Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Mądre dogmata wasze, nauka pobożna.

Zbawienną księgę wiary z nich ułożyć można,
Lecz szatana, co w sercach naszych ma mieszkanie,

Jeden Bóg tylko wygnać i pogromie w stanie.
Duo..

Kiedy się rozchodzili słuchacze, pan Grant wziąwszy rękę młodej osoby, o której w poprzednim mówiliśmy rozdziale, zbliżył się do Marmaduka i Elżbiety i przedstawił im ją jako swą córkę. Miss Templ powitała ją otwarcie i uprzejmie, obie uczuły, jak pożądaną jest ta znajomość i ile na wzajemnem skorzystają towarzystwie.
Sędzia, który nie znał jeszcze córki duchownego, wielce był rad, iż Elżbieta zaraz znalazła towarzyszkę równego wieku, która mogła jej dopomódz do zapomnienia różnicy zachodzacej miedzy wioską zaledwo zamieszkaną, a ludnym Nowym Yorkiem. Uprzejme i serdeczne powitanie przez Elżbietę panny Grant, wkrótce ośmieliło ostatnią i wyprowadziło z obawy, jakiej zrazu doznawała. Kilka minut, których potrzebowało zgromadzenie na wyjście z sali, wystarczyło do zupełnego między niemi zaznajomienia się. Ułożyły wnet z sobą, jak mają razem przepędzać dzień jutrzejszy i już poczynały mówić o dniach następnych, kiedy duchowny przerwał ich rozmowę.
— Powoli, powoli moja miła miss Templ — rzekł uśmiechając się — pamiętajcie, iż Ludwika jest moją gospodynią, jeśli zatem połowę przyjmie propozycyi, jakie raczyłyście jej uczynić, sprawy moje domowe wielce na tem ucierpią.
— I na cóż się zdadzą te sprawy domowe — odpowiedziała wesoło Elżbieta — was jest tylko dwoje, czemuż się na mieszkanie nie przenieść do mego ojca? Dom obszerny, mógłby i was zmieścić, a drzwi same się otworzą na przyjęcie podobnych gości. Czyliż wzgląd na zimne formy, ma nas pozbawiać powabu miłego towarzystwa, we dwójnasób szacowniejszego jeszcze na pustyni. Przypominam sobie ojca mawiającego, że gościnność nie jest wielką zaletą w kraju zamieszkanym, gdzie wszelka grzeczność jest na stronie tych, co odosobnienie nam uprzyjemniają.
— Sposób w jaki pan Templ gości przyjmuje — rzekł pastor — potwierdza to mniemanie, lecz nie powinniśmy nadużywać tych uprzejmych jego skłonności. Zapewniam was, iż często nas oglądać będziecie, mianowicie córkę moją, podczas licznych wycieczek, jakie stan mój czyni niezbędnemi. Lecz, by mieć wpływ jakikolwiek na lud podobny — dodał, zwracając oko na kilku mieszkańców będących jeszcze w sali — nie należy, iżby duchowny budził zawiść, przebywając pod dachem tak okazałym, jak jest szanownego sędziego.
— Co, więc dach się wam podoba panie Grant? — zawołał Ryszard, który zajęty rozkazami gaszenia ognia i nowemi jeszcze rozporządzeniami w sali, zasłyszał tylko ostatnie słowa ministra — rad jestem, żem znalazł człowieka z dobrym smakiem. Otóż braciszek Marmaduk rad zawsze stosować do tego dachu obelżywe przezwiska, ile ich tylko w sobie mieści język angielski. Powtarzam mu zawsze, że nic a nie się nie zna na sztuce ciesielskiej, jakkolwiek jest sędzią znośnym... Cóż tedy, mości Grant, mniemam, iż bez chluby można powiedzieć, że odbyliśmy tego wieczora tak dobrze nabożeństwo, jak się lepiej to nie dzieje w żadnym innym kościele, gdzie nie ma organu. Bakałarz dosyć czysto śpiewa psalmy. Mógłbym wziąć to na siebie, lecz od niejakiego czasu śpiewam tylko basem. Pewnej zaś trzeba nauki, aby śpiewać basem, co daje sposobność popisania się z głosem pełnym i dźwięcznym. Beniamin także śpiewa basem, lecz nie nadto się pilnuje miary. Słyszeliście go śpiewającego o biskajskiej odnodze?
— Sądzę, że dzisiejszego wieczora da nam tego próbkę — rzekł Marmaduk śmiejąc się — takie ma bowiem wyłączne upodobanie w tym śpiewie, iż skoro tylko nucić pocznie, zaraz na ten śpiew wpada. Lecz dalej panowie, droga już wolna i powóz na nas czeka. Dobrej nocy ministrze; dobranoc miss Grant, nie zapomnijcie, iż jutro macie obiadować z Elżbietą pod dachem korynckim.
To rzekłszy pan Templ podał rękę swej córce i pojechał z przyjaciółmi, Ryszard zatrzymał nieco pana Le Quoi, by mu obszerną wyłożyć rozprawę o śpiewie kościelnym i sposobie, jakim Beniamin opiewa odnogę Biskajską.
W czasie toczącej się rozmowy, John Mohegan siedział na swojem miejscu, z głową osłonioną i zdawał się mało dawać baczenia na otaczających, którzy mu się pilnie przypatrywali. Natty także nie zmienił swego położenia na pniu drzewa obranym za miejsce siedzenia, oparłszy głowę na jednej ręce, gdy druga niedbale spoczywała na strzelbie w poprzek na kolanach położonej. Fizyognomia jego wyrażała niespokojność, a spojrzenia jakie od czasu do czasu rzucał na około siebie w czasie nabożeństwa, kazały się domniemywać, iż była jakaś tajna przyczyna w tak niemiły stan go wprawiająca. W takiem położeniu pozostawał przez wzgląd na starego wodza, którego oczekiwał i któremu w każdem zdarzeniu okazywał największe uszanowanie, chociaż w tem nieco się mięszała opryskliwość właściwa strzelcowi.
Młody towarzysz dwóch starożytnych mieszkańców lasu, stał przed jednym ze dwu kominków, nie chcąc zapewne oddalić się bez przyjaciół.
Te tylko trzy osoby pozostały w sali, z duchownym i jego córką, kiedy sędzia odszedł ze swojem towarzystwem. John Mohegan natenczas wstając, zrzucił na ramiona okrycie będące na głowie, wstrząsł czarnemi włosy, by w tył odpadły i zbliżył się do pana Grant podając mu rękę:
— Ojcze — rzekł tonem poważnym i uroczystym — dziękuję wam. Słowa wasze od czasu jak się księżyc podniósł, wzbiły się wysoko i zadowolniły wielkiego Ducha. Dzieci wasze przypomną to, o czemeś mówił i staną się dobremi.
Po chwili umilkł, raźno się wyprostował i przybierając postawę wielkości naczelnika indyjskiego dodał:
— Jeżeli Szyngaszguk kiedykolwiek wróci do swego narodu, tam kędy słońce zachodzi, a wielki Duch tchnąwszy weń życie, dozwoli mu przebyć jeziora i góry, opowie on swym towarzyszom, o czem sam dopiero słyszał, a towarzysze uwierzą mu, bowiem któż powiedzieć może iż Szyngaszguk kiedykolwiek zmyślał?
— Niech Szyngaszguk pokłada swe zaufanie w dobroci boskiej — rzekł pan Grant, któremu śmiałość starego naczelnika nie nadto się prawowierną wydała — a ta go nigdy nie opuści. Kiedy serce jest pełne miłości Boga, nie ma w niem miejsca dla grzechu. Lecz względem ciebie młodzieńcze, poczuwam się do wdzięczności, wspólnie ze wszystkimi, którym tego ranku ocaliłeś życie; nadto winienem ci jeszcze podziękować za pobożną uczynność, z jaką mi przybyłeś na pomoc podczas nabożeństwa, w chwili dosyć dla mnie trudnej. Pragnąłbym cię niekiedy widzieć u siebie, a rozmowa możeby cię utwierdziła na drodze, jaką zdaje się, iż wybrałeś. Nie powinniśmy być obcymi dla siebie. Zdajesz się znać dokładnie służbę bożą kościoła episkopalnego, odpowiadałeś bowiem, nie mając książki, chociaż dobry pan Jones poumieszczał je w rozmaitych częściach sali.
— Nic dziwnego panie — odparł młodzieniec — iż znam obrządek kościoła, na łonie którego urodziłem się i żyję aż dotąd, jak toż samo czynili przodkowie moi przedemną.
— Wielce rad jestem, słysząc cię podobnie mówiącego — zawołał pastor, ściskając mu serdecznie rękę. Bardzo proszę, abyś zechciał teraz wstąpić do mego domu. Córka moja także winna dziękczynienia temu, który uratował życie jej ojca; nie wyszukuj wymówek, żadnej nie przyjmę. Szanowny Indyanin i twój przyjaciel zechcą towarzyszyć tobie.
— Nie, nie — zawołał Natty — ja koniecznie^ muszę wrócić do wigwanu[1]; tam mię wzywa sprawa, której ani kościół, ani dobra strawa, wybić z głowy nie powinny. Niech młodzieniec rusza z wami, i owszem, on przywykł zostawać w towarzystwie z ministrami i jest w stanie rozprawiać z nimi. Stary John także może wam towarzyszyć, gdy ma ochotę, bo jest naczelnikiem i został chrześcianinem przez braci Morawskich, za czasów dawnej wojny. Co do mnie, nie znam ani zwyczajów świata, ani posiadam nauki. W swoim czasie służyłem królowi i ojczyźnie przeciw Francuzom i dzikim, lecz odkąd żyję na świecie, nigdym nie wścibił nosa do książki i nie wiem do czegoby to posłużyć mogło. Chociaż zaś ani pisać, ani czytać nie umiem, ubiłem jednak do dwiestu bobrów w jednej porze roku, nie licząc w to innej zwierzyny, a jeśli o tem wątpicie, pytajcie oto tego Szyngaszguka, było to bowiem w głębi kraju Delawara, a on wie, iż nigdy się nie mijam z prawdą.
— Nie wątpię, miły przyjacielu — rzekł minister iż nie mniej byłeś dzielnym żołnierzem, jak dobrym myśliwym, lecz więcej czegoś potrzeba do przygotowania się do bliskiego końca. Znajome bowiem przysłowie, iż młody może umrzeć, a stary musi.
— Nigdym do tyla nie był głupim, bym sobie wyobrażał, iż zawsze żyć będę — odparł Natty, śmiejąc się swoim sposobem, to jest, ściskając usta. Nie można podobnej być myśli, żyjąc w lasach z dzikimi, jak to ze mną było, i mieszkając podczas miesiąców upału nad brzegami jeziór. Wprawdzie mogę powiedzieć o sobie, iż mocnego jestem składu, stokroć bowiem piłem wodę z Onondagu, gdym tropił daniele tamże przybywające dla ugaszenia pragnienia, gdzie można widzieć rosnące ziele febrowe w takiej obfitości, ile wężów grzechotników na starym Kramkorne. Mimo to wszystko, nigdy mi do głowy nie przyszła myśl, bym miał żyć wieki wieków, chociaż są jeszcze ludzie, co widzieli wznoszące się gęste lasy na polach dziś uprawnych, na których przez cały tydzień szukając, nie znaleźlibyście karczu sosnowego. Rzec można, że tylko drzewo samo przez większą część wieku w ziemi przebywa.
— Wszystko to doczesne, miły mój przyjacielu — rzekł pan Grant, co raz z większym interesem zajmując się tym nowym znajomym — a tobie właśnie do wieczności wypadałoby się gotować. Powinność ta nakazuje znajdować się przy odbywaniu obrzędu wiary publicznej, i wielce się cieszę iż jej dopełniłeś tego wieczoru. Chciałżebyś wychodzić na łowy ze strzelbą bez sztęfla i skałki.
— Irzebaby wielce być niezręcznym — odpowiedział | Natty, znowu się śmiejąc — aby nie umieć zrobić sztęfla z latorośli jasionowej i nie znaleźć krzemienia na skałkę w górach. Lecz co raz bardziej postrzegam, iż się zmieniły czasy; góry te już nie są więcej tem, czem były przed laty trzydziestą, przed dziesięcią, siła bierze górę nad prawem, a ustawa mocniejszą od starca, czyli to on uczony, czyli do mnie podobny, co dopiero tylko strzelać może na zasadzce, nie zaś pędzić z psami, jak niegdyś czyniłem. Ha! ha! do jakiegokolwiek tylko nowo zamieszkanego okręgu widziałem przybywającego apostołującego kapłana, wnet tam zwierzyna stawała się rzadszą, a proch droższym, to są właśnie rzeczy nie tak łatwe do znalezienia, jak sztęfel lub skałka.
Grant postrzegłszy, iż nietrafny wybór porównania nastręczył argumenta jego przeciwnikowi, postanowił zaniechać na teraz sporu, odkładając to do dogodniejszej ku temu chwili. Obrócił się więc do młodzieńca, znowu z naleganiem, powtarzając zaproszenie, jakoż równie jak stary Indyanin, zgodzili się towarzyszyć mu i córce jego do domu, staraniem Ryszarda Jonesa przyrządzonego na ich tymczasowe pomieszkanie. Natty Bumpo nie zmienił swego postanowienia i oddzielił się od nich przy wyjściu z akademii.
Przeszedłszy jednę z ulic wsi prawie w całkowitej jej długości, pan Grant, jako przewodnik, zwrócił się na lewo i udał się ścieżką z obu stron ogrodzoną parkanem, której ważkość nie dozwalała dwom osobom postępować. Księżyc naówczas do takiej wzbił się wysokości, iż promienie jego prostopadle prawie padały na równinę, a cień każdego z nich wyraźnie rysując się na śniegu, zdawał się przedstawiać tyleż napowietrznych istot, dążących na nocne zgromadzenie. Zimno było przejmujące, chociaż się pęd wiatru czuć nie dawał, ścieżka zaś tak dobrze była ubita, iż młoda osoba składająca część orszaku, nie doznawała najmniejszej trudności stąpając po śniegu, który jednakże skrzypiał pod jej lekkiemi stopy.
Na czele tej dosyć szczególnej gromady postępował Grant w sukni czarnej, oglądając się od czasu do czasu za siebie, z wyrazem uprzejmości dla prowadzenia rozmowy z towarzyszami. Za nim szedł Indyanin owinięty opończą, z głową odkrytą gęstemi włosy porosłą, które mu spadały na barki. Patrząc na jego twarz ogorzałą, postawę spokojną i muszkuły przez wiek stężałe, zdawało się, że widzisz przy świetle księżyca, którego promienie ukośnie na niego padały, obraz wytrwałej starości niezłamanej przebyciem wielu już zim. Lecz gdy za zwróceniem głowy, postać jego była w prostym kierunku jaśniejącego światła, oczy czarne i żywo objawiały namiętności nie znające żadnego hamulca, myśli tak swobodne jak powietrze, którem oddychał. Kibić wysmukła panny Grant, tuż za nim idącej, nieco za lekko ubranej w noc tak chłodną, przedstawiała rażącą sprzeczność z ubiorem dzikim i silną jeszcze postawą starego Mohegana; a młody strzelec straż tylną trzymający, niejednokrotnie rozmyślał nad wielką różnicą, jaką przedstawia postać ludzka, gdy Ludwika, której oczy mogły się z błękitem niebios o lepsze ubiegać i stary John, ku niemu się zwracali, by rzucić okiem na piękne światło im przyświecające.
Grant pierwszy przerwał milczenie,
— Zaiste — rzekł do młodego strzelca — tak mię to zadziwia, żem w tym okręgu spotkał młodzieńca, z porządnemi w religii zasadami, iż z wielką ciekawością radbym był poznać wasze dzieje. Musiałeś dobre odebrać wychowanie, wasz bowiem tryb postępowania i sposób obejścia się, oczywistym są tego dowodem. W którym z naszych Stanów urodziłeś się panie Edwardzie? zdaje mi się bowiem, żem słyszał jakeś przed sędzią Templ, takie sobie dawał imię.
— W tutejszym — odpowiedział Edward.
— W tutejszym — powtórzył Grant. Nie wiedziałem co myśleć o tem, nie dostrzegłszy w mowie waszej ani akcentu, ani dyalektu żadnego ze Stanów Zjednoczonych, które zwiedziłem. Zapewne musiałeś przebywać ciągle w jakiem mieście, tam tylko bowiem obrzędy wiary naszej statecznie są przestrzegane.
Młody strzelec uśmiechnął się, lecz milczał z wiadomych sobie przyczyn, nie chcąc odpowiedzieć na to pytanie.
— Z tem wszystkiem młody mój przyjacielu — dalej rzecz ciągnął Grant, nadto grzeczny by chciał się wdzierać w cudze tajemnice — mocno się cieszę, że was w tym okręgu spotykam. Przykład wasz, jak się spodziewam, okaże wyższość zasad religijnych przez nas wyznawanych. Łacno mogłeś to widzieć, iż nawet tego wieczora, musiałem się nieco zastosować do skłonności moich słuchaczów. Poczciwy pan Jones żądał, bym odprawił modlitwy i całe poranne nabożeństwo; lecz ponieważ to nie jest koniecznością, zaniechałem więc tego z obawy, bym nie zmordował mojej nowej owczarni. Jutro zamierzam rozdawać sakramenta wiernym naszej gminy, zechceszże do tego należeć, młody mój przyjacielu?
— Nie sądzę panie, bym tego mógł dopełnić — odpowiedział Edward z niejakiem pomięszaniem, które się bardziej zwiększyło, gdy postrzegł, iż panna Grant mimowolnie się zatrzymawszy, spojrzała nań z zadziwieniem — nie ku temu obecnie skierowany mój umysł, a myśli jakie mię w tej chwili zajmują, zbyt są światowe, by mi dozwoliły przystępu do ołtarza.
— Każdy w tej mierze powinien być sędzią siebie — rzekł Grant — a wyznam nawet, iż zauważyłem w waszym sposobie obejścia się z sędzią Templ, gniew cale niezgodny z tem, co nam przepisuje ewangelia. Zawsześmy winni, gdy idziemy za popędem gniewu w jakiejkolwiekbądź okoliczności, lecz dwakroć większej ulegamy naganie, jeśli krzywda nam wyrządzona, zadaną została bez złego zamiaru.
— Nie od rzeczy mówi mój ojciec — rzekł John Mohegan — są to słowa Mikona[2]. Człowiek biały może to robić czego ojcowie go nauczyli, lecz w żyłach młodego orła krąży krew naczelnika delawarskiego. Krew ta jest czerwoną, a plama przez nią zrobiona, tylko krwią Mingo[3] zmyta być może.
Zdziwiony tem przerwaniem pan Grant zatrzymał się i obrócił się do starego Indyanina, spoglądającego nań hardo.
— Johnie — zawołał wznosząc ręce ku niebu — czyliż takiej religii nauczyli cię bracia Morawscy? Nie będę do tyla niepobożnym, bym miał w to wierzyć; są to ludzie łagodni i pobożni, ani ich przykład, ani nauki, nie mogły ci natchnąć podobnych uczuć. Posłuchaj słów naszego Zbawiciela: Kochajcie waszych nieprzyjaciół; błogosławcie tych, co wam złorzeczą; czyńcie dobrze tym, co was nienawidzą i módlcie się za tych, którzy was trapią i prześladują. To jest Boskie przykazanie, a nikt, co mu posłusznym nie będzie, nie może się spodziewać oglądać Boga.
Indyanin słuchał Granta z uwagą. Ogień pałający w jego oczach uśmierzył się powoli a muskuły wróciły do stanu zwykłego spokoju, lecz zlekka ruszając głową, dał znak panu Grant do poczęcia na nowo drogi, i w milczeniu szedł za nim. Silne poruszenie, jakiego doznał pan Grant, dodało chyżości jego krokom, stary wódz nie opóźniał się także, lecz Edward postrzegł, iż Ludwika przeciwnie, nie tak żwawo postępowała, wkrótce też zostali o kilka kroków od swych towarzyszów. Że zaś ścieżka była nieco szerszą, zbliżył się więc do niej i szedł obok, mówiąc:
— Zmęczyłaś się pani, śnieg się usuwa pod waszemi stopy i utrudnia drogę. Chciej się pani oprzeć na mem ramieniu. Postrzegam naprzeciw nas światło, jest to zapewne dom ojca waszego, lecz jeszcze odeń jesteśmy w pewnej odległości.
— Mogę jeszcze iść dalej — odpowiedziała głosem słabym i drżącym lecz ten stary Indyanin mnie przestraszył. Straszliwe było jego spojrzenie, gdy się odwrócił do mego ojca... Zapominam, iż to jest wasz przyjaciel, może krewny, podług tego co dopiero powiedział, a jednak wy nie nabawiacie mię takiej bojaźni.
— Nie znacie dobrze panno Grant, pokolenia tych ludzi — odpowiedział Edward — wiedziałabyś bowiem, iż zemsta uchodzi za cnotę pomiędzy Indyanami. Pierwsza nauka, jaką odbierają w dzieciństwie, jest, aby nigdy nie zapominali i nigdy nie przebaczali krzywdy... Jedne tylko prawa gościnności, biorą górę nad ich gniewem.
— Spodziewam się panie — rzecze Ludwika mimowolnie usuwając swe ramię — iż nie byłeś wychowanym w takich zasadach.
— Jeśliby szanowny wasz ojciec uczynił mi podobne zapytanie — odpowiedział — dosyć byłoby przypomnieć, iż byłem wychowany na łonie kościoła. Lecz wam panno Grant odpowiem, iż nie jedną odebrałem naukę praktyczną przebaczenia i puszczenia w niepamięć krzywdy. Mniemam, iż nie wiele co sobie mam do wyrzucenia w tym względzie a mniej jeszcze mieć będę na przyszłość.
To mówiąc, znowu podał rękę i teraz Ludwika ją przyjęła. W ten sposób rozmawiając później o rzeczach obojętnych, przybyli do domu duchownego.
Pan Grant i John Mohegan oczekując na nich zatrzymali się u drzwi; pierwszy religijnemi i moralnemi naukami starał się wykorzenić nie nader chrześciańskie zasady odkryte w drugim, stary zaś Indyanin słuchał uważnie wydając się przekonanym, tylko przez pełne uszanowania milczenie.
Skoro młode osoby przybyły, w tej chwili wszyscy weszli do domu. Był on położony dalej nieco ode wsi, na polu pełnem jeszcze pniaków sosnowych, łatwo się przez to widzieć dających, iż tworzyły górki śniegu, wznoszące się do wysokości dwóch stóp. Zewnętrzna postać domu, przedstawiała wielkie ślady zaniedbania i pośpiechu, z jakim budowano pierwsze domy w kraju nowo zamieszkanym; lecz wewnętrzne urządzenie dosyć wygodne, a przynajmniej wielka w nim czystość panowała.
Pierwszy pokój, do którego weszli zdawał się być przeznaczonym na izbę jadalną, chociaż urządzenie wielkiego pieca okazywało, że niekiedy zastępował kuchnię. Ogień na nim rozpalony, wydawał światło, które czyniło niepotrzebną pomoc świecy zapalonej przez Ludwikę. Środek sali okrywał kobierzec rękodzielni krajowej, prócz stołu do roboty i szafy na książki starożytnej formy z akacyi, sprzęt wszelki był najprostszy i najtańszy. Na ścianach dawały się widzieć zawieszone w ramach z czarnego drzewa widoki wiejskie, igłą haftowane.
Jeden z tych obrazów przedstawiał grób, na którym młoda dziewica łzy wylewała. Na tym grobie wypisane były imiona wielu osób, noszących nazwisko Grant. Tym sposobem Edward się dowiedział, iż Grant był wdowcem, i że dziewica, która podczas drogi wspierała się na jego ramieniu, jedna mu tylko ze sześciorga dzieci pozostała.
Wszyscy się usadowili przed ogniem palącym się na kominie. Ludwika zrzuciła szlafroczek materyalny nieco już wypłowiały i słomkowy kapelusz, więcej odpowiedni jej skromnym i niewinnym rysom twarzy, niżeli ostrej porze roku, i usiadła między swym ojcem i Edwardem. Pan Grant rozpoczął znowu rozmowę z młodzieńcem.
— Przypuszczam młody przyjacielu, że wychowanie które odebrałeś, musiało uśmierzyć w tobie owe mściwe zasady, które mogłeś odziedziczyć z krwią po przodkach. Jeżeli bowiem dobrze rozumiem niektóre napomknienia Indyanina, to płynie w twoich żyłach nieco krwi plemienia Delawarów! Proszę mię dobrze rozumieć. Ani kolor, ani urodzenie nie stanowią zasługi, i nie wiem, czyli połączony węzłem pokrewieństwa z dawnymi właścicielami tej ziemi, nie ma większych praw do przebywania w tych górach, od tych, co go przywłaszczyli.
— Ojcze rzekł stary wódz, obracając się do Granta i przydając mowie wyraziste gęsta właściwe Indyanom — nie przebyłeś jeszcze lata życia; członki twe są jeszcze rześkie; wejdź na najwyższą z tych gór i rzuć okiem na około siebie. Wszystko co ujrzysz pomiędzy słońcem wschodzącem i zachodzącem, od obszernego łożyska wód, aż do miejsca, gdzie rzeka kryje się po za górami, wszystko to, powiadam, należy do młodego orła. Krew jego, jest krwią Delawarów, a prawo jego przemożne. Lecz brat Mikona jest sprawiedliwy, równie jak rękę rozdzieli on i ziemię na dwie części i powie: Potomku Delawarów, weźmij to i trzymaj i bądź naczelnikiem w kraju twych ojców.
— Nigdy zawołał młodzieniec z energią, która nań ściągnęła uwagę pana Granta i jego córki, zwróconą do starego Indyanina. Wilk w ostępie nie łaknie chciwiej łupu od tego człowieka pożeranego żądzą złota, chociaż dla pozyskania bogactw, czołga się on z całą przebiegłością węża.
— Strzeż się, mój synu, pilnie się strzeż — rzekł pan Grant. Powściągać należy owe gwałtowne poruszenia gniewu. Przypadkiem wyrządzona krzywda przez pana Templ, żywiej w tobie obudzą pamięć krzywd przez twych przodków poniesionych. Lecz pierwsza mimowolnie zaszła, drugie zaś były skutkiem jednej z tych wielkich zmian politycznych, które w kolei przemijającego czasu, upokarzają dumę królów i zmiatają potężne narody z powierzchni świata. Gdzież są dziś owi Filistynowie, co tak często dzieci Izraela trzymali w poddaństwie? Cóż się stało z owym wyniosłym Babilonem, siedliskiem zbytku i nieprawości, który w upojeniu dumy zwał się królem narodów? Pamiętaj, iż tyle tylko mamy prawa do otrzymania przebaczenia od naszego ojca niebieskiego, ile go sami udzielamy tym, co nas obrazili. Nadto, obraza wyrządzona ci przez sędziego, stała się nie dobrowolnie, i ramię już wkrótce się zagoi.
— Moje ramię — powtórzył Edward tonem pogardy — mniemacież-li, że o tem pamiętam? Sądzicież, iż myślę, że on mię chciał zamordować? Nie, nie, nadto jest ostrożny, nadto bojaźliwy, by się mógł podobnej dopuścić zbrodni. Niech sobie on i córka jego radują się ze swych bogactw, przyjdzie jednak dzień rozrachunku. Nie, nie, Mohegan może go podejrzywać o zabójcze zamysły, ja mu nie przypisuję tego zamiaru, nie obwiniam go o ten występek.
Tak mówiąc, wstał i w najsilniejszem wzruszeniu wielkim krokiem chodził po pokoju. Przestraszona Ludwika przybliżyła się do ojca, ręką swą jego ramię obejmując.
— Taka jest gwałtowność dziedziczna urodzonych w tym kraju, córko moja — rzekł do niej Grant. Krew europejska zmieszana w tym młodzieńcu ze krwią indyjską, jakeś o tem dopiero słyszała, i ani wyższość wychowania, ani religia nie mogły wykorzenić tej zgubnej skłonności. Czas i moje starania, może w tem cokolwiek zdziałają.
Chociaż to powiedział głosem stłumionym, słyszał go Edward i wznosząc głowę z uśmiechem, wyraz którego był nie do opisania, tonem spokojniejszym w te się odezwał słowa:
— Nie lękaj się panno Grant, uniosłem się poruszeniem, którem powinien był powściągnąć. Powinienem podobnie jak wasz ojciec, przypisać to krwi krążącej w mych żyłach, na to jednak nieprzystając, iżbym się miał wstydzić mego urodzenia, jedynej rzeczy, z której się mi chełpić dozwolono. Tak jest, wynoszę się z tego, że pochodzę od wodza Delawarów, wojownika, co przyniósł zaszczyt ludzkiej naturze. Stary Mohegan był jego przyjacielem i odda cnotom jego sprawiedliwość.
Pan Grant widząc, iż młodzieniec uspokoił się, a stary Indyanin jednostajnie był uważnym, rozpoczął rozprawę teologiczną o powinności odpuszczania win; po upływie godziny na tej przyjacielskiej rozmowie, dwaj słuchacze wstali i pożegnali się z gospodarzami.
Wyszedłszy, Mohegan ruszył drogą prowadzącą do wsi, młody zaś człowiek udał się ku jezioru. Pastor przeprowadziwszy ich aż za drzwi, zatrzymał się nieco, ścigając wzrokiem starego wodza, dosyć żwawo idącego ścieżką, którą przyszli, czego się nie można było spodziewać po jego wieku; jego włosy czarne dawały się wyraźnie postrzegać po nad szatą białą, osłaniającą barki, której barwa mięszała się ze śniegiem.
Wróciwszy do domu pan Grant zastał córkę stojącą przed oknem, z przeciwnej strony domu, z którego się odsłaniał widok na jezioro. Zbliżył się i ujrzał w odległości blisko pół mili, młodego Strzelca wielkiemi kroki przebywającego jezioro, które od zimna zamieniło się w powierzchnią stałą, zmierzającego ku miejscu, gdzie była chata Nattego Bumpo, nad brzegiem jeziora, u stóp skały uwieńczonej sosną.
— Rzecz dziwna — rzekł on, — jak skłonności dzikich niczem się nie zacierają i długo zachowują swą przewagę, w tem godnem uwagi pokoleniu. Lecz jeżeli się ciągle będzie trzymać drogi, którą iść zaczął, niezawodnie tryumf odniesie. Pierwszego razu, skoro nas odwiedzi, to pamiętaj dziecię moje mi przypomnieć, bym mu pożyczył moją homilią przeciw bałwochwalstwu.
— Jakto! mój ojcze, mniemasz-li, iż mu grozi niebezpieczeństwo odpadnięcia w błędy jego przodków?
— Nie córko moja, dosyć on jest oświecony, bym się miał podobnego obawiać niebezpieczeństwa. Lecz jest drugie nie mniej straszne bałwochwalstwo, własnych naszych namiętności.





  1. Takie nazwisko dają Indyanie swoim chatom.
  2. Nie trzeba zapominać, iż pod tem nazwiskiem Indyanin zawsze mówi o Pennie, gdy zaś wymienia dzieci lub braci Mikona, przez to zawsze oznacza Kwakrów.
  3. Mingo jest to ogólne nazwanie, pod którem Indyanie delawarscy rozumieją swych nieprzyjaciół.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.