Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Miłość włada na dworze, po wsiach i po lasach.
WALTER SCOTT, Pienie ostatniego Barda.

— Niktby mnie nie pocieszył przez całe życie, gdybym cię stracił, mój stary przyjacielu tak okropnym sposobem — zawołał zadyszany Edward przybiegłszy po Mohegana. — Wstawaj co najprędzej i ruszajmy. Płomień już otoczył tę skałę, a gdy zamarudzim, ogień się wzmoże i niepodobna będzie ztąd się wydobyć.
Elżbieta przerażona, bez przytomności prawie, usunęła się na stronę słysząc głos Edwarda. John podniósł rękę i pokazując na nią, rzekł wzruszony:
— Tę istotę ocal — nie myśl o Szyngaszguku, śmierć już go przyjąć powinna.
Edward odwrócił się w tę stronę gdzie Mohegan wskazywał, lecz postrzegłszy Elżbietę strachem przejętą, sam nie wiedział co począć i słowa wyrzec przez jakiś czas nie mógł.
— Miss Templ! — zawołał wkrótce. — Pani tutaj! takaż to śmierć była dla ciebie przeznaczona?
— Czyż niepodobna nam się ocalić, p. Edwardzie? odpowiedziała Elżbieta szukając otuchy we własnych słowach. — Widzę wprawdzie wiele dymu, ale płomienia jeszcze nie postrzegam. Ufam, że znajdziemy sposób ucieczki.
— Daj mi rękę — rzekł Edward — nie w porę i zanadto cię może przeraziłem. Może jeszcze wrócimy tem miejscem, kędy przyszedłem. Ale śpieszmy, bo chwili nie mamy do stracenia.
— A starego Indyanina czy oddamy płomieniom? czy zostawimy go na śmierć, jak on sam mówi?
Okropne wzruszenie malowało się na twarzy Edwarda. Zbliżył się do Mohegana, pociągnął go za rękę, lecz ten nie nie mówiąc odepchnął i dał mu znak, że na miejscu chce zostać.
— Nie myśl o nim — rzekł Edward do swej młodej towarzyszki, ciągnąc ją pomimo jej woli prawie, i śpiesznym krokiem dążąc ku miejscu z którego był przyszedł. Przywykł on do lasów, zna górę i widział już podobne przypadki, potrafi siebie ocalić, albo może na miejscu bezpieczny.
Mówił jednak tak skołatany i myśl tak miał roztargnioną, że tem pocieszaniem podwoił przestrachu miss Templ.
— Edwardzie — rzekła do niego — wzrok twój i twoja mowa mnie przerażają. Mów otwarcie o całem niebezpieczeństwie jakie nas otacza. Jestże ono większe niż się być wydaje? Powiedz, mam dosyć odwagi do zniesienia.
To mówiąc ciągle naprzód postępowali, Elżbieta po raz pierwszy postrzegła płomień o kilka kroków.
— Jeżeli potrafimy dojść do końca skały, pierwej nim ogień przetnie tę drogę, będziemy ocaleni — mówił Edward głosem bardziej jeszcze wzruszonym — lecz pośpieszajmy miss Templ, idzie tu o życie.
Jużeśmy wyżej mówili, że miejsce to, na którem Elżbieta znalazła starego Indyanina, było jednem z tych skał wystających, na kształt okopu prostopadle spadającego do dołu, jakie się często napotykają w tym kraju. Podobna była do łuku napiętego, któregoby dwa końce łączyły się z górą w pochyłości mniej znacznej. Po jednem z tych niejako ramion Edward był przeszedł i teraz wracał na powrót ciągnąc Elżbietę tak prędko jak tego wymagała nagłość przypadku.
Obłoki dymu białego zasłaniały im dotąd postęp niszczącego ognia, lecz trzaskanie tego okropnego pożaru coraz bardziej dawało się słyszeć i gdy dochodzili do brzegu płaszczyzny, widzieli ciągle wybuchy ognia błyskającego niekiedy w powietrzu lub ciągnącego się po ziemi i zasilanego nowemi napotykanemi przedmioty. Przerażający ten widok pomnożył w nich usiłowania, aby doścignąć mogli tego miejsca na któremby byli bezpieczni. Wazka droga tylko została do przejścia, płomień jeszcze jej nie tknął, lecz na nieszczęście kupy chróstów suchych znajdowały się na niej, które jakby błyskawicą nagle przed niemi się zapaliły i objęły w pożar wszystkie drzewa dokoła, a przechodniom zastawiły ścianę ognia naglącego do cofnięcia się z miejsca. Żywo odbiegli nad brzeg płaszczyzny, tam się wstrzymali poglądając z przestrachem na wzrastające nagle płomienie po obu bokach góry, szerokim ogniem z wierzchu już przykrytej.
Mieszkańcy zwykli byli na tej górze ścinać drzewo do budowy potrzebne. Wyciągali z niej same tylko kłody, wierzchy i gałęzie zostawiali na miejscu. Te przez długi czas i ciągłe upały mocno wysuszone, zapalały się za dotknięciem najmniejszej iskierki, a niekiedy w jednym momencie całe ogniem płonąć się zdawały.
Widok ten również piękny był jak okropny, i oboje poglądali czas niejaki na postępy tego zniszczenia, zdjęci razem podziwieniem i przestrachem. Lecz Edward myślał o nowych usiłowaniach, i wziąwszy swą towarzyszkę, próbował w kilku innych przedzierać się miejscach, idąc nawet przez gęste dymy oddech duszące, i zawsze płomienie spotykał.
Tym sposobem całą płaszczyznę w półkole obeszli i znowu ponad spadzistość wrócili. Okropne przekonanie że byli zupełnie otoczeni ogniem, stanęło im na myśli. Póki zajęci byli szukaniem przejścia, póty jeszcze nadzieja utrzymywała Elżbietę, ale gdy już wyjście było niepodobne, okropność położenia całą moc na nią wywarła, jak gdyby dotąd zrozumieć jeszcze nie mogła ogromu nieszczęścia.
— Przeznaczenie chciało, aby ta góra zawsze dla mnie była fatalną — rzekła głosem przerywanym z przestrachu — grób nasz tutaj znajdziemy.
— Nie trać odwagi, miss Templ, jeszcze nas nie odbiegła nadzieja — rzekł Edward, ale pomieszanie na twarzy jego mówiło inaczej. — Trzeba rozpoznać tę stronę skały, może znajdziemy miejsce do zejścia podobne.
Przebiegli tę stronę ostatnią, ale wszędzie skała ostro ścięta kończyła się gładką ścianą, nawet nie miała szpary do postawienia nogi. Poznał Edward, że zejście było niepodobne i z rozpaczą wyszukiwał innych sposobów.
— Nasze ostatnie, nasze jedyne wybawienie — rzekł stroskany — byłoby spuszczenie pani na dół tej skały. Ale jak tego dokazać? Gdyby Natty był tutaj, gdyby z osłupienia ocucić można było starego Indyanina, możeby na to wynaleźli sposób, ich umysł jest twórczy, lecz ja w tym razie jestem dzieckiem, nic pojąć, nic wymyśleć nie zdolny. Jednakże, trzeba spróbować, tak, trzeba wszystkiego się chwytać, aby ciebie wyrwać z tak okropnej śmierci.
— Lecz nie myśl o mnie jednej, Edwardzie, pamiętaj też o sobie i o Moheganie.
Już on słów tych nie słyszał, gdyż pobiegł do starego Indyanina. Prosił go o wierzchnie odzienie, które John mu oddał natychmiast, nie pytając na co i z miejsca swego się nie ruszając, chociaż to było najniebezpieczniejsze z całej płaszczyzny, najgęściej bowiem drzewami pokryte. Podarł w długie szmaty wzięte i swoje odzienie i kurtkę swoją, pozwiązywał wszystkie części jedne z drugiemi, przyłożył jeszcze i szal Elżbiety, rzucił ten rodzaj sznura na przestrzeń wysokości skały trzymając ręką za koniec i z rospaczą przekonał się, iż nie dochodził do połowy głębokości spadu.
— Już więc po wszystkiem — rzekła Elżbieta — nie ma nadziei! Śmierć nam tylko została. Płomienie zwolna zbliżają się, ale zbliżają się ciągle. Patrz, ziemię nawet zdają się pożerać.
Gdyby płomienie skałę tak rychło chwytały, jak przelatywały z drzewa na drzewo w innych częściach lasu, to dręczące opowiadanie nie byłoby tak długie, jużbyśmy tylko opłakiwali tragiczny koniec dwóch istot, podwójnie w tem smutnem położeniu cierpiących z mocy wzajemnego jednej ku drugiej przywiązania. Lecz pęd ognia znajdował w tej stronie przeszkody, na pokonanie których czasu było potrzeba, ta więc tylko okoliczność obdarzyła Elżbietę i jej towarzysza momentem, jakiego użyli na usiłowania przez nas opisane, ku wydobyciu się z tak okropnego położenia.
Cienka powłoka nędznej ziemi pokrywająca skałę mało wydała roślin w tem miejscu, a i te zwiędły z niedostatku soków pożywnych. Wiele sosen, dębów i klonów wyrastających z otworów skały od dawnych lat wyschłe sterczały, inne też z niewielą liści z czarną powłoką gałęzi, okazywały widocznie, że nie długo żyć miały. Gdyby połączenie było tylko łatwe, lepszego zasiłku nad ten nie miałyby płomienie, ale ziemia nie była pokryta suchemi gałęźmi, ani opadłemi liśćmi, ani też temi chróstami, które po całym lesie gwałtownością potoku ogień rozniosły. Oprócz tego jeszcze, jedno z obfitych źródeł, tak licznych na górach Otsego, wypływało z tej skały, rozlewało się po mchu pokrywającym jej powierzchnią, i kręcąc się koło swego początku, na kształt strumyka wpływało do jeziora, idąc spadkami podziemnemi wydrążonemi w skale i ukazując się w niektórych miejscach na przestrzeni ziemi. W dżdżystej porze, w groźnej postaci ukazując się ten zalewał brzegi swego łożyska, lecz podczas suszy, ledwo go można było poznać po utrzymującej się wilgoci i znakach odwody pozostałych. Gdy ogień doszedł do tego przedziału, musiał wstrzymać niszczącą siłę, pókiby skupione zewsząd gorąco nie pokonało napotkanej zawady.
Straszna ta chwila zdawała się już nadchodzić. Zbytek gorąca wysuszył nakoniec strumień i źródło, wyciągnął całą wilgoć ze mchu ścielącego się w jego łożysku, ułamki kory odpadały palące się od pniów wysuszonych. Miss Templ nad brzegiem wyniosłości ponad przepaścią stojąc, na widok zbliżającego się ognia niczem nie wstrzymanego, czuła w przestrachu ziemię pod jej stopami się palącą. Niekiedy wiatr napędzał ponad płaszczyznę kłęby czarnego dymu, wówczas ciemność połączona z trzaskaniem ognia i łoskotem walącego się drzewa, powtarzanym jeszcze przez wszystkie echa, mnożyły okropność sceny. Ze trzech istot wystawionych na tę próbę, Edward najbardziej był poruszony. Elżbieta, straciwszy wszelką nadzieję, nabrała ostatecznej rezygnacyi, jaka zwykła bywać udziałem płci słabszej, gdy przychodzi się znosić nieszczęśliwe lecz nieuchronne ciosy. Mohegau, najbliższy niebezpieczeństwa, czekał jego przybycia ze spokojnością indyjskiego wojownika. Wzrok jego utkwiony w górach zdała się ukazujących, zwrócił się kilka kroć z wyrazem litości na młodą parę, poświęconą niewczesnej i okrutnej śmierci, lecz wkrótce odwracał się znowu ku temu samemu przedmiotowi, jak gdyby chciał przeniknąć odmęt ciemnej przyszłości. Cichym gardłowym głosem, zwyczajnym jego krajowcom, śpiewał przez ten czas pieśni w Delawarów języku.
— W takiej ostateczności — rzekła do Edwarda Elżbieta różnica stanu ustaje; nakłoń Johna by przyszedł do nas, umierajmy razem we troje.
— To niepodobna, znam ja jego — odpowiedział Edward, on się z miejsca nie ruszy. Zestarzały, od niejakiego czasu już czuł osłabienie, chwila ta zdaje mu się być najszczęśliwszą w jego życiu. Ach! pani, jeżeli w tej śmierci jest jaka pociecha, to chyba ta że z tobą ją znoszę.
— Nie mów tak, Edwardzie — rzekła Elżbieta — serca nasze w tej chwili głuche być powinny na ziemskie uczucia. Umrzemy, tak jest, umrzemy niezawodnie, taka jest wola Bożka i tej poddać się jako posłuszne dzieci winniśmy.
— Umrzeć! — zawołał Edward jękiem przerażającej rospaczy — nie, nie umrzesz! nie, jeszcze nie utraciłem nadziei.
— Jakąż mieć możesz na uniknięcie śmierci? — pytała Elżbieta, pokazując spokojnie zbliżający się ogień. — Patrz! płomień już pokonał zawadę, już wypalił ziemię wilgotną. Zwolna przybliża się, ale postęp ma nieodmienny. Ach! to drzewo! patrz na to drzewo w płomieniach!
Zbyt prawdziwe było postrzeżenie Elżbiety. Ogień zwyciężył żywioł sobie przeciwny, w tryumfie rozszerzał się po mchu na wpół już wysuszonym, sucha sosna w drugim końcu płaszczyzny nagle się zapaliła jakby czarodziejską mocą, dotknięta oderwanym płomieniem przez wiatry nagnanym. Jedno drzewo udzielało drugiemu zgubnego pożaru, chociaż wolniej niż w lesie, bo dalej od siebie rosły; już się nawet zajął po gałęziach wywrócony dąb na którego pniu Mohegan siedział. Stary dowódzca musiał już cierpieć gorąco, ale odwaga jego była wyższa nad cierpienie; nie zmienił ani położenia, ani twarzy nawet, śpiewał jeszcze w tej chwili przerażającej. Elżbieta patrzała nań ciągle, lecz znieść ostatnich chwil nie mogła i na dolinę oczy zwróciła. Wiatr natenczas w inną stronę odwrócił gęste massy dymu, całe miasteczko i okolice najwyraźniej się ukazywały.
— Mój ojciec! mój ojciec! — krzyknęła Elżbieta. — O Boże! mógłbyś oszczędzić mi tego jeszcze cierpienia! lecz poddaję się twoim wyrokom.
Odległość nie była zbyt wielka, wyraźnie więc można było widzieć sędziego Templa między domem swoim a jeziorem, poglądającego na palącą się górę i żałującego tylko zniszczenia lasu, nie wiedział bowiem wcale o nieszczęściu córki jedynej. Widok ten mocniej Elżbietę dręczył, niż zbliżający się coraz bardziej pożar; odwróciła się zatem do góry i piękne swe oczy ku niebu wzniosła..
— Czemuż nie mam połowy twojej odwagi — rzekł Edward głosem tłumionym z rozpaczy.
— Śmierci uniknąć już niepodobna Edwardzie; starajmy się zatem znieść ją jak przystoi chrześcianom. Jednak ty Edwardzie śmierci ujść możesz. Twój ubiór daje nadzieję że łatwiej przejdziesz przez ogień niżbym ja tego z moim dokazać mogła. Spróbuj raz jeszcze, mnie tutaj zostaw; przedrzyj się! Zobacz ojca mojego; mów wszystko coby go tylko pocieszyć mogło. Powiedz mu, że umieram szczęśliwa, spokojna; że się z radością połączę z matką ukochaną; że godziny tego życia są niczem w porównaniu z wiecznością; dzień przyjdzie widzenia się naszego. Powiedz — dodała z cicha, jakby się wstydziła słabości przywiązującej ją jeszcze do rzeczy ziemskich — powiedz jak dla mnie był drogim, jak go kochałam. Ach! moje przywiązanie do niego bardzo było podobne do miłości Boga.
— I mnie to mówisz pani, abym ciebie opuścił! Jażbym miał ciebie opuścić gdy może chwila tylko przedziela cię od grobu! Jakżeś mało dotąd mnie znała! Rozpacz mnie zapędziła do lasu, lecz tyś ugłaskała lwa ryczącego w mem sercu. W poniżeniu czas jakiś przeżyłem, ale ty mnie częste słodziłaś chwile obecnością anioła w twojej postaci. Nie pamiętałem na to com był winien imieniu memu, mojej rodzinie, bo ciebie ujrzawszy, nikogo już więcej na myśli nie miałem. Zapomniałem niesprawiedliwości na mnie domierzonych, boś ty mnie łagodności uczyła. Mogę z tobą umrzeć Elżbieto, ale ciebie opuścić nie zdołam nigdy!
Elżbieta nic na to nie odpowiedziała. Wszystkie jej myśli dotychczas nieba tylko sięgały. Smutek jaki była uczuła na widok jej ojca, że się z nim wkrótce rozdzielić miała, sama sobie osłodziła mocą religii i wzniesieniem myśli nad ziemię i nad słabość płci swojej. Lecz słuchając wyrazów Edwarda znowu kobietą została; śmiertelna bladość jej lica, krew ożywiła na powrót i rozlała po twarzy świeżość zachwycającej piękności. Walczyła ona z temi nowemi uczuciami, chcąc nakłonić myśli do ubóstwiania niebieskich wielkości, gdy ludzki głos, głos duszę przenikający, dał się słyszeć dość blizko.
— Miss Bessy! gdzie jesteś, miss Bessy? Pociesz czemprędzej serce starca, jeżeli jeszcze do liczby żyjących należysz!
— Słyszycie! — rzekła Elżbieta; — Natty mnie szuka.
— To Natty! — jednocześnie zawołał Edward; — więc nadzieja jeszcze nie stracona!
Rażące błyśnienie zaświeciło im w oczy i mocna eksplozya dała się słyszeć.
— To rożek z prochem! — tenże sam głos krzyknął tylko znacznie bliżej — biedna dziewczyna zgubiona!
W tejże chwili Natty wbiegł na płaszczyznę ze strony wyschłego strumienia, bez czapki, włosy miał opalone, poczerniałą koszulę i czoło potem zlane, tak bowiem biegł prędko i takiego gorąca doświadczył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.