Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Do tych wszystkich pomników, możne przyrodzenie

Rozmnożyło swą dłonią wzory nieskończenie;
Patrz na skały strzelnicą groźną uwieńczone,
Nie sąż to dawnych zamków baszty zasępione?
Ten rosochatych dębów strop w sklepienia gięty,
Stawi z zielonych cieniów nam przybytek święty.
Ale i groźna zima chętnie swemi dary
Tych złupionych monarchów przystraja konary;
Kiedy ich wierzch dostojny w obłokach ukryty
Oświeci promień słońca bladawo odbity,
Rzekłbyś, że boga zimy, powstając gmach dumny,
Przybrał puszczę samotną w tysiączne kolumny.
Potrzebaż, by obecność śmiertelnych zachwala

Tych miejsc świętych milczenie błogie przerywała.
(Duo.)

Minęła długa chwila, zanim Marmaduke Temple zwrócił uwagę na nowego towarzysza podróży. Skoro jednak rzucił baczniej okiem, spostrzegł, że młody człowiek mógł mieć najwięcej dwadzieścia dwa do trzech lat i był wzrostu więcej nieco niż średniego. Odzienie jego okrywał płaszcz z grubego sukna, przytrzymywany w stanie pasem z wełnianej tkaniny. Po zmierzeniu okiem całej postaci, spojrzał Temple na oblicze młodzieńca, na którem w chwili wstępowania do sanek, malowała się pewna niechęć. Zwióciło to równie uwagę Elżbiety i zastanawiała się w duchu, co mogło być pobudką tego uczucia w młodzieńcu. Widocznem było, że rozstając się ze starym strzelcem, był w kłopocie i że byłby chętniej udał się z nim pieszo, wsiadł zaś do sani, ulegając tylko natarczywej prośbie sędziego i jego córki. Wkrótce jednak rysy twarzy młodzieńca przybrały wyraz spokojnej równowagi. Siedział odtąd, jakby pogrążony w głębokiej zadumie.
Marmaduk wpatrzywszy się wen przez czas niejakiś, tak nakoniec uśmiechając się przemówił:
— Zdaje mi się mój młody przyjacielu, że przestrach, jakim byłem zdjęty postrzegłszy, żem ciebie ranił, pozbawił mię pamięci. Twarz twoja nie jest mi obca, z tem wszystkiem, żeby chodziło o zaszczyt ozdobienia mojej czapki dwudziestu danielowemi ogonami, nie umiałbym imienia twojego wymienić.
— Bawię dopiero od trzech tygodni w tej okolicy — odparł młodzieniec a pan, jak słyszałem, przynajmniej sześć tygodni byłeś tu nieobecny.
— Jutro będzie pięć tygodni, jak wyjechałem z domu — odpowiedział sędzia — ale pomimo to wszystko, rysy jego twarzy są mi znajome, widziałem je chyba choć przez sen, tak, widziałem niewątpliwie, albo mi się w głowie pomieszało. Co ty na to Elżusiu? Czy nie zaczynam pleść od rzeczy? jestżem zdolny rozważać sprawę sądu, albo co w obecnej chwili jest ważniejsza, ugościć naszych przyjaciół, przybyłych do Templetonu w Wigilią Bożego Narodzenia?
— Uda ci się mój ojcze, jedno i drugie snadniej — odpowiedział głos ożywiony z wesołością, z pod ogromnego z jedwabnej materyi kapiszona — niżeli zabicie daniela z myśliwskiej strzelby.
Nastąpiła chwila milczenia, sędzia zamyślił się głęboko, wkrótce jednak ocknął się na nowo postrzegłszy cztery słupy dymu, unoszące się z kominów jego własnego domostwa. Zaledwo ujrzał dom swój w dolinie, zagadnął z żywą radością do córki:
— Patrz, Elżusiu, oto przystań spokojna na całe życie dla ciebie — i dla ciebie, młody przyjacielu, skoro zechcesz pozostać z nami.
Oczy młodych osób spotkały się w tej chwili pomimo woli. Elżbieta zarumieniła się, ale obojętny wyraz jej oczu stanowił sprzeczność z pozornie żywszem uczuciem.
Na ustach młodzieńca pojawił się uśmiech dwuznaczny, który zdawał się przeczyć prawdopodobieństwu, żeby mógł kiedyś należeć do kółka rodzinnego pana Temple.
Widok zresztą, który się odsłaniał w tej chwili podróżnym, był tak wspaniały i zajmujący, że mógł wzniecić żywsze uczucia i w sercu nie tak głęboko odczuwającem, jak było Marmaduka Temple. Wkrótce też oczy podróżnych zwróciły się na równinę, rozciągającą się u stoku góry, z której sunęły się sani.
Chociaż góra, na której się nasi podróżni znajdowali, nie była całkowicie stroma, spuszczanie się atoli z niej dosyć było szybkie i wymagało, ażeby woźnica całą swoją baczność zwrócił na drogę, dosyć wówczas ciasną, która jednym brzegiem z przepaściami się stykała. Murzyn powściągał lejce rumaków niecierpliwych, przez co zostawiał Elżbiecie dosyć czasu do przypatrywania się widokowi, który ręka ludzka tak w ciągu czterech lat odmieniła, iż zaledwo miejsca, w których młodość swoją przepędziła, rozpoznać mogła. Na prawo rozciągała się dolina, o mil kilka ku północy, otoczona górami rozmaitej wysokości, pokrytemi drzewem sosnowem, kasztanami i brzozą. Posępna barwa drzew zielonych, tworzyła sprzeczność z białością świetną równiny, w całej swej rozciągłości przedstawiającej obrus ze śniegu, na którym żadnej plamy dostrzedz nie można było. Od strony zachodniej góry, chociaż równie wysokie, mniej były strome, ich boki tworzyły grunt zdatny do uprawy, przedzielały je doliny w rozmaitym kształcie, mniej lub więcej rozległe. Na gór tych wierzchołkach sosny dumne swoje pierwszeństwo utrzymywały, lecz w oddaleniu ukazywały się inne wyniosłości, okryte brzozowemi i jaworowemi lasami na których oko przyjemniej spoczywało, i które grunt przyjaźniejszy uprawie obiecywały. W niektórych miejscach tych lasów widać było wznoszącą się po nad drzewami lekką mgłę dymu, co zwiastowało pomieszkanie ludzi i początek wydobywania gruntu z pod lasu. W powszechności te nowe osady z początku były odosobnione i w niewielkiej liczbie, ale ta szybko się pomnażała i dom samotny stawał się w końcu lat kilku, punktem środkowym małego miasteczka. Ledwo nie pod stopami podróżnych, u podstawy góry, z której się spuszczali, rozległość kilkomorgowa dawała znać przez swoją doskonałą równość, że to, coby ktoś mógł wziąć za małą płaszczyznę, było jeziorem, którego powierzchnią zima pokryła kryształem potrząśnionym śniegiem. Strumień spadający z góry pobliskiej, a którego bieg oko mogłoby skreślić za pomocą krzewów rosnących nad jego brzegami, wpadał do tego jeziora, przerżnąwszy wężykiem całą dolinę. Na południu tego pięknego stawu, rozciągała się równina nie bardzo szeroka, ale wzdłuż mil kilka zajmowała, na której ukazywały się rozmaite pomieszkania, świadczące o żyzności ziemi. Nad brzegiem jeziora widzieć się dawało miasteczko Templtone.
Pięćdziesiąt zabudowań rozmaitego kształtu, po większej części drewnianych, składały to miasteczko. Budowa ich odznaczała się, nie tylko przez brak zachowania wszelkich prawideł architektonicznych, i zupełny niedostatek dobrego gustu, co dowodziło także, że budowle te wzniesione były z ogromnym pośpiechem. Na pierwszy rzut oka przedstawiała się wielka różnorodność barw. Niektóre domy były obielone, do upiększenia innych użyto tej kosztownej barwy tylko od frontu. Inne pokostowane były na czerwono. Wiele domów starszych przybrało pod wpływem czasu i powietrza barwę orzechową. Ugrupowanie domów pokazywało niby chęć naśladowania ulic większego miasta. We wszystkiem zresztą widać było, że architekt myślał raczej o potrzebach przyszłych pokoleń, niż o wygodach współczesnego.
Trzy albo cztery piękne budowy wznosiły się pysznie jednem piętrem nad inne, które jedno z nich tylko nad pomieszkaniami dolnemi miały, okna zaś ich opatrzone były okiennicami malowanemi zielono. Przede drzwiami tych domów, roszczących sobie prawo do pierwszeństwa, wznosiło się kilka drzewek młodych, ogołoconych z gałęzi albo słabo okazujących konary, po jednej lub też dwóch wiosnach; drzewa te porównaćby można do grenadyerów stojących na straży przed pałacem.
W rzeczy samej, właściciele tych wspaniałych domów składali szlachtę templtońską, a Marmaduk nad nią królował. Tam dwóch mieszkało młodzieńców, najniższych służeczek Temidy, znających doskonale labirynt, który prowadził do jej świątyni; dwie inne osoby, które pod skroinnem nazwaniem kupców, i jedynie przez miłość bliźniego, dostarczały temu szczupłemu stowarzyszeniu wszystkiego co było potrzeba, i uczeń Eskulapa, który szczególniejszem zdarzeniem, więcej wprowadzał na świat ludzi, niż z niego wysyłał.
W pośród skupienia dziwacznego tam i owdzie tych pomieszkań, wznosił się dom sędziego, który wszystkie inne i w wielkości i w wysokości przechodził; postawiony był we środku obwodu zawierającego wiele morgów ziemi, w znacznej części drzewami owocowemi okrytej. Niektóre z nich zrodziły się na tem samem miejscu, a mech je okrywający o starości ich dawał niezaprzeczone świadectwo. Drzewa te wystawiały uderzającą sprzeczność z młodszemi, posadzonemi w ich sąsiedztwie. Podwójny szereg młodych topoli, których wprowadzenie do Ameryki było jeszcze bardzo niedawne, tworzył ulicę prowadzącą od bramy obwodowej, wychodzącej na najpierwszą ulicę, aż do przysionka pomieszkania.
Wystawienie tej budowy dokonało się pod przewodnictwem Ryszarda Jones, którego imię jużeśmy wzmiankowali. Pewną zręczność jaką miał w sprawach podrzędnych, jego próżność, przez którą wmówił w siebie, że nic dziać się nie może dobrego bez jego pomocy, skłonność, którą miał do wścibiania się wszędzie i ta okoliczność, iż był bratem przyrodnim p. Temple’a, wystarczały, ażeby sir Jones wyszedł na gatunek totumfackiego w sędziowskim domu.
Lubił przypominać, iż zbudował dwa domy dla Marmaduka; jeden naprędce tymczasowy, a drugi stały. Pierwszy był tylko przestronną szopą drewnianą, pod którą przez lat trzy rodzina przemieszkiwała, wtenczas kiedy pod jego przewodnictwem wznoszono dom drugi. W tem przedsięwzięciu nie mało mu pomogło doświadczenie pewnego cieśli angielskiego, który opanował jego umysł, pokazując mu niektóre architektoniczne rysunki, i rozprawiając uczenie o gzymsach, floresach, kapitelach; zachwalał przed nim nadewszystko porządek złożony, który jak powiadał cieśla Hiram Doolittle, był zbiorem wszystkich innych i najpożyteczniejszym ze wszystkich, gdyż pozwalał wszelkich odmian i wszelkich dodatków, których potrzeba lub dziwactwo mogły wymagać. Ryszard udawał, jakoby Doolittla miał tylko za istnego empiryka w swojej sztuce, atoli zawsze na przyjęciu wszystkich jego widoków kończył. Wspólnie tedy uradzili plan budowy mieszkania dla Marmaduke’a, a budynek ten służył odtąd za pierwowzór dla całej okolicy.
Pana Doolittla „struktura rzymska“ była mieszaniną różnorodnych stylów, ale uznana została za dogodną, bo pozwalała na wszelkie dowolne zmiany.
Dom zbudowany pod kierownictwem Ryszarda, był regularnym czworobokiem, był z kamienia, przestronny i wygodny. Od warunków tych nie chciał odstąpić Marmaduk, resztę pozostawiając inwencyi Ryszarda.
Kierownicy artystyczni martwili się najbardziej tem, ze dom z kamienia był zbyt twardym materyałem, żeby można robić upiększenia architektoniczne. Był to materyał w istocie za twardy dla narzędzi robotników, którzy obrabiali tylko sosny i klony w górach, o których strzelcy utrzymywali, że są to drzewa tak miękkie, iż mogą śmiało służyć dla myśliwych za poduszki.
Zmysł tedy estetyczny budowniczych nie mogąc sobie dać rady z twardym kamieniem, wpadł na pomysł, ażeby wszelkie piękno skoncentrować w dachu i perestylu. Jedno i drugie miało być czemś nie tylko nowem, ale i prześlicznem.
Ryszard chciał koniecznie, ażeby dach był płaski i rozkładał się na cztery fronty. Temple zrobił uwagę, że w kraju, w którym pada wiele śniegu, takie urządzenie nakrycia groziło domowi załamaniem się dachu. Dzięki porządkowi składanemu i płodności geniuszu dwóch architektów, zaradzono tej niedogodności, przedłużając okapy dachowe na stóp kilka, ażeby zsuwujący się śnieg, spadać mógł na ziemię w znacznej od budynku odległości, co zrobiło niezmierną strzechę naokoło całego domu i ledwo niezupełnie zasłoniło przed światłem okna trzeciego piętra, ale ponieważ to najwyższe piętro przeznaczone było dla służących, mniej na to zważano.
Tym sposobem dach stał się najwydatniejszą częścią budynku, i najpierwej każdego w oczy uderzał. Ryszard pochlebiał sobie, że środkowe nakrycie nie dopuści dostrzedz tej wady, lecz to bardziej ją jeszcze wydatną czyniło, i ze wszystkich apartamentów domu nic nie było śmieszniejszego, nad widok tramów, które tworzyły tę niezmierną strzechę i belek wpuszczonych do muru dla ich podparcia.
Architekt przyzwał w pomoc malarstwa, chcąc tej nieprzyzwoitości zaradzić, i użył następnie swojemi własnemi rękami czterech kolorów odmiennych. Naprzód błękitu niebieskiego, w nadziei że się zleje w jedno z barwą firmamentu; następnie brunatno-popielatego, przez co by za mgłę albo za dym wziąć można go było; potem zielonego, który on nazywał niezwyciężonym, ażeby się mógł pomięszać z masami sosen które postrzegano w oddaleniu; nakoniec gdy się żaden z tych dowcipnych sposobów nie nadał, nasi artyści zaprzestali starać się o utajenie vice-dachu, który się tak szczególniejszym sposobem z pod głównego nakrycia wysforował, i tylko już o przyozdobieniu jego myśleli. Hiram przystroił architektonicznie podpory, które zarywały nieco na kolumny fugowane postawione ukośnie, a Ryszard żółto je pomalował, dla naśladowania, jak mówił promieni słonecznych.
Szczyt płaski, którym się dach kończył, obwiedziony był balustradą drewnianą, dla której geniusz ciesielski nie skąpił ozdób architektonicznych, i cztery kominy zniżono w tym stosunku, ażeby się jako narożne upiększenia balustrady wydały. Na nieszczęście, skoro zapróbowano rozłożyć ogień, trzeba się było dusić od dymu, i niepodobna było zaradzić tej niedogodności, jak wznosząc kominy znacznie ponad dachem. Postrzegano je w znacznej od Templtonu odległości, i był to rzeczywiście przedmiot, który ściągał uwagę podróżujących, równie jak kopuła świętego Piotra albo Inwalidów, zastanawia uwagę przybywających do Londynu lub Paryża.
Ponieważ to było przedsięwzięcie najważniejsze, jakiego w całem swojem życiu dokonał Ryszard Jones, usterka ta boleśnie go dotknęła. Z razu szukał on pociechy dla swojej miłości własnej, powiadając do ucha każdemu ze swoich znajomych, iż winić o to należało tylko jednego Hilama Doolittla, który doskonałego czworogranu prawideł nie pojmował; ale wkrótce oczy oswoiły się z tą nieforemnością; wtenczas daleki nawet od myśli usprawiedliwiania się, myślał tylko jak się najczęściej popisywać z pięknościami reszty budynku, którego wewnętrzne rozporządzenie dosyć wygodne było, co było zasługą po większej części samego właściciela, który nad tem czuwał. Znaleźli się powolni słuchacze, a ponieważ dostatek zawsze wpływ niejaki na gust wywiera, dom ten stał się niezadługo wzorem; i nim minęło dwa lata niespełna, p. Jones pozierając z wysokości dachu wsparty o balustradę, z pociechą widział wznoszące się dwa czy trzy skromne naśladowania pałacu wystawionego przez siebie. Tak, to rzeczy na tym świecie idą; moda bogaczów nawet w ich błędach naśladuje.
Marmaduk bez szemrania znosił tę nieforemność w budownictwie swojego domu; a nawet przez ulepszenia zdziałane w okolicach, potrafił mu nadać postawę okazałą i poważną. Założył plantacye topoli, tudzież drzew innych sprowadzonych z Europy; a z tem wszystkiem w niewielkiej odległości od jego pomieszkania widziano pewne wzgórza śnieżne, co świadczyło o obecności karczów, oszczędzonych przez płomienie w czasie trzebienia i oczyszczania gruntu, o których wyrwaniu dotychczas nie pomyślano.
Ukazywały się podobnież, tu i owdzie, pnie starych sosen, których pożar nie strawił, wznoszące się od piętnastu do dwudziestu stóp po nad śniegiem, nakształt hebanowych kolumn.
Ale nie te przedmioty zatrzymywały uwagę Elżbiety w chwili kiedy konie hamowane przez woźnicę, zwolna zstępowały z góry. Starała się ona rozpoznawać przedmioty, które pamięć jej przechowała, a piękne jezioro którego powierzchnia lodem i śniegiem teraz pokryta była, śliczny strumień podobny do wstążki niedbale rozwiniętej na dolinie, góry, na które tylekrotnie się była wdrapała, nakoniec wszystkie sceny tak miłe z jej lat dziecięcych.
Pięć lat więcej sprawiło w tem miejscu odmian, niżby je zrządzić mógł wiek cały w kraju od dawna zaludnionym.
Takiego powabu nowości nie miał widok ten dla młodego myśliwca i dla sędziego. Ale któż może wyjść z pośrodka ponurego lasu, albo posępnej pustyni na dolinę uśmiechającą się i zamieszkana, żeby nie doświadczyć rozkosznego uczucia? Pierwszy rzucił wzrokiem podziwienia z północy na południe i spuszczając potem głowę zdawał się zapadać w swoje dumania. Sędzia przypatrywał się rzewnem uczuciem pięknościom, których był twórcą i myślał z wewnętrzną pociechą, że wielka liczba podobnych mu ludzi napawała się przezeń szczęściem w tej spokojnej osadzie.
Znagła brzęk wielkiej liczby dzwonków zwrócił uwagę podróżnych i oznajmił o zbliżaniu się drugich sani, brzęk głośny i szybko powtarzany nie pozwalał wątpić, że woźnica pędził czwałem. W tem właśnie miejscu droga była na zawrocie, a że ją otaczały po stronach obu gęste zarośle, nie można było zgadnąć kto się z takim pośpiechem zbliżał, aż póki się sanie nie spotkały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.