Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział VII
←Rozdział VI | Piętnastoletni kapitan Tom II Rozdział VII Obozowisko nad rzeką Coanza. Juliusz Verne |
Rozdział VIII→ |
przekład anonimowy Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
|
Od chwili, gdy powódź zamieniła w jezioro równinę, na której wznosił się gród termitów, postać kraju zupełnej uległa zmianie. Jedynymi wydatniejszymi punktami było kilkanaście mrowisk, szczytem stożka, wyłaniających się z wody.
To Coanza tak wylała skutkiem przypływu wód, wpływających do niej rzek, przepełnionych ulewnym deszczem.
Coanza, jedna z rzek Angoli, wpada do oceanu Atlantyckiego, o sto mil od miejsca, w którem Pilgrim osiadł na skalach. To tę rzekę Cameron przebywał w kilka lat później zanim się dostał do Bengueli; przeznaczeniem jej jest stać się głównym punktem wewnętrznej komunikacyi tej części kolonii portugalskich. Dziś już okręty kursują w niższej jej części, a za lat kilka będą przepływać i górne łożysko.
Dick Sand bardzo roztropnie postąpił, szukając na północy jakiejś żaglownej rzeki. Rzeczka, której biegiem szli, wpadała właśnie do Coanzy, gdyby więc nie nagła napaść, której przewidzieć nie mógł, znalazłby ją był z łatwością o milę dalej. Zbudowaliby wówczas tratwę i, płynąc przez Coanzę, prędko mogliby dostać się do kolonii portugalskich, skąd odpływają statki. Tym sposobem byliby ocaleni; na nieszczęście jednak stało się inaczej.
Obozowisko dostrzeżone przez Dicka Sand, rozłożone było na wzgórzu w pobliżu mrowiska, stanowiącego dla nich jakby zgubną zasadzkę. Na szczycie tego wzgórza stał wysoki sykomor, pod którego cieniem pięciuset ludzi mogłoby szukać schronienia.
Kto nie widział tych olbrzymich drzew środkowej Afryki, nie może mieć o nich pojęcia; gałęzie ich tworzą jakby las, w którym można zabłądzić. W oddali, wielkie banany uzupełniały ramy rozległego krajobrazu.
Pod cieniem olbrzymiego tego sykomoru, stanowiącego jakby schronienie, zatrzymała się karawana, o której przybyciu Harris zawiadomił Negora. Liczna ta gromada krajowców, porwanych z ich wiosek przez agentów Alweza, handlującego niewolnikami, prowadzona była na targ w Kazonde. Stamtąd będą wysłani albo do osad zachodnich, albo do Nyangwe, w stronę wielkich jezior, gdzie sprzedani zostaną do wyższego Egiptu lub faktoryi Zanzibaru.
Zaraz po przyprowadzeniu do obozu, obchodzono się z Dickiem i jego towarzyszami jak z niewolnikami. Starego Toma, syna jego Akteona i Austyna traktowano tak źle, jak więźniów, rozbrojono ich pomimo energicznego oporu, powiązano po dwóch z sobą za gardła, za pomocą deski długiej sześć do siedmiu stóp, rozdzielonej na końcach i zamkniętej z obydwóch stron żelazną sztabką. Tym sposobem musieli iść w szeregu jeden za drugim, nie mogąc zboczyć ani na prawo ani na lewo. Nadto byli jeszcze związani grubym łańcuchem w pasie ich obejmującym.
Ręce mieli wolne, aby mogli dźwigać ciężary, nogi wolne, aby iść mogli, ale ucieczka była niemożebną. I nieszczęśliwi musieli tak przebywać setki mil, pod batem dzikiego hawildara.
Biedni, nowi więźniowie, znękani zwrotem, jaki nastąpił po ich rozpaczliwym oporze przeciw napastnikom, leżeli nieruchomie na ziemi. Ach! czemuż nie mogli uciec jak Herkules! Chociaż i dla niego prawie nie było ratunku, bo choć był nadzwyczaj silny, lecz czyż zdoła sobie dać radę w tej dzikiej okolicy, narażony na głód, napad krajowców lub dzikich zwierząt? Może wkrótce pozazdrości losu swych współtowarzyszy, którzy przecież nie mogli spodziewać się żadnej litości od przywódców karawany, arabów lub portugalczyków, mówiących niezrozumiałym dla nich językiem, i którzy tylko dzikiem spojrzeniem lub groźnymi ruchami porozumiewali się z nimi.
Dick nie był związany z jakimś niewolnikiem; był białym, nie śmiano więc go traktować jak murzyna; rozbrojony, miał jednak ręce i nogi wolne, ale przeznaczono jednego hawildara wyłącznie do czuwania nad nim. Rozglądał się po obozowisku, spodziewając się, że lada chwila zobaczy Harrisa lub Negora, – ale zawiodło go oczekiwanie. Nie mógł przecież wątpić, że ci dwaj łotrzy kierowali napaścią na mrowisko.
Przyszło mu na myśl, że pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt z rozkazu amerykanina lub portugalczyka oddzielnie byli konwojowani, a nie widząc w obozie żadnego z nich, domyślił się, że zapewne obaj towarzyszyli swoim ofiarom. Gdzie ich prowadzono, co zamierzano zrobić z nim? O tem myślał jedynie, zapominając o własnych cierpieniach i niewoli; Dick troszczył się tylko o panią Weldon, jej syna i kuzyna Benedykta.
Karawana, rozłożona obozem pod olbrzymim sykomorem, składała się z 800 blizko osób, to jest z 500 niewolników obojej płci, dwustu żołnierzy, dalej z nadzorców, hawildarów, agentów i przywódców.
Przywódcy byli pochodzenia arabskiego lub portugalskiego. Trudno sobie nawet wyobrazić okrucieństwo, z jakiem nieludzcy ci przywódcy obchodzą się z niewolnikami. Biją ich nieustannie, a tych, którzy na drodze padają z wysilenia i nie zdadzą się na sprzedaż, zabijają kolbami od fuzyi. Chcą teroryzmem utrzymywać ich w ślepem posłuszeństwie lecz skutkiem nieludzkiego tego obchodzenia się tracą połowę swoich niewolników; jedni uciekają, inni umierają z wycieńczenia a kości ich leżą rozproszone po przebytej drodze.
Łatwo się domyśleć, że agenci pochodzenia europejskiego, po największej części portugalczycy, są to łotry wypędzeni z własnego kraju, skazańcy, dezerterowie z więzień, dawni niepochwyceni i niepowieszeni handlarze niewolników; słowem szumowiny społeczeństwa. Takimi byli Negoro i Harris, zostający obecnie w usługach najznaczniejszego handlarza w Afryce środkowej, Józefa Antonia Alwez, dobrze znanego w całej prowincyi, o którym porucznik Cameron ciekawe podaje szczegóły.
Żołnierze, eskortujący więźniów, są to po większej części krajowcy, zostający na żołdzie handlarzy niewolników; ale nie oni wyłącznie sprawiają te straszne rzezie, za pomocą których zdobywają niewolników. I królowie murzyńscy w tym samym celu staczają z sobą straszne wojny; wtedy pochwyceni w niewolę, mężczyźni, kobiety, dzieci, zostają przez zwycięzców sprzedani handlarzom jako niewolnicy za kilka yardów perkalu, za proch, broń, kolorowe paciorki, a często nawet podczas głodu za kilkadziesiąt ziarnek kukurudzy.
Żołnierze eskortujący karawanę starego Alweza, mogli dać doskonałe pojęcie o wojskach afrykańskich. Był to stek murzyńskich bandytów, zaledwie odzianych, z długiemi skałkówkami i lufami obwijanemi mosiężnemi obrączkami. Z taką eskortą, do których przyłączają się nie lepsi od nich maruderzy, agenci nie mało mają kłopotu.
Targują się o spełnienie wydawanych rozkazów, narzucają swoją wolę co do miejsc i godzin spoczynku i grożą porzuceniem, jeśli nie zastosują się do ich wymagań. Chociaż niewolnicy, zarówno mężczyźni jak kobiety, zniewoleni są dźwigać ciężary podczas pochodu karawany, każdej jeszcze towarzyszy pewna liczba tak zwanych nosicieli. Krajowcy nazywają ich »pegazis«, im powierzane bywają paki z kosztownymi przedmiotami, zwłaszcza z słoniową kością. Cenny ten towar wysyłany bywa na targowiska Khartoumu, Zanzibaru i Natalu.
Po dostawieniu niewolników pegazisowie bywają zapłaceni podług umowy, otrzymują najczęściej ze dwadzieścia yardów bawełnianych wyrobów albo pewnej materyi zwanej »merikani« lub paczkę prochu, garść muszli »Kauris«, które kursują tu jak pieniądze, kilka pereł a nawet, jeśli handlarz niema czem płacić, takich niewolników, których trudno byłoby sprzedać.
Pomiędzy pięciuset niewolnikami karawany, prawie nie było ludzi dojrzałych, to z powodu, iż po odbyciu rzezi i spaleniu osady, wszyscy jej mieszkańcy, mający czterdzieści lat skończonych, są niezwłocznie mordowani i wieszani na drzewach. Tylko dzieci i młodzież obojej płci są przeznaczeni na sprzedaż.
Po takich łowach na ludzi, zaledwie dziesiąta część zwyciężonych pozostaje przy życiu, i to tłómaczy straszne wyludnienie, zamieniające w pustynie wielkie przestrzenie Afryki.
Ma się rozumieć, że tak podczas pochodu, jak podczas wypoczynku, jeńcy byli bardzo surowo strzeżeni. Dick zrozumiał, że niepodobna było nawet myśleć o ucieczce. Ale jakimże sposobem znajdzie panią Weldon?
Nie ulegało wątpliwości, że ona, Janek i kuzyn Benedykt uprowadzeni byli przez Negora; Dick nie mógł jeszcze pojąć powodów dla jakich nikczemnik ten rozłączył ich z towarzyszami, ale serce pękało z boleści na samą myśl niebezpieczeństwa, zagrażającego pani Weldon.
– Ach! myślał sobie, jakże teraz żałuję, że mając ku temu sposobność, nie zastrzeliłem ich obu!
I myśl ta uporczywie tkwiła w umyśle Dicka; iluż to uniknęliby cierpień i nieszczęść, gdyby ci dwaj nędznicy ponieśli byli zasłużoną karę.
Nie mógł zapomnieć ani na chwilę o okropnem położeniu pani Weldon, Janka i kuzyna Benedykta. Wiedział, że ani matka, ani dziecko nie mogą liczyć na pomoc ostatniego, który sam sobie radzić nie umie. Zapewne prowadzono ich w jakieś dalekie strony prowincyi Angola, ale któż niesie biedne, chore dziecko!
Najniezawodniej matka, mówił sobie; zdobyła się na tę siłę, wzorem tych nieszczęśliwych niewolnic, które obok innych ciężarów dźwigają swoje dzieci, i jak one padną z wysilenia! Ach! gdybym mógł ukarać jej katów!...
Ale sam był więźniem, zaliczonym do tej trzody ludzkiej, która hawildarzy pędzili do środka Afryki. Nie wiedział nawet, czy Negoro i Harris przewodniczyli orszakowi, do którego należały ich wyprawy. Nie było Dinga, któryby wytropił ślad Negora i dał poznać jego zbliżenie się; chyba tylko jeden Herkules mógłby przyjść z pomocą nieszczęśliwej pani Weldon, – ale czyż można było spodziewać się tego niemal cudu?...
Jednak Dick uparcie czepiał się tej nadziei. Mówił sobie, że silny murzyn jest wolny, a o poświęceniu jego niepodobna było wątpić. Niezawodnie Herkules zrobi wszystko, co będzie w jego mocy dla ocalenia pani Weldon; albo będzie się starał odnaleźć ślad, gdzie ją uprowadzono, albo, jeżeli to będzie niemożebnem, porozumie się z nim samym, a może uwolni zręcznym manewrem. Może uda mu się skorzystać z nocnych ciemności, zakraść się pomiędzy czarnych jak on więźniów, podejść czujność żołdaków, dostać się do niego, przeciąć jego więzy i uprowadzić do lasu. A wtedy, obydwaj wolni, czegóżby nie uczynili dla wyzwolenia pani Weldon? Z biegiem wody doszliby aż na wybrzeże, a tam Dick Sand, lepiej obznajomiony z niebezpieczeństwami, z nową nadzieją powodzenia, przedsięwziąłby znów wykonanie planu, przerwanego tak nieszczęśliwie.
Młody nowicyusz miotany był naprzemian nadzieją i obawą, ale dzięki mocy swego charakteru nie upadał na duchu i gotów był korzystać każdej chwili z najmniejszej nadarzającej się sposobności.
Przedewszystkiem trzeba było dowiedzieć się na jaki targ prowadzono niewolników, czy do którejś faktoryi w Angoli; a w takim razie droga nie byłaby daleka, czy też gdzie o setki mil przez środkową Afrykę na targ w Nyangwe, w Manyema, w krainie wielkich jezior, która wówczas przebywał Livingstone? Lecz miejscowość ta była tak odległa, iż zaledwie w kilka miesięcy mogliby dojść do niej.
A była to nader ważna kwestya, gdyż gdyby ich popędzono do Nyangwe, to nawet w razie, jeśliby pani Weldon, on i inni murzyni zdołali uciec, powrót na wybrzeże byłby nader trudnym, a może nawet zupełnie niemożebnym.
Wkrótce jednak Dick mógł wnosić nie bezzasadnie, że karawana niezadługo stanie u kresu podróży, bo choć nie rozumiał ani po arabsku ani narzecza afrykańskiego, w jakiem rozmawiali z sobą agenci, uważał jednak, że często wymieniali nazwę znacznego poblizkiego targowiska, to jest Kazonde, w którem prowadzono wielki handel niewolnikami. Wywnioskował więc z tego, że tam rozstrzygnie się los więźniów, czy na korzyść królika miejscowego, czy też jakiegoś handlarza niewolników. W samej rzeczy Dick się nie mylił.
Znając dokładnie geografię, Dick wiedział czem jest Kazonde. Z San Paolo de Loanda do Kazonde jest około czterystu mil, a zatem zaledwie 250 mil oddzielało go od obozowiska rozłożonego nad Coanza. Dick rachunek swój obliczył w przybliżeniu, biorąc za podstawę drogę przebytą przez nich pod przewodnictwem Harrisa. Otóż w zwykłych warunkach droga ta wymagała dziesięciu do dwunastu dni, ale, zważając na znużenie karawany trzeba było liczyć podwójnie, a zatem, że podróż z Coanza do Kazonde potrwa trzy tygodnie. Dick pragnął bardzo o tych domysłach swoich zawiadomić Toma i jego towarzyszy, gdyż byłoby to dla nich prawdziwą pociechą wiedzieć, że nie popędzą ich do środka Afryki, z której się nie wraca.
Przypadek chciał, że Tom i syn jego Baty jednemi widłami, czyli końcami desek, byli złączeni; Akteon i Austyn także razem skuci, znajdowali się na prawem skrzydle obozowiska. Pilnował ich hawildar i dwunastu żołdaków.
Dick, korzystając ze swobody ruchów, zamierzył zmniejszać powoli dzieląca ich odległość, wynoszącą 50 kroków i zaczął odpowiednio manewrować.
Widać Tom zrozumiał zamiar Dicka Sand, bo szepnął do swoich towarzyszy, aby byli uważni, nie poruszali się, ale patrzyli i nadsłuchiwali bacznie.
Wkrótce Dick tak nieznacznie się do nich zbliżył, iż mógłby wymienić nazwę Kazonde i oznaczyć jak długo potrwa droga, do tego miejsca. Tom byłby go usłyszał, ale pragnął objaśnić ich szczegółowo i porozumieć się, co czynić mają i dlatego zbliżał się coraz bardziej. Już tylko był o parę kroków, serce zabiło nadzieją porozumienia, gdy nagle, jakby przeczuwając jego zamiary, hawildar rzucił się na niego. Na krzyk jego nadbiegło dziesięciu żołdaków, pochwyciło Dicka i odprowadziło na bok, a Toma i jego towarzyszy przepędziło na przeciwny koniec.
Przywiedziony do ostateczności, Dick rzucił się na hawildara i wydarł mu dubeltówkę, ale kilku żołdaków przytrzymało go, musiał więc uledz przemocy. Rozzłoszczeni żołdacy byliby go zarąbali, gdyby nie nadszedł jeden z przywódzców karawany, arab bardzo wysoki, z dzikim wyrazem twarzy. Był to ów Ibn Hamis, o którym wspominał Harris. Arab ten wyrzekł kilka słów, których Dick nie rozumiał i żołnierze oddalili się, choć z niechęcią. Przekonał się więc dobitnie, że był wyraźny rozkaz, aby mu nie dozwolić porozumiewać się ani zbliżać do towarzyszy, oraz że niewolno było nastawać na jego życie. A któżby mógł wydać takie rozkazy, jeżeli nie Harris lub Negoro?
Było to 19 kwietnia, dziesiąta godzina rano; rozległy się ostre dźwięki rogu, uderzono w bęben; karawana ruszyć miała w dalszy pochód.
Wszyscy w jednej chwili byli na nogach. Gdy podniesiono pakunki, potworzyły się oddziały więźni pod przewodnictwem hawildara, który rozwinął sztandar jaskrawej barwy.
Dano znak do pochodu.
Śpiew rozległ się w przestrzeni, śpiew nie zwycięzców, ale zwyciężonych, którzy wyrażali w nim groźbę napiętnowana naiwną wiarą niewolników, groźbę przeciw ciemięzcom i katom. Oto co śpiewali:
»Porwaliście mnie z moich stron rodzinnych, ale gdy umrę, nie będę skrępowany waszem jarzmem i wtedy przyjdę was pozabijać!«