Na wybrzeżu uduszonym przez płynące drzewa
w oberżach dymi zmierzchu niebieski opar
i alejami przechodzi śpiewny, wielki cień
zagubionego w dziecięctwie kota.
Przed puste lustro zmierzchu przychodzę co wieczór
wiszę ciemnym odbiciem i znikam.
Falują aleje palmowe wezbrane od przeczuć,
powietrze zaszyte w szum cykad.
Za narożnicy ulicą zmniejszony przez księżyc
wyjść na bulwar: otwiera się morza szelest.
Na rejach brygantyny cieniem się wyprężył
wiatru czarny wisielec.
Na okręcie wieków omszonym w zielony plusz
odpływam pod nieba pełne błyskawic, zwierząt i znaków,
do chłodnych studni portów obrosłych w powoje róż
w pejzaże japońskich ryb z pereł i laku.
Gdy podróż przekroczy czas i smutek
Na gąbkach lagun zadymi różowym deszczem
W ten dzień ukryty za brzegiem spojrzenia
Znajdę cię na polanie nieprzewidzianej przez przestrzeń.