Z jasnej, uroczej, żywej lodu bryły, Tchnie płomień, który serce mi przepala — A znowu w piersiach krwi mi krzepnie fala, Że jestem niby przez pół już nie były!
Gdyż śmierć do ciosu wytężywszy siły, Jak lew krążący, który patrzy zdala Kogoby porwał, byt mój przyniewala By do przedwczesnej schronił się mogiły.
Mogłaby Litość, śmierci wszedłszy w drogę, Lada nadzieją, w sposób tajemniczy Wzmocnić go wtedy, gdy już mdleć poczyna —
Lecz ja nie ufam w to — bo dojść nie mogę: Czyli kto sobie życia mego życzy? — W czem już nie Laury, lecz mej doli wina! —