Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Wiecznych ciemności zamierzchła dzielnica,
Mnie ukazuje cień mego rodzica.
Campbell, Gertruda.

Miss Grant blizko godziny czekała na tem samem miejscu, gdzie ją umieściła Elżbieta. Przez cały ten czas doznawała największego niepokoju, wyobraźnia jej wystawiała wszystkie przypadki na jakie przyjaciółka w lesie mogła być narażona, wyjąwszy ten jedeń który jej rzeczywiście zagrażał. Niebo stopniami pokrywało się dymem rozciągającym się ponad doliną, a Ludwika jeszcze marzyła o drzewach walących się i drapieżnych zwierzętach, nie myśląc wcale o prawdziwej przyczynie niebezpieczeństwa. Stała ona za pierwszą zaraz zasłoną sosen i kasztanów, z przeciwnej strony lasu zagrożonego pożarem, i blizko bardzo od drogi do Templtonu. Ztamtąd widziała dokładnie dolinę, jezioro, miasteczko, drogę do niego prowadzącą i ten widok tylko wzmacniał ją trochę w przestrachu. Nakoniec postrzegła p. Templa i zgromadzonych mieszkańców, jak szli razem ku jezioru i w poruszeniu rozmawiali poglądając ciągle na górę, pod którą sama stała. Dziwiło to ją niepomału i nowym napełniało niepokojem, nie wiedziała co począć, ani odejść nie śmiała bez swej przyjaciółki, ani dłużej zostawać w samotności nie chciała w tak rażącym przestrachu. W tymże momencie usłyszała po krzakach w blizkości szelest, jakby człowieka z ostrożnością, przedzierającego się i już chciała uciekać, gdy Natty przybliżył się do niej:
— Cieszę się — rzekł — ze spotkania panny Ludwiki w tem miejscu, bo z drugiej strony góra już w ogniu i nim się krzaki i suche drzewa wypalą, iść tam byłoby bardzo niebezpieczno. Zdybałem tam głupca jednego szukającego teraz srebra w głębi ziemi, kamrat to tego gadu, co mnie wprawił w kłopoty; ja mu o niebezpieczeństwie mówię, a on się spiera i nie chce mnie słuchać, i jeśli się dotąd nie spalił i w jamie swej nie zagrzebał, to chybaby salamandry krew w nim płynęła. Ale i pani coś bledniesz, panno Ludwiko? Jak gdybyś panterę postrzegła, co ja, tobym ją chciał gdzie napotkać, prędzejbym zebrał pieniądze niż z bobrów. Ale gdzie jest poczciwa córka niegodnego ojca? gdzie jest miss Bessy? czy zapomniała obietnicy danej starcowi?
— Na górze! — rzekła Ludwika trzęsąc się cała — ona cię z prochem szuka po górze!
— Na górze Widzenia! — krzyknął Natty spojrzawszy na wierzchołek — nieba niech ją zasłonią! Już płomienie dosięgły! Drogie dziecię, jeżeli kochasz tę dziewczynę, jeżeli chcesz jeszcze mieć przyjaciółkę w potrzebie, biegaj do miasteczka i wołaj o pomoc. Oni oswojeni są z ogniem w trzebieniu, może potrafią dać radę. Ale biegaj, biegaj, ani się wstrzymuj dla odpoczynku.
To mówiąc, w głąb darł się przez krzaki, zrzucił z siebie skórę daniela, obwinął nią rękę i drapał się na gorę z zadziwiającą prędkością w takim starcu i z widoczną wprawą do podobnych trudów.
— Znalazłem więc ciebie! — zawołał przybiegłszy do Elżbiety — Bogu niech będzie chwała! Lecz pójdź ze mną; nie czas teraz gadać.
— Ale moja suknia? — rzekła Elżbieta — jednej iskierki dosyć aby ją zapalić.
— Nie lękaj się niczego — odpowiedział — ja temu zaradzę. I wkładając na nią swój ubiór ze skóry daniela, opasał ją jeszcze rzemieniem do koła i takim sposobem okrył zupełnie lekką z białego muślinu suknię.
— A teraz żywo idź za mną — dodał: — stanowi to bowiem los życia lub śmierci nas wszystkich.
— A Mohegan! — rzekł Edward — czy my starego przyjaciela tutaj na zgubę zostawimy?
Natty, patrząc w tę stronę gdzie Edward ręką wskazywał, postrzegł starego wodza, zawsze na tem samem miejscu siedzącego, chociaż mech pod nogami jego się palił. Podbiegł do niego i w jego języku krzyczał.
— Powstań, Szyngaszguku, powstań! Chceszże się tu upiec jak Mingo przywiązany do słupa? Bracia Morawscy lepszą ci dać byli powinni naukę. Boże zmiłuj się! rożek prochu musiał koło niego rozpęknąć, skórę mu na plecach popruło!.
— I na co Mohegan miałby powstawać? — odpowiedział ponuro Indyanin. — Oko jego orlim wzrokiem patrzało, a teraz mało co widzi. Poziera on na dolinę, na jezioro i góry i same tylko białe skóry postrzega, ani jednego Delawara nie widzi. Ojcowie jego do krainy Duchów go powołują. Żona jego, dzieci jego wołają: Przybywaj! Całe jego pokolenie nań czeka. Wielki Duch nawet znak daje. Nie, czas już przyszedł; Szyngaszguk umrze.
— Więc przyjaciela już zapominasz! zawołał Edward.
— To strata czasu, przekonywać Indyanina chcącego umierać — rzekł Natty, i biorąc szmaty podartej odzieży, nadzwyczaj zręcznie przywiązał niemi starego dowódzcę na swoje ramiona, który żadnego oporu nie robił. Idąc natenczas z zadziwiającą w jego wieku zręcznością i pomimo ciężar, jaki dźwigać musiał, udał się w tę stronę którą był przyszedł. Kilka kroków ledwo postąpili, gdy na to miejsce z którego odeszli padła ogromna sosna przepalona, i żarem, popiołem i dymem ziemię pokryła.
— Stąpajcie ciągle po najmiększej ziemi — mówił Bumpo do swych towarzyszów — idźcie w kierunku dymu białego. Ty zaś Oliwierze, strzeż ją dobrze i pilnuj, ażeby w którem miejscu skóra daniela nie rozeszła się. Piękny skarb trzymasz i powtarzam, że trudnoby było co podobnego znaleźć.
Edward i Elżbieta krok w krok postępowali za starym strzelcem stosując się do jego przestróg. Łożysko wysuszonego strumienia było drogą wybraną przez Nattego najstaranniej trzymał się on wszystkich jego zakrętów. Tam przynajmniej nie mieli na przeszkodzie gorejących chróstów, które się po całej przestrzeni lasu paliły; noga jednak nieraz się zawadzała o wywrócone i całe w ogniu drzewo. Człowiek tylko doskonale ten las znający, mógł przeprowadzać podobnie, wzrok albowiem mało co był potrzebny przechodząc przez gęsty dym oddech nawet tłumiący. Zimna krew i zręczność Nattego przełamały wszystkie przeszkody, po kwadransie trudnego przejścia przybyli na drugą skałę wystającą, na której ani drzewo, ani trawa nie rosła.
Łatwiej jest sobie wystawić niż opisać uczucia Edwarda i Elżbiety, gdy na to miejsce już przyszli, ale najweselszym zdawał się Natty. Obrócił się do nich, trzymając jeszcze Mohegana na plecach, i śmiał się swoim sposobem.
— Francuz cię nie oszukał, miss Bessy — rzekł Natty — znać proch dobry po wystrzale. Irokezanie nienajlepszy mieli gatunek, kiedym wojował w Kanadzie pod sir Williamem. Ale. ale, p. Oliwierze, czy opowiadałem ci utarczkę jaką miałem z...
— Poczciwy Natty, powiedz nam raczej czy jesteśmy bezpieczni tutaj — przerwała Elżbieta, przerażona pożarem o trzydzieści kroków za nią zajmującym się, widząc do tego, że na wszystkie się strony rozciągał.
— Czyście bezpieczni! — odpowiedział stary strzelec — tak jest, tak. Gdybyśmy dłużej jeszcze o dziesięć minut pozostali w miejscu, z któregośmy odeszli, za nichym nie ręczył, lecz ztąd ujrzycie pożarem płonące okoliczne lasy a ogień was nie dosięgnie, chybaby z taką siłą mógł palić skały, z jaką pożera drzewa.
Tak mówiąc oswobodził się od swego ciężaru i posadził starego Indyanina na ziemi, oparłszy grzbietem o złomek skały. Elżbieta także usiadła; zdawała się jeszcze być silnie poruszoną i głowę miała opartą na swych rękach. Edward pobiegł na brzeg skały i zawołał:
— Beniaminie! gdzie jesteś, Beniaminie?
— Hohe! ho! — odpowiedział głos chrapliwy, zdający się wychodzić z wnętrzności ziemi — tutaj jestem na spodzie okrętu, gdzie tak gorąco jak w kotle djabła. Jeżeli Natty nie wyprawi się wkrótce na bobry, nie omieszkam natychmiast odbić od brzegu i wrócić do miasteczka, chociażbym miał wysiedzieć kwarantannę wwiezieniu i wydać tam ostatnie moje hiszpańskie pieniądze.
— Przynieś szklankę wody i wina — zakrzyczał Edward, i miej się na baczności.
— Już idę kapitanie — odpowiedział intendent. — Wody i wina! a to tylko cieńkusz. Jeślibym jeszcze miał butelkę rumu, którąm przez ostrożność włożył w kieszeń wychodząc z więzienia! Lecz wypróżniłem ją z Billy Kirby, gdy mię przystawił do brzegu drogi, na której znaleźliście mię tego ranka, albowiem rozstaliśmy się z nim w dobrej przyjaźni. Jednakże winienem powiedzieć, iż się nic nie zna na robieniu wiosłem, chociaż żegluje bardzo dobrze zaprzęgiem wołów przez skały czy też karcze, horyzontalnie wystające po wszystkich naszych drogach.
Tak mówiąc wyszedł z pieczary tej samej, do której nieco wprzód Ryszard prowadził Marmaduka i wszedłszy na skałę dach jej stanowiącą, przyniósł Edwardowi żądany napój, Edward natychmiast podał go Elżbiecie, która się napiwszy, dała mu znak, iż chce być zostawioną własnym myślom i wróciła do pierwszej swej postawy.
Posłuszny jej chęciom odwracając się, spotkał wzrok Nattego będącego przy Moheganie.
— Godzina jego nadeszła, p. Oliwierze — rzekł stary strzelec — czytam to w jego oczach. Kiedy Indyanin wzrok wlepia, znakiem jest, iż się chce udać na miejsce, które nazywa krajem duchów, a to są stworzenia tak się powodujące swą chęcią, iż gdy co sobie wezmą do głowy, koniecznie muszą dopełnić.
Szelest kroków nadchodzącej osoby, nie dozwolił Edwardowi na to odpowiedzieć. Z powszechnem zadziwieniem postrzeżono p. Granta z trudnością wdzierającego się na górę, z tej strony, której nie dosięgały płomienie, jako obwarowanej nagiemi skały. Edward pobiegł na spotkanie jego, by mu ku pomocy podać rękę i po kilku minutach czcigodny kapłan już się znajdował obok nich.
Pierwszem jego poruszeniem było dziękczynienie niebu, iż wzięło Elżbietę pod swą obronę i zasiągnięcie wiadomości, jaki cud ją ocalił. Zapytano go potem jakim trafem znalazł się w tem miejscu.
— Widziano — odpowiedział — córkę moją na drodze ku górze Widzenia. Gdym ujrzał wierzchołek jej cały w ogniu, niespokojność znagliła mię biedź w tę stronę i spotkałem córkę pogrążoną w najsroższej obawie o bezpieczeństwo panny Templ; począłem więc wdzierać się na górę, by ją znaleźć i uratować, lecz przekonany jestem, iż gdyby opatrzność nie sprawiła, żem napotkał psy Nattego, niechybnie zginąłbym wśród płomieni.
— Tak jest, tak — rzekł Natty — zawsze iść za psami należy, i jeżeli tylko jest otwór kędyby one przejść mogły, potrafią go znaleźć. Węch im na to dany, aby posługiwał jak rozum ludziom.
— Oneto właśnie muie tu przywiodły — dalej mówił kapłan — i cieszę się, iż widzę was wszystkich w bezpieczeństwie i dobrem zdrowiu.
— W bezpieczeństwie — rzekł Natty — zgoda, lecz co się tycze zdrowia, tego nie można powiedzieć o Johnie, chybabyście chcieli utrzymywać, iż człowiek poraź ostatni oglądający słońce, w dobrem jest zdrowiu.
P. Grant zbliżył się do umierającego i patrzał nań z politowaniem i czułością, — To prawda — zawołał — zbyt wieje widziałem ofiar padających pod razami śmierci, bym nie miał poznać, iż ręka jej wymierzyła cios na tego starego wojownika. Niech błogosławiona będzie opatrzność, iż raczyła dozwolić, że on chociaż pochodzący z plemienia pogan, otworzył oczy przed światłem prawdy. Jest to podług słów Pisma, zarzewie z ognia wyrwane.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — rzekł Natty — spojrzyjcie raczej na grzbiet jego całkiem od prochu uszkodzony. Lecz nie ta rana go o śmierć przyprawiła; jest to ostateczne osłabienie natury. Ciało nie z żelaza i człowiek nie na wieki trwać może, zwłaszcza gdy widział jak plemię jego daleko zagnane od cudzoziemców, i że jest ostatnim ze swego pokolenia. Pójdź tu, Hektor, pójdź tu!
— Johnie — rzekł kapłan głosem łagodnym i politowania pełnym — czy mię rozumiesz? Chcesz żebym nad tobą odmówił modlitwy kościelne w tej ostatniej chwili próby?
Stary naczelnik utkwił na chwilę czarne swe oczy w kapłana, żadnym nie dając zrozumieć znakiem, iż go poznał, a potem obrócił je na odległe góry, ku którym bezustannie kierowały się jego spojrzenia. I począł naówczas śpiewać we własnym języku, tym tonem gardłowym, o którym już niejednokrotnie wspominaliśmy.
— Przybywam, przybywam, oddalam się do krainy Duchów. Żaden z Delawarów nie lęka się swego końca, żaden Mohegan nie obawia się śmierci, staje on na wezwanie wielkiego Ducha. Czciłem mojego ojca, miłowałem matkę, byłem wierny memu pokoleniu, zabiłem siła Makwów, wielki Duch mię wzywa; przybywam, przybywam.
— Co to on mówi, Natty? — zapytał kapłan ze współczuciem — śpiewa-li on pochwały Zbawiciela?
— Nie, on opiewa własne — odpowiedział Natty zamyślony i ma do tego prawo, wiem bowiem, iż nigdy nic nie powiedział, coby nie było prawdą.
— Niech niebo oddali od serca jego wszelką myśl zarozumiałą — rzekł Grant — pokora i żal winny być piętnem chrześcianina. Pomnieć o swem wywielbianiu, w chwili kiedy ciało i dusza powinny się połączyć dla wysławiania Stwórcy! Johnie, miałeś szczęście słyszeć Ewangelią, czujeszże, iż dla usprawiedliwienia siebie, winieneś liczyć na zasługi krwi Odkupiciela, nie zaś na próżność własnych uczynków?
John dalej śpiewał, nie dając baczenia na to zapytanie.
— Któż może powiedzieć, iż Makwy kiedykolwiek widzieli podającego tył Mohegana? Jakiż Mingo wykrzyknął pieśń zwycięską po walce z nim? Mogą-li go obwinić, iż skalał siebie fałszem? Nie; wszystkie słowa jego były zawsze słowami prawdy. W młodości swej był wojownikiem, i ręce jego krwią się broczyły, później mawiał w radzie, a mowy jego na wiatr się nie rozpraszały.
— A teraz co on mówi? — zapytał poczciwy kapłan — Okazuje-li on zbawienną bojazń swej zaguby?
— Tak on wie dobrze jak i wy, iż koniec jego blizki — odpowiedział Natty — i nie sądzi, by to wielka była strata. Już jest stary, stężały jego nerwy, takeście zaś wypłoszyli źwierzynę i tak ją zrobiliście dziką, iż lepsi odeń strzelcy z trudnością zaledwo jej doścignąć mogą. On myśli, iż wkrótce stanie w krainie, gdzie polowanie zawsze szczęśliwe będzie, gdzie nie ma ludzi białych i gdzie znajdzie całe swe pokolenie. Nie wielka to będzie strata dla człowieka. którego ręka zaledwo była w stanie wyplatać koszyki z łozy. Jeśli jest strata, tedy mnie się da uczuć.
— Johnie — rzekł p. Grant — oto chwila w której myśl, że możesz się jeszcze uciec do pośrednictwa Zbawiciela, powinna wylać balsam na rany twej duszy, złóż u nóg jego brzemię swych grzechów, dał ci sam bowiem zapewnienie, iż nie będziesz wzywał go nadaremno.
— Wszystko to być może prawda — rzekł Natty — macie za sobą Pismo i Ewangelią, lecz są to słowa stracone. Nie widział on braci Morawskich od ostatniej wojny i trudno nic dozwolić Indyaninowi powrotu do swych wyobrażeń. Zostawmy go umierającego w pokoju. On teraz dopiero szczęśliwy, czytam to w jego oczach, a nie był nim odkąd Delawary oddalili się ku zachodowi. Ach! od tego czasu przebyliśmy z nim nie jeden dzień niefortunny.
— Sokole-Oko — rzekł Mohegan, w którym w tej chwili iskra życia zdawała się na nowo podniecać — słuchaj słów twego brata.
— Tak jest Johnie — odpowiedział stary strzelec, tonem serdecznym — żyliśmy jak prawdziwi bracia. Co masz mnie powiedzieć Szyngaszguku?
— Sokole-Oko, ojcowie moi wzywają mię do lasu pełnego zwierzyny. Widzę drogę, oczy me bowiem odmłodniały, postrzegam dzielnych Indyan, bynajmniej zaś nie skóry białe. Bywaj zdrów, Sokole-Oko; ty pójdziesz ze Spożywaczem Ognia i Młodym Orłem do nieba białych, ja się zaś połączę z moimi ojcami. Niech łuk, strzały, tomahawk i fajka Szyngaszguka będą położone na jego grobie, noc bowiem będzie gdy się on oddali, jak wojownik indyjski idący na wojnę, i nie będzie miał czasu szukać tego wszystkiego.
— Jakże więc, Natty — zapytał szanowny kapłan — czyliż przypomina on obietnice pośrednictwa Zbawiciela? Opiera-li on na tej opoce nadzieje zbawienia?
Wiara starego Strzelca nie była zbyt jasną; mimo to jednak ziarna pierwiastkowego jego religijnego wychowania, nie padły na pustynię w której żył tak długo. Wierzył on w Boga i w przyszłe życie, a czułość jego podniesiona pożegnaniem starego towarzysza, odebrała mu na czas niejaki władzę mówienia. Milczał więc przez chwilę.
— Nie — rzekł nakoniec — nie. On tylko myśli o Wielkim Duchu dzikich i o tem wszystkiem co sam zrobił dobrego za swego życia. Wierzy jak inni Indyanie, iż stanie się młodym, że polować będzie i będzie szczęśliwym aż do końca wieków. Ja sam nie wiem, co wam powiedzieć kapłanie, trudno mi wyobrazić, iż nie zobaczę więcej tych psów i strzelby w drugim świecie, a myśl, iż trzeba je opuścić nazawsze, sprawia, iż mocniej przywiązuję się do życia, niżliby to czynić należało w siedmdziesiątym roku.
Przez cały ten czas od przybycia ich na skałę, gęste chmury nagromadziły się w powietrzu, a głęboka cisza panująca w tej chwili, zapowiadała blizkie w atmosferze przesilenie się. Płomienie jeszcze opustoszające górę, już niemiotane pędem wiatru w rozmaite strony, wznosiły się ku niebu w linii prostej. Szerzący zniszczenie żywioł słabnął w swej pustoszącej sile, jak gdyby przewidywał, iż potężniejsza ręka wkrótce zatrzyma jego postępy. Dym pokrywający dolinę począł się podnosić i rozpraszać, a ogniste błyskawice w rozmaitym kierunku pruły obłoki wieńczące góry od strony zachodu. Jak skoro Natty przestał mówić, płomienista jasność jednej z tych błyskawic, przemykała się od jednego do drugiego końca widnokręgu, a łoskot wypadłego za nią piorunu, zdawał się wstrząsać skały aż do ich posad. Mohegan uczynił poruszenie by powstać, jakby chcąc być posłusznym danemu do oddalenia się hasłu i wyciągnął ramie ku wschodowi. Promień radości zabłysnął na chwilę na jego rysach; lecz wkrótce muskuły jego ściągnęły się, usta konwulsyjnem drgnęły poruszeniem, ramiona bez ruchu opadły, a oczy zgasłe lecz otwarte, zdawały się jeszcze być utkwione w góry wschodnie, jak gdyby chciały zmierzać śladem ducha co ciało ożywiał, w locie jego ku nowym sferom.
P. Grant, który na całą tę scenę patrzał z uczuciem religijnem, złożył ręce jak tylko Mohegan wydał ostatnie tchnienie i zawołał z pobożnym zapałem:
— O Panie! kto zbada twoje sądy? kto zgruntować zdoła głębokość twych dróg? Wiem, że żyje mój Odkupiciel, że się ukaże na ziemi w dzień sądu ostatecznego, i że chociaż robactwo zniszczy ciało moje, wszelako je odzyskam dla oglądania Boga.
Natty zbliżył się do zwłok swego przyjaciela, stanąwszy naprzeciw patrzał nań przez czas niejakiś w milczeniu, z twarzą, posępną i zadumaną i rzekł nakoniec tonem głębokiego wzruszenia:
— Skóra czerwona, skóra biała, wszystko się na tem kończy. Lecz sądzić go będzie sędzia sprawiedliwy, nie podług praw postanowionych stosownie do czasu i okoliczności. Zaiste! jeszcze śmierć, i nic mi na świecie nie pozostanie, oprócz psów moich. Ach! potrzeba czekać dobrej woli Boga, lecz się już życie przykrzyć poczyna. Połowy drzew którem znał, już nie ma, i nie ma więcej na świecie nad jednego człowieka, któregom znał w młodości.
Wielkie krople deszczu padać poczęły, błyskawice i łoskot piorunów następowały po sobie bez przerwy, wszystko zwiastowało burzę gwałtowną. Zaniesiono ciało Indyanina do pieczary, dwa psy szły za niem wydając żałobne wycia, jak gdyby raz ostatni żegnały się ze starym wodzem.
Założono wejście do pieczary pniakami drzew, jak się zdawało z umysłu do tego użytku przeznaczonemi. Edward usprawiedliwiał się przed Elżbietą, z nieśmiałością i pomięszaniem, iż jej nie zaprowadził pod tę samą osłonę, nadmieniając w kilku słowach, które ona zaledwo zrozumiała, o nieprzyjemności znajdowania się w ciemności przy trupie. Ochroną dla niej od deszczu lejącego potokami, był szczyt skały, stanowiący pewien rodzaj naturalnego dachu, lecz nim deszcz ustał, dały się słyszeć w lesie wołania wysłanych dla szukania Elżbiety i rozlegające się echo powtarzanego jej imienia.
Korzystając z najpierwszej przerwy deszczu, Edward doprowadził Elżbietę aż do drogi. Tu ją opuścił. Lecz nim się oddalił, rzekł tonem, który ona wiedziała jak wytłumaczyć:
— Minął czas tajemnicy, miss Templ. Jutro o tej samej godzinie zerwę zasłonę, która może na szkodę moją tak mię długo okrywała. Lecz miałem wyobrażenia romansowe, pewną słabość której szał kazał uledz. I jakże się od tego zawarować będąc młodym i miotanym namiętnościami? Słyszę głos waszego ojca, on cię szuka, potrzeba zaś, bym cię zostawił, nie mogę bowiem w tej chwili narażać się na uwięzienie. Żegnam was pani! Dzięki niebu, jesteś w bezpieczeństwie i z serca mojego spadł ogromny ciężar.
Nie czekając na jej odpowiedź udał się w głąb lasu. Elżbieta chociaż słyszała donośne wołania ojca, powtarzającego jej imię z oznaką rozpaczy, nie pierwej na nie odpowiedziała, aż nim nie straciła z oczu Edwarda, znikającego wśród drzew jeszcze dymiących. W kilka chwil potem Marmaduk z niewymowną rozkoszą ujrzał ulubioną córkę w swych objęciach.
Miano na pogotowiu powóz dla odwiezienia miss Templ, gdyby szczęście pozwoliło ją znaleźć. Ojciec i córka natychmiast doń wsiedli i rozmawiali w czasie drogi o niebezpieczeństwach jakich uniknęła. Wieść o jej znalezieniu rozbiegła się z ust do ust na całej górze, pomiędzy mieszkańcami jej szukającymi. Powrócili oni przemokli do kości, zaczernieni węglem, pokryci błotem i popiołem, lecz weseli, iż córka założyciela ich osady wydartą była okropnej i przedwczesnej śmierci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.