Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Nie milknij pieśni, kres jeszcze daleki.
Lord Byron.

Za zbliżeniem się wiosny, ogromne stosy śniegu, które skutkiem ciągłego pomnażania się, jakoteż marznięcia i odwilży po sobie następujących, nabyły twardości, poczęły zwolna ulegać wpływowi łagodniejszego wiatru i mocniej dogrzewającego słońca. Bywały chwile, w których się zdawało, iż można widzieć bramy nieba otwierające się, powietrze składało się z ożywczych pierwiastków, natura organiczna i nieorganiczna jakby się przebudziły, radość wiosny błyszczała w każdem oku, jak na wszystkich polach. Lecz mroźne wiatry północne rychło znowu swój wpływ wywierały na tę życiem tchnącą scenę i czarne, zgęszczone obłoki, zasłaniające promienie słońca, nie mniej były posępne i zimne, jak powrót zimy wstrzymujący postęp natury. Walka ta pór roku stawała się z dnia na dzień częstszą, a ziemia, ofiara tych zapasów, utraciła iskrzącą powierzchowność, jaką jej zima nadała, nie przyodziawszy się jeszcze w powabne ozdoby wiosny.
Tak przeszło kilka tygodni, a przez ten czas mieszkańcy zmieniając stopniami sposób życia, porzucili zwyczaje towarzyskie zimy, by się zająć pracami, jakich wymagała nadchodząca pora roku. Nie było już widać cudzoziemców przybywających do osady, dla odwiedzenia swych znajomych, handel czynny śród zimy, począł ustawać, drogi zrównoważone przez śnieg i lodem wybrukowane, napełniały się brózdami i kałużami, stwarzając niewielkiej liczbie podróżnych niezliczone trudności i niebezpieczeństwa. Słowem, wszystko zapowiadało zupełną zmianę nie tylko na powierzchni ziemi, lecz do tego jeszcze w zatrudnieniach tych, którym ona dawała sposoby do otrzymania dobrego bytu i pomyślności.
Było to w piękny dzień pod koniec marca, gdy szeryf podał myśl przejażdżki konno, na górę położoną nad brzegiem jeziora, z której się odkrywał wspaniały i malowniczy widok.
— Nadto — dodał mimo jazdem zobaczymy Billego Kirby wyrabiającego cukier, gdyż teraz trudni się tem dla Jareda Ransoma. Nikt na tej robocie lepiej się nie zna od Billy Kirby, w czem nic dziwnego, przypominasz bowiem sobie braciszku, iż w pierwszym roku naszego tu przybycia, kiedyśmy jeszcze koczowali, wziąłem go do siebie ku pomocy w tej fabrykacyi.
— Wyborny drwal ten Billy — rzekł Beniamin, trzymając cugle konia na którego wsiadał szeryf — i tak dobrze robi swą siekierą, jak żołnierz morski włócznią hakowatą, jak krawiec żelazem służącem do odwracania szwów. Powiadają, iż z taką łatwością swojemi rękami odejmuje kocieł na potaż od ognia, jak majtek niesie wiązkę lin. Nie mogę powiedzieć, żebym to na swoje widział oczy, lecz tak powiadają. Co się tycze cukru, widziałem jego roboty, nie był tak biały jak stary żagiel u tylnego masztu, lecz stara moja przyjaciółka, mistress Pettibona utrzymywała, iż smakiem podobnym był do melissu, nie mam zaś potrzeby wam mówić panie Jonesie, iż w szczęce mistress Remarquable, pozostał jeden ząb który się zna na słodyczach.
Żart ten wielce rozśmieszył autora jego i tego któremu był powiedziany; nowy dowód podobieństwa panującego w charakterze tej szanownej pary. Lecz inne osoby towarzystwa nie miały szczęścia go słyszeć, każdy bowiem zajęty był wsiadaniem na konia, lub pomaganiem damom w pomieszczeniu się na siodle. Orszak cały przebył ulice w największym porządku i zatrzymał się na chwilę przede drzwiami pana Le Quoi, wzywając go do towarzystwa na cu Francuz chętnie się zgodził i śpiesznie jął się osiodłania i okiełznania konia.
Wyjechali zatem z miasteczka drogą prowadzącą w góry. Ponieważ zaś śniegi marznące śród nocy, topniały od pierwszych promieni słońca, musieli więc jechać jeden za drugim brzegiem drogi, gdzie na twardszym gruncie pewniej mogły stąpać konie. Mało jeszcze było znaków życia roślinnego, powierzchnia ziemi przedstawiała widok nagi, chłodny i wilgotny, od czego krew ścinała się prawie w osadnikach. Część gruntów wykarczowanych była jeszcze pokryta śniegiem, lecz gdzie tylko słońce go stopiło, świetna i obfita zieloność, ożywiała nadzieje rolnika. Nic bardziej nie uderzało nad sprzeczność jaką przedstawiały ziemia i świat nad powietrzny. Kiedy bowiem na ziemi rozciągała się powłoka jednostajności i bezpłodności, wyjąwszy nie wiele miejsc, gdzie jakeśmy powiedzieli ukazywała się pierwsza zieloność przyszłych plonów, słońce z wysokich sklepień niebios, ciskało przenikające promienie, które rozlewały ożywcze ciepło po atmosferze, barwy lazurowej.
— Oto co się nazywa pora na cukier — zawołał Ryszard — mróz w nocy i ciepło rano. Idę o zakład, iż sok płynie teraz z klonów, jak woda pod kołem młyńskiem. Czem się to dzieje, braciszku Marmaduku, iż nie nauczysz swych dzierżawców wyrabiać cukru podług zasad racyonalnych. Możnaby to uskutecznić, choćby i nie tak uczonemu jak był Franklin, mój sędzio, wiem, że powiodłoby się to.
— Pierwszym przedmiotem mych starań — odpowiedział Marmaduk — jest zachować to źródło bogactw i przyjemności, i zapobiedz, aby nadużycia osadników nie wyniszczyły go do ostatka. Raz osiągnąwszy ten cel, dosyć będzie czasu do pracowania nad ustaleniem tego produktu. Lecz wiadomo ci Ryszardzie, iż nasz cukier z klonu przywiodłem do procesu rafineryi i że otrzymałem głowy cukru tak białego jak śnieg, który tu widzisz na polach.
— Ale przyznasz braciszku — odpowiedział Ryszard — iż nigdy nie zrobiłeś większej głowy cukru nad śliwkę średniej wielkości. Twierdzę zaś, iż wypadek otrzymany w praktyce o użytku przekonać może. Gdybym tak jak ty był właścicielem stu lub dwiestu tysięcy włók lasu, wystawiłbym rafineryą cukru, wezwałbym ludzi świadomych, a nie trzeba chodzić daleko, żeby znaleźć ludzi łączących znajomość z praktyką, oddałbym pod ich rozporządzenie cały las młodych klonów, drzew zdrowych i mocnych i zamiast wyrabiania głów cukru tak małych, iż jedna ledwie wystarczy do filiżanki kawy, robiłbym tak wielkie jak stogi siana.
— Co zrobiwszy — rzekła Elżbieta śmiejąc się — zakupisz cały ładunek herbaty ze statku przybywającego z Chin, użyjesz kotłów od potażu, zamiast filiżanek, małe barki będące na jeziorze, zastąpią miejsce spodków, każesz napiec pierogów od dziesięciu przynajmniej funtów w piecu do wypalania wapna, który tam widzę w dole, i zaprosisz cały powiat na herbatę. Jak zamiary geniuszu są ogromne! Lecz mówiąc do prawdy, wszyscy są przekonani, iż doświadczenie mojego ojca udało się, chociaż nie wylewał swego cukru w formach odpowiednich wzniosłości twoich wyobrażeń.
— Możesz się śmiać Elżusiu — odpowiedział Ryszard wykręcając się na siodle, tak aby się obrócić twarzą do innych prowadzących rozmowę — możesz się śmiać ile ci się podoba, lecz odwołuję się do powszechnego zdania, do zdrowego rozsądku, albo co lepiej jeszcze do zmysłu smaku, i pytam, czyli wielka głowa cukru nie jest dotykalniejszym dowodem, od głowy podobnej do tych małych kawałków, które pijąc kawę kładą pod język Holenderki. Dwa są sposoby w wykonywaniu czegokolwiek, dobry i zły.
— Słusznie mówisz Ryszardzie — rzekł Marmaduk z miną poważną, która pokazywała, jak wielką wagę przywiązywał do tego przedmiotu — pewna jest, iż wyrabiamy cukier, lecz pożytecznie jest roztrząsnąć, jakim sposobem i w jakiej ilości go wyrabiamy. Spodziewam się dożyć dnia, kiedy całe dzierżawy i plantacye obrócone zostaną na fabrykacyą tego produktu. Nie znamy jeszcze dobrze drzewa któremuśmy ten skarb winni, nie wiadomo do jakiego stopnia uprawa może go zrobić więcej produkcyjnem, za użyciem rydla i motyki.
— Motyki! Co! chciałżebyś użyć człowieka do kopania około korzeni takiego klonu, jak ten? — zawołał Ryszard pokazując mu jedno z tych pięknych drzew, tak pospolitych w tym kantonie. To prawie taki sam pomysł, jak rozkopywać ziemię dla odkrycia węgla. Bądź spokojnym braciszku i zostaw mnie staranie o twej fabryce cukru. Oto pan Le Quoi, który był w Indyach Zachodnich i wiedzieć powinien jak tam robią cukier. Niech więc nam powie jak się do tego biorą w tamtym kraju, a ztąd będziesz mógł skorzystać. Dalej panie Le Quoi, jak się wyrabia cukier w Indyach Zachodnich? Czyliż używają tam sposobów sędziego Templa?
Ten, do którego się to pytanie ściągało, nie bardzo rad był rozmowie, całej bowiem jego uwagi potrzeba było do utrzymania się w siodle, na małym koniu, który nie był posłuszny ani wędzidłu ani cuglom. Wypadało wówczas wjeżdżać na krętą i ślizką ścieżkę i kiedy w jednej ręce trzymał cugle, drugą musiał uchylać gałęzie drzew grożących zepsuciem ekonomii jego fryzury. Sądził jednakże, iż nie mógł się uwolnić od odpowiedzi.
— Cukier — rzecze — tak, bez wątpienia, wyrabiają cukier na Martynice, lecz to nie z drzewa, tylko z pewnego rodzaju krzewów, które my nazywamy... Niech licho z temi drogami, chciałbym, aby do dyabła przepadły! które my nazywamy...
— Trzciną cukrową — rzekła Elżbieta.
— Tak jest, tak pani — odpowiedział Francuz.
— Trzcina cukrowa jest to nazwanie pospolite zawołał Ryszard — wyraz naukowy jest saccharum officinarum, jak prawdziwe nazwisko naszego klonu cukrowego jest acer sacharinum. Takie są nazwania naukowe i przypuszczam, iż rozumiesz one.
— Czy to po grecku, czy po łacinie panie Edwardzie? — zapytała Elżbieta młodzieńca, który przed nią jechał, torując przejazd w zaroślach — lub może są to wyrazy języka jeszcze uczeńszego, które sam tylko możesz nam wytłumaczyć?
Czarne oczy młodzieńca z gniewem zwróciły się na córkę sędziego, lecz wyraz ich wkrótce się zmienił, jak skoro postrzegł uśmiech żartu towarzyszący temu pytaniu.
— Przypomnę sobie to pytanie miss Templ — odpowiedział także się uśmiechając — przy pierwszem zobaczeniu się ze starym moim przyjacielem Johnem Moheganem, a jego nauka, albo Nattego może potrafi na to odpowiedzieć.
— Nie umieszże więc ich języka? — zapytała Elżbieta z żywością okazującą, jaki się interes łączył z tem pytaniem.
— Nie wiele — odpowiedział Edward — lecz nieco lepiej znam język, którym tylko co mówił pan Jones, a nawet i język pana Le Quoi.
— To więc umiesz po francuzku! — zawołała Elżbieta z podziwieniem.
— Jest to język używany u Irokezów i w całej Kanadzie — odpowiedział młodzieniec z dwuznacznym uśmiechem.
— Lecz Irokezy — dodała Elżbieta — są wasi nieprzyjaciele, których nazywasz Mingo.
— Dałyby Nieba, abym nie miał niebezpieczniejszych! — zawołał Edward i spiąwszy konia ostrogą, ruszył naprzód, aby nie być zmuszonym do wymijających odpowiedzi.
Rozmowa jednak nie ustała, dzięki Ryszardowi, który ją ciągle utrzymywał. Wkrótce przybyli na płaszczyznę góry, stanowiącą dosyć obszerną równinę. Sosny padły pod siekierą trzebieży, pozostał tylko mały gaik tych drzew szacownych, które były przedmiotem świeżej rozmowy. Wszystkie krzaki i zarośla do pewnej odległości były wycięte, zapewne na ogień pod kotły, tak, iż widzieć się dawała przestrzeń na kilkanaście morgów, którą możnaby przyrównać do ogromnej kopuły, której kolumny drzewa klonowe stanowiły, wierzchołki ich kapitele, a firmament sklepienie. Głębokie nacięcia bez najmniejszego starania zrobione były w pniu każdego drzewa w wielkiej odległości od korzenia; małe ścieki z kory olchowej albo farbierskiego drzewa przystosowane były w tem miejscu, aby po nich spływał sok, wylewający się częścią na ziemię, w części zaś do naczynia drewnianego, niezgrabnie wydrążonego, stojącego pod każdym klonem.
Dosiągłszy wierzchołka góry, towarzystwo zatrzymało się na chwilę, aby konie wytchnęły i aby rozejrzeć widok, który był nowym dla niektórych osób je składających. W tej chwili głos mocny dał się słyszeć w pewnej odległości, nucący niektóre strofy tego nienaśladowanego śpiewu, którego wiersze jeśliby je końcami jeden po drugim położono, rozciągnęłyby się od wód Konnektikutu do brzegów Ontario, i który się śpiewa na nutę znaną niegdyś i zrobioną w celu wyśmiania narodu amerykańskiego, lecz którą okoliczności uczyniły tak sławną, iż żaden Amerykanin bez żywszego bicia serca, słuchać jej nie może.

Ku wschodniej stronie widać ludne Stany,

My gór i lasów cieszym się widokiem;
Trzód naszych zawiść chciwem żąda okiem,
Nas ubogaca ruch czynnej zamiany.

Płyń nam słodyczy, płyn w cukrowym soku,
Twój rozciek wrzący niech zgęszczą płomienie;
Sen słodki na mem nie usiędzie oku
Póki w głaz twardy ciebie nie przemienię.

Mamy tu z klonu dobroczynnych darów
Dach, ogień, żywność, cukrowe napoje,
Osłodę chińskiej rośliny wywarów.

Ilekroć łono otworzy nam swoje.
Płyń nam słodyczy, płyń w cukrowym soku,

Twoj rozciek wrzący niech zgęszczą płomienie;
Sen słodki na mem nie usiędzie oku

Póki w głaz twardy ciebie nie przemienię.

Kiedy tak śpiewał Billy Kirby, Ryszard wybijał takt pejczem po grzywie swego konia, ruszając przytem głową i całem ciałem. Na końcu pierwszej strofy zaczął półgłosem nucić, jak gdyby chciał zgodzić głos swój z głosem śpiewającego, lecz przy końcu drugiej, wtórował już basem, co znacznie przyczyniło jeżeli nie harmonii, to przynajmniej hałasu.
— Brawo! brawo! — zawołał szeryf kończąc. Jest to prześliczny śpiew i ty go doskonale wyśpiewałeś. Zkądżeś wziął te strofy? Muszą być jeszcze inne. Daj mi ich kopią?
Billy Kirby, który w niejakiej odległości zajęty był swoją robotą, odwrócił głowę z obojętnością prawdziwie filozoficzną i ujrzał zbliżające się ku sobie towarzystwo. Postępując sam naprzeciw, lekki zrobił ukłon głową każdej osobie grzecznie i z miną wesołą, lecz przestrzegając wielką równość, nie zmienił swojego sposobu powitania dla nikogo i nie ściągnął nawet ręki do czapki, pozdrawiając obiedwie damy.
— Co tam słychać szeryfie — rzekła do Ryszarda. Nie masz dzisiaj jakich nowin?
— Nie więcej jak zwykle, Billy — odpowiedział pan Jones — lecz co to ma znaczyć? gdzie są twoje cztery kotły, koryta i żelazne naczynia do chłodzenia? Z takiemże to niedbalstwem pracujesz? Miałem cię za najlepszego z fabrykantów cukru krajowego.
— I pochlebiam sobie, iż się nie zawiedziesz w swem mniemaniu panie Jones — odpowiedział Kirby, nie porzucając swej roboty — śmiem mówić, iż nie ustępuję nikomu co się tycze rąbania i łupania drzewa, zagotowywania cukru klonowego, wypalania cegieł, robienia gontów, wyrabiania potażu, zasiewania zboża i zbierania żniwa; chociaż prawdę mówiąc, zawsze ile możności pierwszej się pilnuję roboty, ponieważ topór lub siekiera są narzędziami, do których z natury przywykłem.
— Jesteś więc Janem do wszystkiego panie Billy — rzekł pan Le Quoi.
— Jeżeli pan przybywasz, by co kupić — rzekł Kirby to mogę wam przędąc taki dobry cukier, jak i gdzie indziej. Nie znajdziesz w nim żadnych brudów, tak jak nie ma karczów na polach niemieckich i rozpoznasz w nim prawdziwy smak klonowy. Taki cukier przedawanoby w Yorku za kandyzbrod.
Francuz zbliżył się do miejsca, gdzie Kirby złożył swój cukier już zupełnie wyrobiony pop szopą z kory drzew i począł go oglądać z miną znawcy. Marmaduk zsiadł z konia aby bliżej obejrzeć drzewa i całą robotę, a często słyszeć można było wyrazy nieukontentowania, z powodu niedbalstwa, z jakiem tu wszystko wykonywano.
— Uchodzisz niby za praktyka w tej fabrykacyi rzekł Templ do Kirby — a jakichże się trzymasz sposobów w wyrabianiu swego cukru? Dla czegóż nie masz więcej nad dwa kotły?
— Dwa kotły toż samo robią, co dwa tysiące, panie sędzio odparł drwal — nie używam tylu sposobów w wyrabianiu mego cukru, ile ci, co wyrabiają go dla bogatych, lecz kto lubi prawdziwy smak cukru klonowego, może na tem przestać. Naprzód wybieram drzewa, potem je nacinam, co się robi pod koniec lutego, albo jak na tych górach, około połowy marca to jest, kiedy sok bić w górę zaczyna...
— Maszże jaki zewnętrzny znak, którego się trzymasz w tym wyborze, i po którym poznajesz dobroć drzewa?
— W każdej rzeczy potrzeba mieć rozeznanie, panie Templ, potrzeba wiedzieć także kiedy i jak należy mięszać roztwór, który się gotuje, co czynię w tej właśnie chwili. Są to rzeczy, których się uczyć należy. Nie w jednym dniu Rzym zbudowany, ani Templton, chociaż w nim domy wyrastają jak grzyby. Nigdy nie przebijam drzewa w czemkolwiek ułomnego, na którem kora nie zdrowa, nie świeża, lub nie gładka, albowiem i drzewa mają swe choroby jak ludzie, obrać zaś drzewo chore dla wydobycia z niego soku, jest to jedno, co wziąć konia słabego na nogi, by jechać pocztą, lub siekierę tępą do zwalenia drzewa.
— Wszystko to bardzo dobrze Billy, lecz po jakich znakach odróżniasz drzewo chore od zdrowego?
— A jak doktor poznaje człowieka chorego na febrę? rozpatrując jego skórę i biorąc za puls — rzekł Ryszard.
— Pan Jones zbliża się do prawdy — mówił Billy. Bez wątpienia, tylko ściśle oglądając drzewo i korę, dokładnie poznaję. Otóż kiedy już z drzew dosyć się zebrało soku, napełniam nim kotły i nakładam ogień. Naprzód potrzeba, aby ogień był mocny, dla prędszego wygotowania wody, kiedy płyn poczyna się zgęszczać i stawać się podobnym do melissu, jak to, co widzisz w tym kotle, nie nadto trzeba podniecać ogień, inaczej spalisz cukier, a cukier spalony nigdy nie jest dobrym. Natenczas przelewasz łyżk ąpłyn z jednego kotła do drugiego, i zostawiasz go tak, by później za włożeniem weń kija czepiał się go i ciągnął. Wszystko to wymaga starania i uprawy. Kiedy cukier pocznie się układać w ziarna, są niektórzy, co kładą glinę na spod form, lecz to nie jest ogólne prawidło, jedni to czynią, inni nie czynią. Jakże więc panie Le Quoi, czy dobijemy targu?.
— Ja daję za funt takiego cukru dziesięć soldów panie Billy.
Pan Le Quoi wymówił te wyrazy dziesięć soldów po francuzku i Billy Kirby tego nie zrozumiał.
— Nie, nie — rzekł on — pieniędzy mnie trzeba. Jednakże jeśli chcesz zrobić zamianę, dam ci to, co z całego tego kotła otrzymam, za gallon rumu, a jeśli dodasz do tego płótna na dwie koszule, weźmiesz i meliss. Możesz być pewnym, iż jest dobry, nie chcę oszukiwać. Sam kosztowałem, nigdy lepszy syrup nie wyszedł ze środka klonu.
— Pan Le Quoi daje ci dziesięć pensów za funt — rzekł Edward.
— Tak jest, tak, dziesięć pensów — rzekł pan Le Quoi. Dziękuję wam panie — dodał zwrócony do Edwarda. Biedna moja angielszczyzna, zawsze jej zapominam.
Kirby spojrzał na jednego i drugiego, jak gdyby mniemał, iż chcieli się bawić jego kosztem. Wziął ogromną łyżkę i począł mięszać płyn wrzący. Wyjąwszy ją pełną, zlał część do’ kotła, resztę zaś ochłodziwszy, podał panu Le Quoi.
— Skosztuj — rzekł — będziesz mógł osądzić. Syrup sam wart tego czego żądam.
Pan Le Quoi bojaźliwie przybliżył usta do łyżki, lecz ponieważ brzegi jej już ochłodły, myślał więc, iż to samo jest z płynem w niej zawartym, bez żadnej przeto obawy wychylił sporą dozę i tak się straszliwie oparzył, iż przez chwil kilka wykrzywiał się niemiłosiernie. Nogi jego — mówił Billy, gdy później opowiadał tę historyą — ruszały się żwawiej, niż pałki na bębnie; chwycił się ręką za brzuch i spozierając na obie damy, jakby dla ubłagania litości, klął okropnie po francuzku. Lecz ja go chciałem nauczyć, iż nie żartują bezkarnie z Yankiesa, i figiel za figiel.
Postać niewinna i mina pełna prostoty, z jaką się Kirby znowu jął roboty swojej, przekonałyby, iż nie umyślnie zadał panu Le Quoi tę chwilową mękę, jeśliby nie nadto zdobywał się na sztukę, aby być naturalnym. Tymczasem Francuz powrócił do zwyczajnej powagi, przeprosił damy za niebaczne wyrażenia jakie mu boleść wyrwała, wsiadł na konia, oddalił się o kilka kroków od kotłów i nie kończono już targu przez ten przypadek przerwanego.
Marmaduk tymczasem przechadzał się po małym lasku, oglądał swe ulubione drzewa i przeświadczył się ze smutkiem, iż niedbalstwo z jakiem dobywano sok z klonów, było prawdziwem zniszczeniem.
— Z boleścią — rzekł — widzę marnotrawstwo panujące w tym kraju, zapamiętale tu nadużywają dobrodziejstw, któremi natura wzbogaciła. Ty sam Kirby nie jesteś wolny od zarzutów w tym względzie, zadajesz tym drzewom śmiertelne rany, kiedy najmniejsze nacięcie byłoby dostatecznem. Powinienbyś pamiętać o tem, iż wieki upłynęły nim te drzewa wzrosły, a gdy znikną one, nikt z nas nie ujrzy, kiedy się ta strata wynagrodzi.
O to się jednak bynajmniej nie troszczę, sędzio, lecz zdaje mi się, iż tyle jest drzew w tym kraju, iż nie należy się obawiać zupełnej ich zaguby. Jeśli grzechem jest walić drzewa, miałbym z czego zdać sprawę, własnemi bowiem rękami zwaliłem lasu więcej niż na pięćset włok w Stanach Nowego Yorku i Wermont, a w tym spodziewam się przynajmniej do tysiąca dopełnić tę liczbę. Ręce moje stworzone do topora, nie żądam innego dla siebie zajęcia się. Lecz Jared Ransom mniemał, iż cukier w tym okręgu stanie się tego roku rzadkim, gdyż przybywa znaczna liczba nowych mieszkańców, wziąłem się przeto do wyrabiania go tej wiosny.
— Dopóki wojna niszczyć będzie świat stary — rzekł Marmaduk dopóty będą przybywali mieszkańcy w nowym.
— Nie ma więc tak złego wiatru, sędzio, któryby dla kogokolwiek nie był przyjaznym. Wątpliwości nie podlega, iż kraj się zaludnia, lecz nie wiem dla czego zdajesz się tyle przywiązywać do drzew, jak do własnych dzieci. A jednakże ileż ich wytrzebiłeś na grunta?
— Nie mówię ci, iż chcę, aby kraj ciągle był okryty drzewami, Kirby, lecz utrzymuję, iż nie należy ich niszczyć bez potrzeby, jak gdybyśmy za rok doczekali nowych. Zresztą, nieco cierpliwości, przyjdzie chwila, kiedy prawa czuwać będą nad ich zachowaniem, równie jak nad zwierzyną, która się w nich kryje.
Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę Marmaduk wsiadł na konia, mały orszak ruszył w drogę, by dojść do celu zamierzonej przez Ryszarda przejażdżki i Billy Kirby został sam jeden, śród drzew klonowych, zajęty swoją robotą. Wolny ogień pałający pod jego kotłami, szopa pokryta korą, ta gromada drzew pięknych, przez które zdawało się, iż tyle przechodziło kanałów, zkąd sok ściekał kroplami do naczyń na przyjęcie go przeznaczonych, człowiek olbrzymiej postaci, co uzbrojony wielką łyżką, chodził od kotła do kotła i mięszał płyn w nim zawarty, wszystko składało widok, który mógł ujść za obraz dosyć wierny życia ludzkiego w pierwszym okresie cywilizacyi; a mocny głos Kirbego, który znowu począł nucić śpiew przerwany, dopełniał rysunku tej całości malowniczej. Wszystko co słyszeć można było, ograniczało się do następnych wierszy:

Kiedy się puszcza pod siekierą wali,

Dla wołów moich ja nucę wesoło,
Aż znów ukaże księżyc srebrne czoło,
Powtarzam: nazad, naprzód, nuże dalej.
Gdy wieczór miejsce zajmie dziennych skwarów,
Wnet opuszczając zorane zagony.
Szukam w leszczynie przychylnej uchrony
Przeciwko żądłu natrętnych komarów.
Wy, których wiedzie żądza kupili ziemi,
Szukajcie dębu co zamieszkał góry,
Lub sosny czołem wzniesionej pod chmury,

Ja zawsze będę z piosnkami mojemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.