Do chat zapadłych, do nędznych bud z gliny, Gdzie deszcz przez pował się leje,
Gdzie przez otwarte wskróś chrustu szczeliny, Zimowe świszczą zawieje, —
Gdzie przy gasnących polanach ogniska Lenistwo czołga się gadem,
Gdzie trąd ohydny na twarzach wybłyska, Pożerczym szerząc się jadem, —
Wchodzę i patrzę. A zaś zapomniany W kącie, wśród głuchej tej zmory
Odwiecznych mroków, co dusi te ściany Dymiącej, wilgotnej nory, —
Gdzie leżą, febrą strawione ryżowisk, Kobiece ciała, jak snopy,
I gdzie w barłogu mizernych legowisk, Rozgłośnie chrapiąc, śpią chłopy, —
Ja czuwam jeden, i jeden się płonię, I śnię o nowej jutrzence,
Gdy, jak proporzec polny, na zagonie Młodzieńcze zatkną mnie ręce;
Kiedy lud dzielny i pracą natchniony Czarne rodzajnych ziem bryły
W słońcu przeorze na świeże zagony Nowego życia i siły.
A wtedy białe powieją sztandary, Z krwi bratniej oschną oręże,
I nienawiści zdeptany wąż stary Pod ciosem światła polęże.