Nam już wszystko zablisko ptakom nieodlotnym.
Twarze są zadalekie o odległość ziemi.
Tak, to jest wieczny postój, który brzmi jak odjazd,
dzień znużony po brzegi wyszeptanym: przemień.
Gesty więdną od świtu w przepełnione życie,
list od Boga, w gołębie zmieniony – odleciał
w codzienne, szklane niebo stwardniałe jak granit.
Wieczorem: słychać odlot za szybkich stuleci.
Korowodami chodzą przeszeptane jaźnie
przed zwierciadła stłuczone w obcość cudzych odbić.
Przez okny można wyjrzeć w noc płynących ulic
i zobaczyć niezmienność odchodzącą w zbrodni.
Przez szorstki oset pola daleko naprzełaj
wraca się znów w znużenie i wyblakłość luster,
po omacku napotkać wynędzniałą ziemię
i tylko niebo Boże! nieskończenie puste.
Nigdzie nie jedzie pociąg śniegiem zgasły – żalem.
Na brygantynach domów zmarłych posłuchać:
jak dźwięczy miasto mniejsze o skrzypienie śniegu,
golgoty gwiazd – objawień i ziemia jest głucha.