni, na obiady dwudziestosusowe w lokalu, który Jan nazywał „restauracyą”, a który był poprostu zakładem wstrzemięźliwości. Crémieux-Dax założył tę ludową jadłodajnię, wypuściwszy tysiąc akcyi po dwadzieścia pięć franków każda. Wziął ich sam na siebie osiemset, sto wziął Rumesnil, a pozostałe rozebrali lepiej uposażeni członkowie Związku. Jan ze swego skromnego budżetu ofiarował sto franków na nabycie czterech. Crémieux-Dax był też założycielem Związku Tołstojowego, z tem samem doskonałem zrozumieniem praktycznych celów dzieła. Restauracya, dzięki skromnemu kapitalikowi, który miał przynosić procentu 2% dawała obiady po 80 centymów i po franku, z produktów zdrowych, przyrządzone hygienicznie. Wszelkie trunki były zabronione.. „W imię przyszłej, uświadomionej ludzkości, nie będziesz pił”. Ta dewiza, wymalowana olbrzymiemi literami na wszystkich ścianach zakładu, świadczyła o jego charakterze, jak i cztery wyrazy służące za godło Związkowi: Przyroda, Wiedza, Postęp, Sprawiedliwość. Crémieux-Dax, który przewodniczył przy układaniu ustawy, zamieścił w pierwszym jej artykule zastrzeżenie, że liczba członków Związku będzie ograniczona — co samo już dowodzi praktycznej bystrości jego umysłu. Chciał on, żeby Związek był nieliczny, dla większej żywotności. Tworzyło go siedmiu członków komitetu, z których każdy obowiązany był zjednać dwudziestu czterech adeptów, w połowie ludzi inteligentnych, w drugiej połowie robotników, poręczając za wprowadzonych przez siebie. Z tych 175-iu ludzi nie było ani jednego, któregoby Cróémieux-Dax nie znał osobiście, I dlatego jadał sam najczęściej w restauracyi Związku. Na ogłoszeniu wypisane były ceny potraw, z których najdroższa kosztowała siedem su.
Obraz tego chłopca tak bogatego, a jadającego z poświęcenia dla idei, obiady godne ascety, w ubogiej sali, objawił się udręczonemu Janowi, jako cel, do którego chciał dążyć... Dostać się do kąta sali, w którym założyciel Związku, samą swoją obecnością dowodził szczerości swych przekonań, dając innym cichą, lecz wyraźną naukę, było dla kochanka Brygidy schronieniem przed tem wszystkiem, od czego cały dzień uciekał, odsunięciem się jeszcze dalej od tej, której postanowił nie zaślubić. Było to wyzwoleniem się z pod uroku mistrza z ulicy Tournon i poddaniem się pod inne wpływy. Od sześciu miesięcy otrząsnął się był prawie zupełnie z pod tych innych wpływów, którym ulegał dawniej, zrazu z zapałem, potem opornie. Od czasów szkolnych — gdy kolegowali z sobą na ławkach drugiej klasy i zawarli przyjaźń w piętnastym roku życia, Salomon Crémieux-Dax zaczął wywierać na Jana wpływ hypnotyczny, jaki wywiera zwykle charakter silny i logiczny na wolę chwiejną i niepewną. Wpływ ten był zupełnym do chwili, gdy zaczęli uczęszczać na wykłady filozofii, na których Ferrand odsłonił Janowi potrzeby jego duszy, których on sam dotąd nie rozumiał. Dwie sprzeczne dążności, które czyniły jego charakter tak niejednolitym: tradycyjna uczuciowość, odziedziczona po przodkach, i rewolucyjna zajadłość, wpojona mu przez ojca, były jakby wcielone w te dwie postacie, które go pociągnęły kolejno ku sobie, lecz z któremi nie mógł się zlać w zupełności. Powiedział to sam panu Ferrand z tą bezpożyteczną jasnością sądu, która w połączeniu z wiecznem wahaniem czyniła go doskonałym typem młodzieńca obecnej epoki. Napróżno instynkt łączył się z rozumowaniem, a doświadczenia ogólne z doswiadczeniami osobistemi, przekonywując go, że Francya od 1789 roku podobna jest do człowieka, który powtarza ciągle, że dwa a dwa jest pięć i spostrzega, że wynik jest mylny. Pociągało go zawsze to, co możnaby nazwać poezyą Rewolucyi, odsłaniającą ubóstwo teoryi, głoszonych pod tą czarodziejską etykietą. A jednak ta poezya istnieje, i to jedno tłumaczy, że tylu ludzi uczuciowych i szlachetnych pociągnęła ona i pociąga jeszcze do tej pory. Ma ona źródło w tej właściwości umysłu, która nie może uwierzyć w rozdźwięk pomiędzy ideą a faktami i któraby pragnęła za jakąbądź cenę pogodzić je z sobą. Jan wiedział oddawna, że zło wrogich doświadczeń, że liryzm umysłu, i ta nieokiełznana uczuciowość bardzo szkodliwe są dla kraju i dla każdej z grup składających naród. Wiedząc to jednak, nie mógł się wyzwolić z pod uroku. Uczuwał potrzebę pewnej egzaltacyi w sprawach społecznych, której wybitnym przedstawicielem był Crémieux-Dax. Twórca Związku Tołstojowskiego należał do tych Żydów, krańcowych idealistów, w których płonie zapał dawnych proroków Izraela. Pochodził on z Południowej Francyi. Jak większa część współwyznawców z tych samych stron, był potomkiem Żydów wygnanych z Hiszpanii w końcu piętnastego wieku przez Ferdynanda Katolickiego. Miał twarz Żydów hiszpańskich z ostremi rysami, giętkie ciało, cienkie kości i głębokie oczy czarne, w których pali się jeszcze słońce Wschodu. Miał też w wysokim stopniu te wielkie przymioty, które tej rasie wyjątkowej dały odporność wśród tylu klęsk: umysł giętki i ruchliwy, osobliwą łatwość asymilacyi, niesłychaną wytrwałość w pracy i połączenie dziwne zapału i cierpliwości, zażartości i rozwagi, które widzimy w wielu typach biblijnych. Po ukończeniu szkół, w których był jednym z najświetniejszych uczniów, wszedł do Szkoły Normalnej, a opuścił ją ze stopniem doktora filozoti. Teraz pisał rozprawę, której sam tytuł brzmiał paradoksalnie, złączony z nazwiskiem syna spekulanta: „O psychologicznych podstawach pojęcia własności“. To dzieło, mające być usprawiedliwieniem naukowem majaczeń kolektywistycznych, było ścisłym wyrazem jego przekonań, o których szczerości nie mogli wątpić ci, co jak Jan, znali go od dzieciństwa. Crémieux-Dax przyjął zasadę głoszoną przez Salvadora i Darmestetera, którzy bronili jej z takim zapałem. „Dwa dogmaty — pisał autor „Proroctwa lzraela“ — tworzą Judaizm: Jedność bóstwa i mesyanizm, to jest jedność praw tego świata i tryumf sprawiedliwości na ziemi. Te dwa dogmaty w obecnej chwili przyświecają postępowi ludzkości w nauce i w porządku społecznym, a zowią się w języku nowoczesnym jednością sił wiarą w postęp“. Jan nieraz słyszał od kolegi te cytaty i komentarze do tego credo, przypominające mu zasady ojca, lecz rozwinięte szerzej i łączące Mojżesza z Dantonem i Pięcioksiąg z Prawdami człowieka. Głębokie przekonania rewolucyjne Crémieux-Daxa nie wyszły z granic teoryi aż do fatalnego przesilenia w roku 1898; które stanowi wybitną datę naszych stuletnich niesnasek. Doprowadziło ono do wybuchu i do wrzenia wszystkie żywioły. Od tej chwili dopiero milioner-filozof wystąpił do działania z zimną zaciekłością, zamiast dawniejszego nieokreślonego humanitaryzmu, modnego w kołach uniwersyteckich. Tej właśnie czułostkowej modzie dał się pociągnąć Jan z powodów, o których wspomniał panu Ferrand, a Ademar Rumesnil przez umysłowy snobizm. Socyalistyczne przekonania Crémieux-Daxa pochodziły z przyczyn głębszych. Jego bystre oko dojrzało w ostatnich wypadkach objaw rozczarowania, które zwraca średnie klasy społeczeństwa francuzkiego ku narodowym tradycyom i zniechęca je zwolna, lecz stanowczo do zasad 1789 r. Przejęty czcią dla tych zasad, Salomon przyjął odważnie taktykę tych wszystkich, którzy, jak on, instynktownie wzięli za hasło: „Pereat mundus, fiat Justitia“. Został socyalistą-kolektywistą, ażeby zużytkować, jak mówił otwarcie: „siły ludu ku obronie zasad, których przed stu laty broniło mieszczaństwo, a od których teraz się odwraca“. Kiedy mu przypominano, jak dalece cywilizowany człowiek podczas rewolucyi zbliża się do dzikości, kiedy cytowano rzezie wrześniowe, dni czerwcowe i bliższe nam czasy komuny, odpowiadał słowami Virgiliusza, ten wyznawca Krola Marxa, a uczeń Szkoły Normalnej. „O passi graviora!“ I uśmiech szyderczy występował na jego usta. Było to wspomnienie, prześladowań i zuchwalstwo rasy, która przecierpiawszy tak wiele, przeszedłszy tyle nieszczęść, nie obawia się już zawichrzeń nie dorównywających dawniejszym jej klęskom.
Takim był ten człowiek wybitny i niebezpieczny, podobny do Jana pod niektóremi względami, a tak bardzo różniący się pod innemi, którego widoku pożądał teraz Jan gwałtownie na zakończenie tego dnia męczarni, równie gwałtownie, jak go unikał od pewnego czasu. Doszedłszy do domu na przedmieściu św. Jakóba, na którym widniał skromny napis „ ' wstrzemięźliwości”, rozczulił się i poczuł uwielbienie dla przyjaciela, czego oddawna już nie doznawał. Byłby szczerze zmartwiony, gdyby nie zastał go siedzącego na zwykłem miejscu, przy stoliku, w pobliżu drzwi, zkąd on mógł widzieć każdego wchodzącego. Pomimo, że restauracya była otwarta dla wszystkich, zastrzeżenie. co do wstrzemięźliwości odstręczało przechodniów. Uczęszczali tu tylko stali bywalcy, członkowie Związku. Crémieux-Dax znał ich wszystkich i rozmawiał z każdym wyłącznie o tem, co czytali. Powstrzymywał się w swem apostolstwie od wszelkiej pomocy, wychodzącej po za granice intelektualne.
— W, „Z.-T.” niema bogactwa, ani ubóstwa powtarzał często, — są tylko ludzkie umysły. Jan Monneron, wchodząc, zobaczył Salomona piszącego na kartce wydartej z bloczka, którą potem oddał człowiekowi o szpakowatych włosach, ubranemu ubogo, lecz schludnie.
— A! przyszedłeś! przemówił do Jana bardzo zimno.
Po odejściu robotnika dodał:
— Prosił mnie o spis książek. Chciałem mu na początek wypisać powieści: Nędzników, Zmartwychwstanie. „Nie chcę! odpowiedział Proszę o dzieła naukowe. Dosyć mam już kłamstw... Żądam prawdy...” Gdy cały lud będzie myślał tak, jak on, będzie to wielkim krokiem na drodze postępu. A zwróć uwagę, że nie jest to człowiek młody i blizko pięćdziesięcioletni...
Ta energia człowieka, rządzącego się ścisłą logiką, pociągała w tej chwili Jana. A jednak serce jego zamknęło się w sobie i zamiast wzruszenia, doznał przykrego uczucia zakłopotania, nagle, jak to zwykle bywa u ludzi wrażliwych. Dość mu było jednego spojrzenia, jednego uścisku dłoni przyjaciela, samego dźwięku jego głosu. Chłód Crémieux-Daxa był w rażącem przeciwieństwie ze wzruszeniem, które sprowadziło tu Jana. Był zresztą zupełnie usprawiedliwiony. Ale Jan nie mógł zrozumieć powodu. Syn profesora miał w swoim charakterze jeden rys znamienny ludzi, pochodzących z gminu: nie umiał utrzymywać stałych stosunków. Z przyjaciółmi rządził się wrażeniem chwili, nie zdając sobie z tego sprawy. Ze wszystkich wykroczeń przeciw dobremu tonowi jest to może najmniej szkodliwe dla drugich, ale najniebezpieczniejsze dla tego, kto go się dopuszcza. „Ten, kto został zapomniany, nie przebacza nigdy” — powiedział jeden z moralistów. Od kilku miesięcy Jan nie był ani razu na obiedzie w restauracyi „Z. T.”, gdy przedtem jadał tam co drugi dzień. Zapomniał o tem przewinieniu względem kolegi którego obejście zdradzało wyraźną urazę. W zwykłym stanie rzeczy byłoby to mocno obeszło Jana, jako objaw podejrzliwej, instynktowej nieufności, zrozumiałej u potomków rasy, będącej od tak dawna przedmiotem nienawiści. Ale dziś miał on tak rozstrojone nerwy, że najmniejszy nawet zawód musiał wytrącić je z równowagi. Odrzekł więc — sam się dziwiąc zaczepności swoich słów, bo przecież szedł tu w zupełnie innych zamiarach:
— Nazywasz to wielkim krokiem na drodze postępu? Uskarżamy się już na pół-uczoność inteligencyi, która ją ogłupia i unieszczęśliwia do reszty. A czemże dopiero będą ci nędzarze uczeni? Ćwierć inteligencyi, a nawet mniej! Obiecujące to na przyszłość...
Wyrzuciwszy z siebie ten pocisk, tak niesłychany w tem miejscu i w ustach jednego z załężycieli „Z. T.”, zwrócił się do okienka, gdzie sprzedawano marki na porcye. Orómieux-Dax wymyślił to urządzenie dla uniknięcia kłopotu i kosztów usługi. Płaciło się zawczasu za wybrane z karty potrawy, i otrzymywało w zamian marki. Kupujący szedł z niemi do drugiego okienka od kuchni i tam oddawał je w zamian za potrawy przygotowane na talerzach. Wracał do stołu z talerzem w ręku, a po zjedzeniu odnosił talerz do trzeciego okienka, gdzie go oddawał do umycia. Przez czas dokonywania tej czynności, uspokoiła się niecierpliwość Jana. Uczuł wet rodzaj wyrzutu sumienia, gdy usiadłszy naprost kolegi, zobaczył na jego twarzy wyraz cierpienia, zamiast poprzedniego chłodu. Czarne jego, złączone prawie brwi nad orlim nosem, były zmarszczone z niezadowoleniem. Chude palce, trochę grube w stawach, gniotły nerwowo ośródek chleba. Teraz chwilę panowało milczenie, a potem nagle Crémieux-Dax spojrzał Janowi prosto w oczy, ze stanowczością człowieka, który pragnie rozjaśnić niewyraźne położenie, i powiedział półgłosem, żeby nie być słyszanym przez siedzących w sali:
— Wiem, dlaczego dzi$ przyszedłeś, Janie... Oddawna przewidywałem, że się to stanie...
— Co takiego?... zapytał Jan.
Gwałtowny rumieniec zabarwił jego twarz.
Przypuszczenie, że przyjaciel mógł odgadnąć tajemnicę jego miłości, było mu nieznośne. To samo już dowodziło, jak daleko byli oni od siebie. Dawniej w najprzelotniejszych nawet porywach miłosnych, Salomon był jego jedynym powiernikiem. Jan uspokoił się dopiero, usłyszawszy dalszy ciąg.
— Przychodzisz wykreślić się z naszego Związku?
— Co?... — zawołał Jan. — Z czego to wnosisz?
— Z wielu oznak — odparł Crémieux-Dax — choćby tylko z takich odezwań twoich, jak przed chwilą. Jeżeli tak myślisz naprawdę, nie należysz już do nas. Od szóstego sierpnia nie byłeś tu ani razu... Nie robię ci wyrzutów. Uważam to za rzecz zupełnie naturalną. Ale wnoszę ztąd, że jeżeli przyszedłeś dziś, masz do tego jakieś powody. A zresztą, wiem, że się zajmujesz czem innem. Mówiono mi, że z Biblioteki w Sorbonie bierzesz tylko dzieła apologetyki katolickiej... We wtorek wziąłeś świętego Ireneusza. Czy dokładne mam wiadomości?... Bywasz u Ferranda, u którego my wszyscy przestaliśmy bywać od 1898 roku. Nie zaprzeczaj. Spotkałem was razem w ogrodzie Luksemburskim w zeszłym tygodniu. Zrywasz z nami? Powiedz!
— Gdybym miał zerwać — odrzekł Jan z żywością, oburzony badaniem, któremu go poddał zaciekły Crémieux-Dax — nie potrzebowałbyś mnie o to pytać. Powiedziałbym sam. Czytam to, co mi się podoba. Widuję się z tymi, których chcę widywać. A przyszedłem tu dziś, bo Rumesnil był u mnie rano i przypomniał rozprawy nad wykładem Channta, ostrzegając, że będą burzliwe. Wiedząc, jak cię obchodzi ta sprawa, chciałem się z tobą porozumieć zawczasu. Mam za to nagrodę...
Zamilkli obaj, a Crémieux-Dax przemówił pierwszy, obejmując przyjaciela spojrzeniem pełnem uczucia:
— Daruj mi Janie, jeśli ci sprawiłem przykrość. Przyznaję to. Masz tyle prawości w sobie, że gdybyś miał zamiar przejść do innego obozu, ja pierwszy dowiedziałbym się o tem. Posądziłem cię, a nie mogę być obojętny, gdy idzie o naszą sprawę. Chwila jest ważna. Jeżeli się uda zawrzeć sojusz pomiędzy robotnikami a inteligencyą, przyszłość jest nasza. Przez kilka lat przebiegniemy przestrzeń równającą się kilku stuleciom. Nasz biedny „T.-Ż.” to maleńki zawiązek wśród wielu innych tworzących się w tych czasach. Ale od zwycięstwa tych dwudziestu — trzydziestu — czterdziestu gromadek — zależy los walki. Niech się rozsypie jedna, potem druga i trzecia, to wtedy nastąpi gromadna ucieczka z pola bitwy. Wystarczy to do wzniecenia popłochu. I dlatego rozpacz mnie ogarniała na myśl, że mogę cię stracić. Gdybyś ty odstąpił, byłoby to zachwianiem Związku, wrotami otwartemi do ucieczki: dla innych. Ale przywidziało mi się. Zostajesz z nami. Nie mówmy więcej o tem, i raz jeszcze proszę, przebacz mi. Pomówimy teraz o dzisiejszych rozprawach... Zaraz wrócę...
Wstał pod pozorem odniesienia pustego talerza, a rzeczywiście dlatego, żeby przerwać rozmowę. Z wielu oznak zgadywał, że przyjacielowi nie podobało się to towarzystwo, które Salomon założył i które było treścią jego życia. Lękał się nadejścia Jana. Zmusił go więc do wypowiedzenia swych zamiarów. Jam widocznie postanowił nadal pozostać w Związku, kiedy się interesował losami wykładu księdza. Na tych danych pozytywnych opierał się Crémieux-Dax, liczący się z faktami, jako syn człowieka, prowadzącego rozległe interesa, choć sam przez niewytłómaczone prawo kontraktu, oddał się na usługi socyalizmu. Jan rozumiał dobrze tę właściwość umysłu przyjaciela i pewny był, że idąc za głosem praktyczności, nie poruszy on już żadnego z drażliwych punktów, niewymagających natychmiastowego wyjaśnienia. Ale Jan miał teraz dowód, że proces, odbywający się w jego mózgu, nie uszedł zazdrosnej czynności Crémieux-Daxa, którą rozciągał on nad wszystkimi swym współpracownikami, a szczególnie nad Janem, bo o niego dbał najwięcej. Zresztą Jan czuł, że upoważnił go poniekąd do tego, przystępując do dzieła, o którem inicyator wyrażał się z tak niezachwianem przekonaniem; gdy tymczasem syn profesora nie wkładał w tę pracę całego serca, uważając ją tylko za filantropijny eksperyment, podtrzymujący pozory jego jednomyślności z ojcem. I w tym razie znów okazał słabość i chwiejność, tę słabość, nad którą sam tak cierpiał, a która wynikała z powodów głębszych, złączonych z jego rozwojem duchowym. I znów uczuł wyraźnie, że jest ofiarą tej niemożności wypowiedzenia się jasno, po męzku, prosto i stanowczo. Był on jak drzewo gnące się od wiatru dlatego, że ma za mało gruntu do zapuszczenia korzeni. W stosunkach „Jana z „Z.-T.”, jak we wszystkich innych, brak właściwego środowiska wpływał na chwiejność charakteru, i teraz, patrząc na siedzącego przed nim Crémieux-Daxa, zastanawiał się nad konsekwencyą jego postępowania, wypływającą z jego pochodzenia, postępowania energicznego i zdającego sobie jasno sprawę, do czego dąży. Jego ogniste oczy, rozweselone teraz, śmiały się w tej twarzy o typie arabskim, z błahego wprawdzie powodu, ale w oczach agitatora nic nie jest błahem, co pomaga do jego celów.
— Zażądałem sałaty z kalafiorów. Była wypisana w spisie potraw. Zabrakło. Robią tu zawsze czterdzieści porcyj każdej potrawy. Teraz jest ósma. To dowód, że od szóstej, o której otwieramy restauracyę, wydaliśmy conajmniej czterdzieści obiadów. W sierpniu, jak pewnie to sobie przypominasz, wydawaliśmy piętnaście. Dwadzieścia pięć więcej w ciągu trzech miesięcy — to postęp! A prócz tego cieszy mnie, gdy jakaś potrawa ma powodzenie. Kucharz dobiera jak może, ażeby kamraci znaleźli tutaj to, czego nie dostaliby gdzieindziej. I pomyśleć tylko, że takiemi restauracyami, jak nasza, rozrzucone mi co parę ulic, możnaby zwalczyć plagę pijaństwa! Chyba nie zaprzeczysz teraz, że jednak jest to postęp?...
Była to ostatnia aluzya do sceptycznego odezwania się Jana, który mimowolnie porównywał tę optymistyczną radość do głębokiego zniechęcenia, jakie go ogarnęło tego samego popołudnia przed szynkowniami przedmieścia świętego Marcelego. Obejrzał się wokoło, jakby szukając powodu do podzielenia radości przyjaciela. Niestety! Twarze robotników jedzących zdrowe potrawy kuchni, którą się tak cieszył Crémieux-Dax, i popijających je hygienicznemi napojami, wzmogły jeszcze uczucie gnębiącego pytania: „Do czego to prowadzi?” Tak. Czy Jan mógł podzielać rozradowanie tego utopisty, gdy patrzył na tych ludzi uczciwych — jak tego dowodziło ich umiłowanie wstrzemięźliwości pragnących się kształcić, a których wejrzenie było jeszcze więcej niespokojne i ponure, niż tamtych pijaków, rysy jeszcze twardsze i bardziej wyciągnięte, wyraz twarzy i zaciętych ust bardziej jeszcze gorzki i cierpki. Ani jedna z tych twarzy, znamionujących silną wolę i rozmysł, nie zdradzała spokoju, ani szczęścia. Jan wiedział dlaczego. — Długie rozmowy z panem Ferrand, którego nazwisko padło przed chwilą z ust Crémieux-Daxa, objaśniły go pod tym względem. Wiedział, że zatrucie, umysłów dokonywane było na tych ludziach ćwierć inteligentnych — przez te same ręce, które usiłowały odciągnąć ich od pijaństwa. Wiedział, że te zmącone umysły zatrute były dwoma pojęciami błędnemi, gdy się chce z nich uczynić podstawę życia: pojęciem bezwzględnej sprawiedliwości i powszechnego. szczęścia. Dobro, jakie Crémieux-Dax i jemu podobni świadczyli tym ludziom, umoralniając ich życie, było miczem w porównaniu ze złem, jakie wynikało z tych doktryn, zbudowanych na fałszywej podstawie... I nagłe myśl Jana przeniosła się z sali, pełnej ludzi stroskanych i tchnących nienawiścią, do pracowni na ulicy Tournon. Ujrzał pana Ferrand, na którego szlachetnej twarzy jaśniała pogoda, i usłyszał jego słowa:
— Każda moralna doktryna nowsza od ludzkości jest błędem. Bo ludzkość nie jest sztucznym utworem człowieka, ale zjawiskiem naturalnem, rządzącem się prawami, które powinniśmy uznać, by się im poddać. Takiemi prawami, uznanemi przez wieki, są nierówność losu i kolei. Człowiek ma jednocześnie dwa pożądania, uznane także oddawna: sprawiedliwość i szczęście. Rewolucya nie chciała uznać tamtych praw i dlatego to, co zbudowała, niema w sobie żywotności. Pogaństwo nie uznawało ich również i musiało upaść. Tylko chrystyanizm tłómaczy i nierówność — i ból. Uznaje on hierarchię i umie pocieszać. Każda robota społeczna, prowadzona bez podstaw chrześciańskich, sieje pozornie miłość, a zbiera bunt, sieje ukojenie, a zbiera nienawiść. „Tylko chrześcianin potrafi przyjść z pomocą ubogiemu, nie upokarzając go i nie kłamiąc, dlatego, że zamiast mówić mu: „jesteś — albo będziesz równym mu” — powiada: „jestem twoim bliźnim”. Mądre te słowa nieraz odzywały się we wspomnieniu Jana podczas jego bytności w „Z.-T.” i odezwały się także teraz. — Odczytywał napis na ścianie: „W imię przyszłej ludzkości uświadomionej”... I czuł niedorzeczną napuszoność tej deklamacyjnej formuły... Ludzkość? Co za abstrakcya! Przyszłość? Druga abstrakcya! Uświadomiona? W jakim kierunku? Kiedy najlepsza cząstka naszej istności, najbogatsza, najpłodniejsza, jest właśnie tem czemś nieokreślonem — odziedziczonem — i nie dającem się w zupełności uświadomić?... I młodzieniec wyobrażał sobie tensam krucyfiks, który stał na biurku Ferranda, zawieszony tu na ścianie, zamiast tych wyrazów bez sensu... Jakież światło rozjaśniłoby te dusze? Jaki spokój osiadłby na tych twarzach! A wtedy Jan nie miałby prawa pytać: „Do czego to prowadzi?”, patrząc na szlachetną działalność przyjaciela! Ale krucyfiksu nie było na ścianie, dusze tych ludzi pełne były mroku, a twarze nienawiści. I on sam nie był przy boku Ferranda, w promieniach jego potężnego umysłu, wsłuchany w słowa, które jego zmarli przodkowie — wszyscy pełni wiary — przesyłali mu przez usta nauczyciela. Siedział przy jednym stole z nieubłaganym wrogiem zasad głoszonych przez Ferranda, uczestnicząc w robocie, jaką ten człowiek obcej rasy prowadził przeciwko duchowi jego narodu, a ten obcy był jego najdroższym przyjacielem lat młodzieńczych, wielbionym i kochanym za wzniosłe strony charakteru! I przysłuchiwał się jego programowi posiedzenia Związku, które miało się wkrótce rozpocząć:
— Bardzo wielką wagę przywiązuję do tego, żeby ksiądz Canut mógł mieć ten wykład u nas — mówił Crémieux-Dax,. — Przychodząc dysputować z nami, otwiera on drogę do krytycyzmu, a tam już my będziemy górą, Prócz tego chciałbym, żeby nas poznał. Zawiązując „Z.T.“, jak sobie przypominasz, miałem na myśli uzupełnienie wykształcenia nietylko samych robotników, ale i naszego. Według zasady: wspólne oddziaływanie na siebie różnych umysłowości, zwracać się do ludu, żeby go nauczać — i wzamian uczyć się od niego. „Jestem przekonany, że zetknąwszy się z nami, ten ksiądz zadziwi się bardzo, a takie zadziwienia bywają źródłem wątpliwości i nowych myśli... Chanut marzy o nawróceniu członków Związku. A gdyby tak Związek jego nawrócił? Bo jeżeli jest dziś na świecie coś podobnego do pierwszych chrześcian w Rzymie, to my... Z czegoż ona powstała, ta religia” Z drobnych grup wyzwoleńców i niewolników takich, jak oni, i filozofów takich, jak wy...
— Zapominasz o osobie Chrystusa — przerwał mu Jan.
Crémieux-Dax spojrzał na towarzysza takim samym wzrokiem, jak kiedy go pytał: „Czy przyszedłeś wykreślić się z naszego Związku?” Imne zapytanie cisnęło mu się teraz na usta, ale go nie wymówił. Nie chciał stanowczo poruszać z Janem pewnych punktów, bo zamiast odpowiedzieć na te słowa, wywywołujące zaprzeczenie, zaczął tłómaczyć ze zwykłą jasnością, jakie powody miał każdy z pięciu członków, składających wraz z nimi dwoma komitet Żwiązku do głosowania przeciw wykładowi księdza, lub za nim.
— Trzech przeciwko trzem — zakończył — Rumesnil rozstrzygnie. Co ci mówił?
— Nie widziałem go — odpowiedział Jan. — Był u nas w czasie mojej nieobecności...
— Ah! — wyrzekł tylko Crémieux-Dax.
A potem dodał z pośpiechem, jakby chciał zatrzeć wrażenie tego mimowolnego wykrzyknika:
— Mnie się lepiej udało. Rozmawialiśmy przedwczoraj obszernie o tym przedmiocie. Był bardzo przeciwny odczytowi. Ale z nim nigdy nie można być niczego pewnym. Nie myśli on sam przez siebie, tylko jest odbiciem myśli swego otoczenia. To jest jego przesąd — tego wroga przesądów. Jeżeli spotka się w salonie której z kuzynek z jakim anti-klerykalnym księciem lub margrabią-wolteryaninem (jeżeli ten gatunek dotąd nie wyginął), to będzie nieubłagany dla księdza. Śmieję się z tego, choć to rzecz w gruncie smutna...
— Surowo go sądzisz — zrobił uwagę Jan?
— Co chcesz? — odparł Crémieux-Dax — wzruszając chudemi ramionami i potrząsając niecierpliwie głową — Nie mogę szanować ludzi, których czyny nie godzą się z głoszonemi zasadami.
— Ale dlaczego to mówisz?
— Dla niczego.... i dla wszystkiego. Naprzykład co do kobiet ma on wstrętne zasady swojej kasty, która uważa miłość za rodzaj sportu i praktykuje go dla zabawy, przy byle sposobności. Ty wiesz, że ja trzymam się zasady starego Kanta: „Postępuj tak, ażebyś szanował ludzkość w swojej osobie, tak samo, jak w osobach innych ludzi, i uważaj to zawsze za cel ostateczny, nigdy za środek”. Wystarczy, gdy ci powiem, że gdybym był żonaty, nie przyjmowałbym go u siebie... Widziałeś przed chwilą jak mnie wzruszyło samo przypuszczenie, że możesz się usunąć ze Związku? Gdyby zaś on zechciał się usunąć, byłbym zachwycony... Ale trzeba już iść, jest pół do dziewiątej...
Spojrzał na zegarek, mówiąc słowa, wyrażające tak mało szacunku dla kolegi. Czy dlatego powstał, żeby Jam nie wyczytał z jego oczu tajemnicy, którą odkrył, a której nie chciał zdradzić? Czy te zagadkowe słowa miały być uderzeniem dzwonu na trwogę dla obudzenia nieufności Jana? A może były one objawem naturalnego wstrętu młodego człowieka, którego życie było najzupełniej czyste, wobec rozwięzłości innych? Rumesnil w przerwach socyalistycznych robót chwalił się chętnie różnemi awanturkami.
Wszystko to przypomniało się w tej chwili bratu Julii Monneron, który już chciał wybuchnąć: „Twoje słowa mają inne znaczenie! Wytłómacz się... Powiedz co wiesz? Masz na myśli moją siostrę, nieprawdaż?!” Ale się powstrzymał i pomyślał:
— Jeżeli coś wie, powiedzial wszystko, co mógł powiedzieć. Jeżeli nie nie wie, musiałbym mu powiedzieć... Ale co? Co w tem jest właśnie?
Wyszli tymczasem obaj z sali i przez ulicę weszli do oddalonego o sto kroków lokalu Związku.
Co on jednak wiedział, ten domyślny człowiek, którego przenikliwość Jan nieraz podziwiał tam, gdzie wchodziły w grę jego społeczne złudzenia, bo wtedy Crémieux-Dax od realizmu przerzucał się do najszaleńszych utopii, z szybkością dowodzącą, że jego władze umysłowe zostawały nie pod władzą rozumu, o którym zawsze mówił, ale pod wpływem jakiegoś mistycyzmu, odziedziczonego po przodkach? Co on wiedział? Monneron patrzył na niego, na jego wątłą, szczupłą postać. Gorączkowe myśli trawiły ten organizm zużyty nadmiarem pracy, podtrzymywany tylko siłą nerwów. Ale właśnie ten nadmiar duchowej żywotności wpływał na nieubłaganą ścisłość sumienia, która nadawała taką wagę jego wyrokom. Sądy jego były straszliwie stronne, jak zwykle sądy sekciarzy — ale oparte zawsze na silnem przekonaniu. Na czem opierał on wzgardę dla charakteru Rumesnila? Ta wieczna obawa Rumesnila, żeby nie być posądzonym o wstecznictwo, żeby nie pozostać w tyle za ogólnym ruchem dzisiejszego dnia, godziny, minuty prawie — nadawała mu śmieszne pozory człowieka próżnego i snoba. Była to jednak tylko śmieszność, objawiająca się już podczas pobytu w liceum, gdy zdumiewał kolegów swojemi utworami dekadenckiej prozy i wierszami bez rymu i miary. Crémienx-Dax uśmiechał się wtedy z tej jazdy postępowej. Ale teraz już nie ironia podyktowała mu to zdanie: „Gdybym był żonaty, nie przyjmowałbym go u siebie” ten wyrok nieubłagany, wydany na przyjaciela lat dziecinnych. — Dlaczego jednak umilkł? Czy to, co powiedział Janowi, tak bardzo go samego rozmarzyło? Dlaczego? Dlaczego, stanąwszy przed domem, gdzie na pierwszem piętrze był lokal Związku, Salomon spojrzał na przyjaciela oczyma, w których było nietylko serdeczne uczucie, ale i litość? Wziął go za rękę i powiedział:
— Nie wiesz nawet, jak się raduję, że jesteś z nami dziś wieczorem... Kocham cię bardzo, Janie, bardzo, bardzo...
I dodał, zużytkowując to silne wzruszenie w interesie swojej sprawy, co było pierwszym jego popędem i wyrozumowaną metodą:
— Zostaniesz z nami... zobaczysz...
— I ja także kocham cię bardzo — odrzekł Jan stłumionym głosem.
Ten uścisk ręki w tej chwili, taki ciepły i serdeczny, przejął go uczuciem słodyczy i goryczy zarazem.
Słodkiem było przekonanie, że pomimo rozejścia się na odrębne tory ich myśli, co odgadywał bystry umysł Crémieux-Duxa, nie wszystko zginęło z ich wspólnie przeżytej młodości, z zawiązku ich pierwszej przyjaźni...
Może życie pozostawi tylko skrwawiony szczątek tych uczuć, ale nie ruch przyjaciela, zdradzający niż radość z powodu przybycia Jana na coś więcej, zebranie.
Musiał on mieć dla niego wielkie współczucie — ten fanatyk — ażeby się zdobyć na wylew takiej serdeczności a jakie były przyczyny tego współczucia?
Nie wiedział on o miłości Jana dla Brygidy. Sama wzmianka o panu Ferrand była tego dowodem. Ani o stosunku Jana z ojcem, i nędzy ich moralnej Crémieux-Dax nie wiedział, a zresztą miał on charakter tak stanowczy i pozytywny, że nie zrozumiałby nawet tego.
Litość mogła pochodzić tylko ze świadomzniweczy go do szczętu. Goryczą zaś napawał goości wstrętnej intrygi, o której istnieniu tyle wskazówek ostrzegało Jana, tak bardzo wzruszonego serdecznością przyjaciela, że doznał znowu pokusy, niezwalczonej prawie, wyjawienia mu swych podejrzeń — żeby się raz nakoniec dowiedzieć...
Miał już przemówić, gdy w tej chwili usłyszeli wołanie z powozu, zatrzymującego się przed drzwiami, kiedy mieli już próg przestąpić. Ademar de Rumesnil, wyskakując z klubowej dorożki, dogonił ich, pytając:
— Nie spóźniłem się? To szczęście! Zjadłem obiad w „Rolniczym” raz, dwa, trzy! Zrobiłem sobie przyjemność, mówiąc dokąd idę kuzynkowi, który pragnął ze mną spędzić wieczór... Ach! moi drodzy! gdybyście widzieli jego minę! „W naszym wieku — powiedziałem mu — biegaliście do teatru i oklaskiwali Hortensyę w „Pięknej Helenie”, a my — chodzimy gdzieindziej...”
Czy dalibyście wiarę, że on — ożeniony ż Amerykanką — odemnie się dopiero dowiedział, że my, Francuzi, pozostaliśmy na końcu pochodu... Kiedym mu wymienił liczbę settlementów w Stanach Zjednoczonych, trzeba go było widzieć, jak powtarzał: „czternaście w Chicago, dziesięć w Bostonie, siedemnaście w Nowym Yorku; ależ to niesłychane! niesłychane!” I to się uważa za członka narodu, taka marnota!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.