Bór wycięto, spuszczono na wodę, Popłynęły do Gdańska olbrzymy;
Ze smolarni unoszą się dymy, Czernią kopciem kwiatki i jagodę,
Zasłaniają niebo szafirowe.
Ej gdzieście, wy, puszcze dębowe, Gdzież te buki tak grube jak baszty...
I te sosny przydatne na maszty, I te lipy staruszki wiekowe...
Co listkami szeptały pacierze?
Ptak ztąd uciekł — wyniosło się zwierzę, Strumień wysechł, mchem bagna porosły...
I słowiki swe piosnki uniosły; Tylko jak pamięć po siekierze
Grube pniaki przysiadły na ziemi...
Gwiazdy patrzą oczami złotemi, Patrzą jakoś żałośnie, a smutnie — W listki wierzby wiatr trąca jak w lutnię,
I coś śpiewa tonami rzewnemi, Jakby we łzach ukąpał swe pieśni...
Siwą głowę grzyb wytchnął z pod pleśni... Nocną ciszą oddycha, i patrzy
W srebrny miesiąc, co robi się bladszy I chce zmieść swoją głowę wcześniej,
Nim ją słońce oślepi promienne...
Mgły się wloką powoli, jak senne, Idą w niebo jak smutne westchnienie...
Słońce wstaje, i rzuca promienie Na uśpione jezioro bezdenne,
Igrając perłami wśród fali...
Kto tu płacze? kto pieśnią się żali? Kto łzy gorzkie dobywa z ukrycia,
Kiedy wszystko się budzi do życia, Gdy wschód słońce purpurą zapali...
Kiedy ptaki śpiewają radośnie?
Hejże patrzcie, wśród pniaków coś rośnie, I cień rzuca na trawy zielone;
To drzew silnych młode pokolenie, Które śpiewa piosenkę o wiośnie,
I krzepiące hymny o nadziei...