Pierwsi ludzie na Księżycu/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Plany.

W miarę zbliżania się światło rosło. W ciągu kilku minut stało się tak jasnem jak fosforescencja nóg Cavora. Tymczasem galerja rozszerzyła się w niewielką pieczarę, z której końca bił blask wspomniany. Nagle ujrzałem coś, co mi dodało radosnej otuchy.
— Cavor — wołałem — światło płynie z góry! Jak Boga kocham, z góry!
Bez odpowiedzi pobiegł naprzód.
Niewątpliwie było to blade, srebrzyste światło.
Po chwili staliśmy skąpani w jego blasku. Przeciskało się przez szczelinę w ścianie pieczary; gdym podniósł głowę, kropla wody z lekkim szelestem spadła mi na twarz, odstąpiłem w bok, druga kropla plusnęła o skałę.
— Cavor, jeśli jeden z nas stanie drugiemu na plecach, dosięgniemy szczeliny.
— Wyłaź, podniosę cię — odrzekł i nie czekając odpowiedzi, wziął mnie na plecy, jak dziecko. Wsunąwszy rękę w szczelinę, uchwyciłem się jej brzegu i pomału zdołałem się wdrapać w otwór. Okazało się, że szczelina głęboka, a poszarpane jej ściany rozszerzają się ku górze. Światło było bardzo silne, zupełnie białe.
— Można się wdrapać — rzekłem do Cavora — podskocz do mojej ręki, wyciągnę cię.
Uchwyciwszy się brzegu szczeliny, podałem mu rękę. Nie widziałem go, ale słyszałem szelest jego ruchów. Po kilku nieudanych próbach zdołał uchwycić się mej ręki, nie był cięższym od małego kotka, bez trudu wciągnąłem go na górę.
— Naprawdę — zawołałem wstając — na księżycu każdy mógłby być gimnastykiem — poczem zacząłem drapać się dalej. Po kilku minutach energicznych wysiłków doszliśmy do miejsca, gdzie szczelina rozszerzyła się, światło błyszczało silniej...
Tylko... światło to nie było dziennem, słonecznem...!
W chwilę później ujrzeliśmy jego przyczynę. Rozczarowany chciałem głową walić o ścianę. Przed nami roztwierała się szeroka, wolna przestrzeń, na której nierównem podłożu wyrastał las maczugowatych grzybów, siejących jaskrawy, srebrzysty blask. Chwilę stałem jak oszołomiony i splunąwszy, rzuciłem się ku nim, zerwałem ich garść, rzuciłem o ziemię i siadłszy na kamieniu, gorzko roześmiałem się. W szczelinie ukazało się czerwone oblicze Cavora.
— Znowu ta przeklęta fosforescencja! — wołałem. — Niepotrzebny pośpiech. Siadaj, jak u siebie w domu; — i gdy rozwodził się nad nowem rozczarowaniem, bez myśli zrywałem grzyby.
— A ja byłem pewny, że to dzienne światło — mówił.
— No, a jakże?! — krzyczałem. — Obłoki, wiatr, niebo, etc. etc.! Czy też ujrzymy jeszcze kiedy to wszystko?
Przy tych słowach przed oczami mej duszy zjawił się mały obrazek naszego świata, jak w perspektywie starego, włoskiego pejzażu: ciągle zmienne niebo, szumiące morze, wzgórza zarosłe drzewami, zieleniejące łąki, wreszcie miasta i wioski z kopułami kościołów, błyszczącemi w słońcu. — Przypomnij sobie moją chatkę, Cavor; przypomnij sobie okna, palące się wschodem.
Cavor milczał.
— A tutaj grzebiemy się w jakichś norach... Djabliby wzięli cały księżyc, z jego czarnym oceanem w środku, z martwą ciszą na powierzchni, z nieznośnemi upałami i jeszcze gorszym chłodem! A te ohydne potwory, ścigające nas bez spoczynku, straszni i wstrętni ludzie ze skóry, ludzie-robaki, twory jakiegoś snu okropnego. Ostatecznie mają rację. Jakiem prawem mordujemy ich, zakłócając im spokój? W każdej chwili możemy usłyszeć groźbę ich gongów. Co mamy robić? Dokąd uciekać?
— To twoja wina! — rzekł Cavor.
— Moja wina! Wielki Boże!
— Miałem ideę!
— Na hak z twojemi ideami!
— Gdybyśmy się wzbraniali przejść...
— Pośród dzid...
— Tak. Musieliby nas ponieść.
— Przez most?
— Tak. — Musieliby nas stamtąd ruszyć!
Zacząłem znowu niszczyć grzyby, wtem nagle uwagę moją zajęły kajdany, zwisające jeszcze z mej ręki.
— Cavor — rzekłem, pokazując je — te łańcuchy są złote.
Siedział w głębokiej zadumie, sapiąc i ręką targając haki. Długo nie mógł zrozumieć, o czem mówię, potem zaś spojrzał przelotnie na łańcuch i widocznie nie myśląc o nim, rzucił:
— Prawda, prawda...
Twarz jego nie objawiała najmniejszego zainteresowania odkryciem; po chwili pogrążył się znów w swoich myślach. Ja zaś zamyśliłem się również nad tem, dlaczego teraz dopiero przyszło mi do głowy pytanie, z jakiego metalu sporządzone są więzy?
Nietrudno znaleźć było odpowiedź: sine oświetlenie nadawało wszystkiemu blado szary odcień, kryjący prawdziwą barwę metalu, dopiero teraz przy białem świetle — odzyskał kolor istotny. Od tego odkrycia przeszedłem do innych myśli, daleko idących. Zapomniałem, żem przed chwilą jeszcze pytał, czego szukamy na księżycu. Złoto...
Cavor pierwszy przerwał milczenie.
— Zdaje mi się, że mamy dwie drogi wyjścia.
— Tak?
— Albo przebić się przez chmury selenitów, znaleźć wyjście na powierzchnię i odszukać aparat, jeśli tylko zapadająca noc nas nie zabije, albo też..
Zamilkł.
— Albo? — pytałem, wiedząc co powie.
— Albo możemy jeszcze raz spróbować porozumienia z ludźmi księżycowymi.
— Według mnie pierwsza droga jest lepsza.
— Pytanie.
— Ja zaś nie mam wątpliwości.
— Widzisz — mówił — nie wierzę, abyśmy mogli oceniać selenitów, według tego, cośmy widzieli. Ich centrum, świat cywilizowany, musi leżeć znacznie głębiej, nad morzem. Ten poziom, na którym się znajdujemy, jest na pewno tylko zamkniętym okręgiem, krajem pasterzy. W każdym razie tak sądzę: Ci selenici, których widzieliśmy, mogą być prawdopodobnie czemś w rodzaju cow-boyów[1] lub palaczy przy maszynach. Używanie dzid, pewno przeznaczonych na krowy, brak fantazji, gdy czekają, abyśmy zrobili to co chcą, ich niezaprzeczona brutalność, wszystko to wskazuje, do jakiej zaliczyć ich kategorji. Jeśli zaś wytrzymamy...
— Żaden z nas nie wytrzyma przejścia przez sześciocalowy mostek nad bezdenną przepaścią — wtrąciłem.
— Tak — odrzekł Cavor — masz rację.
Pomyślawszy chwilę, zaczął rozwijać nową linję możliwości:
— Dobrze — mówił — przypuśćmy, że znajdziemy jakiś kącik, w którym moglibyśmy odeprzeć napad całego tłumu pastuchów. W ciągu tygodnia słuch o nas dojdzie do bardziej inteligentnych i cywilizowanych stron księżyca....
— Jeśli takie istnieją.
— Muszą istnieć, w przeciwnym razie skądżeby się wzięły te olbrzymie maszyny, któreśmy widzieli?
— To możliwa, ale bezwarunkowo to wszystko gorsze od drugiej ewentualności.
— Możemy robić napisy na ścianach...
— Skądże masz pewność, że oczy ich rozróżnią znaki, jakie zrobimy?
— Jeśli je wytniemy.
— Naturalnie, to możliwa.
Powoli przekonywając się do jego myśli, pytałem:
— Ostatecznie przypuszczam, że nie uważasz ich za tak nieskończenie mądrzejszych od ludzi?
— Jakby ci tu wytłumaczyć... Muszą znacznie więcej wiedzieć, oczywiście, w innych niż my kierunkach...
— Tak, no, ale musisz przyznać, Cavor, że jestes całkiem wyjątkowym człowiekiem.
— Dlaczego?
— Zawsze byłeś samotnikiem, nie żeniłeś się.
— Nie miałem ochoty; i cóż z tego?
— I nigdy nic starałeś się zbogacić?
— Nigdy.
— Całe życie poświęciłeś tylko nauce?
— Pewna żądza wiedzy jest całkiem naturalną...
— Tak sądzisz. Dlatego ci się wydaje, że wszyscy powinni dążyć tylko do tego. Wiedza! Przypominam sobie, pytałem się pewnego razu, czemu zajmujesz się temi wszystkiemi badaniami, odpowiedziałeś, że chcesz zostać członkiem akademji królewskiej, wynalazłszy nową materję nazwać ją keworytem i tak dalej. Doskonale zdawałeś sobie sprawę, że kierowały tobą nie te dążenia, a tłumaczyłeś w ten sposób tylko dlatego, żem cię pytaniem zaskoczył — trzeba więc było naprędce wyszukać jakiś wszystkim zrozumiały, ludzki motyw. Naprawdę, zajmujesz się nauką i badaniami tylko dlatego, że nie mógłbyś żyć inaczej. Taki już z ciebie człowiek.
— Być może.
— Ale takich ludzi niema więcej niż jeden na miljon. Większość powoduje się całkiem innemi dążeniami. Bardzo niewielu kocha naukę dla nauki. Ja naprzykład całkiem nie rwę się do wiedzy. Ot, ci selenici — widocznie bardzo pracowite i mądre istoty, czy jednak możemy z tego wnosić, że nawet najbardziej inteligentni z nich, bez żadnego dla siebie pożytku zainteresują się ziemią i tem, co się na niej znajduje? Bardzo możliwa, że nawet nie wiedzą o istnieniu we wszechświecie innych planet prócz swojej. Oni przecież nocą nie wychodzą na powierzchnię księżyca, bo gdyby nawet wyszli, nie mogliby znieść mrozu. Na pewno nigdy nic widzieli innego niebieskiego światła prócz słońca. Skądże mogą coś wiedzieć o istnieniu innych światów? Cóżby im z tego zresztą przyszło? Chociażby im zdarzyło się kiedyś zobaczyć gwiazdy lub ziemię, to cóż im do tego? Czy naród, zamieszkujący wnętrze planety, będzie interesował się tem, co się dzieje poza nią? Przecież ludzie zajmują się księżycem tylko podczas pogody i w czasie żeglugi; dlaczegóżby selenici...? Dajmy na to znajdzie się między nimi kilku filozofów w twoim rodzaju, przecież oni nigdy o naszem istnieniu się nie dowiedzą. Wyobraź sobie, że jesteś w Lympne i na ziemię ni stąd ni zowąd spada selenit. Byłbyś na pewno jednym z ostatnich, którzyby się o tem dowiedzieli! Czyli, że wszystkie szanse są przeciwko nam! A my mimo to siedzimy tu, tracąc czas drogi. Mówię ci, wpadliśmy w pułapkę. Zjawiliśmy się nagle bezbronni, zgubiliśmy aparat, pokazaliśmy się selenitom i napędziwszy im strachu, skłoniliśmy ich do przypuszczeń, że mają do czynienia z niewidzianemi, dzikiemi i strasznemi zwierzętami. I jeśli ci selenici nie są skończonymi głupcami, będą nas ścigali aż do skutku, postarają się nas uwięzić, a jeśli im się nie uda, zabiją nas. Oto przypuszczalny koniec całej historji. A uwięzionych prawdopodobnie zabiliby z zemsty. Po śmierci zaś może zajmą się nami ich uczeni, ale z tego pociechy dla nas będzie niewiele.
— No, co dalej...?
— Z drugiej strony — złota tu tyle, co u nas żelaza. Jeśliby nam udało się zabrać go trochę i znalazłszy nasz aparat, opuścić Księżyc cało i zdrowo....
— No?
— Moglibyśmy inaczej postawić kwestję — zorganizować prawidłową ekspedycję i powrócić tu w większych aparatach, z armatami...
— Wielki Boże! — zawołał Cavor — tylko tego brakowało!
Zgniotłem w ręce kilka świecących grzybów i rzuciłem je w szczelinę, po chwili zaś, uspokoiwszy się ciągnąłem dalej.
— Słuchaj, Cavor, w każdym razie mam połowę głosu w tej kwestji, tak ważnej dla człowieka, posiadającego zmysł praktyczny. Ja jestem praktyczny ty nie. Przyjechałem tu nie poto, by uczyć selenitów geometrji. Pamiętaj o tem.
Cavor zamyślił się.
— Trzeba było samemu przyjechać na księżyc — rzekł wreszcie.
— Zapóźno zastanawiać się nad tem — odrzekłem teraz chodzi o to, by znaleźć kulę.
Chwilę siedzieliśmy w milczeniu, pocierając kolana. Wtem Cavor zaczął jakby skłaniać się ku memu zdaniu.
— Wydaje mi się — mówił — że trzebaby było zebrać pewne dane. Jasną jest rzeczą, że dopóki słońce oświeca jeden bok księżyca, powietrze przedziera się przez jego pieczary z ciemnej strony na oświeconą ze środka planety ku jej powierzchni. Dobrze. Jak teraz widzimy wieje z wewnątrz ku górze.
— Tak.
— Z tego wynika, że znajdujemy się po stronie oświeconej. Bardzo łatwo być może, a nawet na pewno tak jest, że ta szczelina ciągnie się gdzieś ku górze i wychodzi na powierzchnię. Wiatr wieje w tym kierunku, wskazując nam drogę. Gdyby się nam udało znaleźć dalszy ciąg szczeliny, bardzo możliwa, że nietylko wydostalibyśmy się z tej dziury, gdzie na nas tak polują, ale nawet...
— A jeśli rysa będzie za wąska?
— To wrócimy.
— Tss! — szepnąłem nagle: co to jest?!
Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Znowu dolatywał nas tylko niewyraźny szum, potem rozróżniliśmy w nim dźwięk gongu.
— Zdaje im się, że przerażą nas swoją muzyką jak krowy — rzekłem.
— Idą tunelem, jednak na szczelinę, na pewno nie zwrócą uwagi, przejdą mimo.
Znowu zaczęliśmy nadsłuchiwać.
— Tym razem, prawdopodobnie, mają broń jakąś — szepnąłem. Nagle zerwałem się na nogi pod wpływem nagle zbudzonej myśli:
— Boże mój, Cavor! Przecież na pewno przyjdą tutaj! Dostrzegą błyszczące grzyby, które rzuciłem w szczelinę! Oni...
Nie dokończyłem zdania. Odwróciwszy się, skoczyłem poprzez grzyby na drugi koniec jaskini. Wznosił się w górę, kończąc się znów nieprzejrzanie ciemną rysą. Zrazu chciałem natychmiast wdrapać się po bokach szczeliny, jednak po chwili namysłu wróciłem napowrót.
— Co robisz? — spytał Cavor.
— Chodź tylko prędzej! — zawołałem, zawracając, i zerwawszy dwa świecące grzyby, włożyłem jeden do bocznej kieszeni mego flanelowego surduta, tak że wystając z niej oświecał mi drogę; drugi oddałem Cavorowi.

Zgiełk tłumu selenitów wzrósł tak, że wydawał się tuż, tuż pod szczeliną. Widocznie stanęli, może nie wiedząc, jak się w nią dostać, albo też z obawy przed możliwym naszym oporem. W każdym razie posiadaliśmy teraz uspakajającą świadomość olbrzymiej przewagi naszych muskułów, daru naszej planety. W minutę później gramoliłem się wślad za Cavorem i jego świecącemi podeszwami po skale.






  1. Cow-boys — pasterze w Ameryce zachodniej





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.