Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział II Piętnastoletni kapitan • Tom II
Rozdział III

W drodze. • Juliusz Verne
Rozdział IV
Rozdział II Piętnastoletni kapitan
Tom II
Rozdział III

W drodze.
Juliusz Verne
Rozdział IV
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Afryka!...

Nazwa tak straszna w obecnych warunkach, nazwa, która musiał wymówić zamiast nazwy »Ameryka«, tkwiła ciągle w myśli Dicka. Rozmyślając o niedalekiej przeszłości, stawiał sobie pytanie, jakim sposobem Pilgrim mógł dopłynąć do tych niebezpiecznych brzegów, opłynąć przylądek Horn i dostać się na drugi ocean. Teraz dopiero zrozumiał dlaczego, pomimo że statek jego płynął szybko, tak długo nie mógł ujrzeć lądu; droga, jaką przebył, była dwa razy dalsza, niż do wybrzeży amerykańskich.

– Afryka! Afryka! – powtarzał Dick Sand.

Gdy tak siłą woli pragnął wytłomaczyć sobie to zagadkowe zdarzenie, nagle przyszło mu na myśl, iż busola musiała dawać złe wskazówki. Przypomniał sobie, że pierwsza busola została rozbita, że lina przyrządu do mierzenia biegu się zerwała, skutkiem czego pozbawiony był możności sprawdzania szybkości Pilgrima.

– Tak – myślał sobie, – jedna tylko busola pozostała, nie mogłem więc kontrolować jej wskazówek..., a potem pewnej nocy obudził mnie okrzyk starego Toma... Negoro tam był... upadł tuż koło szafki z busolą... mógł ją uszkodzić...

Nagle wszystko wyjaśniło się w jego umyśle, pojmował podejrzane postępowanie Negora, odgadywał, iż to jego ręka kierowała wypadkami, które wywołały rozbicie Pilgrima i na tak straszne naraziły niebezpieczeństwo jego pasażerów.

Ale kim właściwie był ten nędznik? Czy był marynarzem, choć się z tem ukrywał? Byłże zdolnym uknuć tak niecna zdradę, skutkiem której Pilgrim rzucony został na wybrzeża Afryki?

Jeśli co do przeszłości jego mogła zachodzić jakaś wątpliwość, to teraźniejszość nie przedstawiała żadnej. Dick wiedział teraz dobrze, iż znajduje się w Afryce, przeszło o sto mil od morskich wybrzeży i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w prowincyi Angola. Nie mógł także wątpić, że Harris zdradził ich nikczemnie, a z tego łatwo było wywnioskować, że amerykanin i Negoro znali się i działali w porozumieniu. Wypadek połączył ich na wybrzeżu; z czego korzystając, ułożyli plan, którego ofiarą stała się nieszczęśliwa osada Pilgrima.

Jakiż cel w tem mieć mogli? Można jeszcze było przypuścić, iż Negoro zamierza schwytać Toma i jego towarzyszy, aby ich sprzedać jako niewolników na targowiskach tego kraju niewolnictwa; że przez złość, iż Dick obchodził się z nim, jak na to zasłużył, pragnie zemścić się nad nim, i to można było pojąć; ale czegóż nędznik ten chciał od pani Weldon, od tej nieszczęśliwej matki, znękanej chorobą jedynego dziecka?

Gdyby Dick mógł był słyszeć rozmowę Harrisa z Negorem, wiedziałby, jak wielkie im wszystkim groziło niebezpieczeństwo.

Położenie było straszne, ale Dick nie upadał na duchu. Jak mu to poruczono na statku, postanowił i na lądzie opiekować się całą drużyną. On musi ocalić panią Weldon, małego Janka i wszystkich towarzyszy. Zadanie jego zaledwie się rozpoczęło, postanowił spełnić je do końca.

Po kilku godzinach namysłu, w ciągu których rozpatrzył w myśli wszystkie złe i dobre następstwa, tak co do teraźniejszości, jak i przyszłości, a złe niestety przeważały, Dick, powstał, silny niezłomnem postanowieniem, przygotowany na wszystko.

Pierwszy brzask dnia oświetlił wysokie wierzchołki lasu; prócz niego i Toma wszyscy jeszcze spali. Dick zbliżył się do starego murzyna.

– Tomie, – rzekł cicho, – poznałeś ryk lwa, poznałeś narzędzia handlarza niewolnikami, wiesz, że jesteśmy w Afryce.

– Tak, panie Sand, wiem.

– Nie mów nic o tem ani pani Weldon, ani twoim towarzyszom. Lepiej, żebyśmy tylko sami wiedzieli, czego się możemy obawiać.

– W istocie, tak będzie lepiej.

– Tomie, musimy teraz czuwać baczniej, niż kiedykolwiek; jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, a jakichże przytem mamy wrogów!... Dość będzie powiedzieć tylko, iż Harris nas zdradził, aby się dobrze mieli na baczności. Pomyślą, iż obawiamy się napadu koczujących indyan, – odrzekł Tom.

– Możesz pan śmiało liczyć na moją odwagę i poświęcenie, – odrzekł Tom.

– Wiem o tem, jak również, że mogę rachować na twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek, będziesz mi dopomagał, stary Tomie?

– Zawsze i we wszystkiem, panie Sand!

Tom pochwalił plan Dicka. Zdrada Harrisa została odkryta zanim nadeszła chwila działania, więc nie groziła im natychmiastowe niebezpieczeństwo. Znalezienie zerwanych kajdan, porzuconych przez uciekających niewolników i ryk lwa, spowodowały ucieczkę amerykanina. Poznał, iż zdrada na jaw wyszła i uciekł widać przed dojściem do miejsca, gdzie zapewne napad na rozbitków miał być wykonany.

Co się tyczy Negora, którego obecność Dingo zwietrzył widocznie, ten musiał teraz połączyć się z Harrisem celem ułożenia planu dalszego postępowania. Trzeba było wnosić, iż upłynie przynajmniej kilka godzin, zanim zostaną napadnięci i należało korzystać z tego czasu,

Nie pozostało nic innego, jak najspieszniej wrócić na morskie wybrzeże.

Dick był prawie pewny, że są to wybrzeża Angola. Doszedłszy tam, będzie się starał dostać, czy to do północnych, czy południowych posiadłości portugalskich, gdzie można będzie bezpiecznie oczekiwać jakiejś sposobności powrotu do kraju.

Lecz, chcąc powrócić na wybrzeża, czy mają przejść tą samą drogą, którą tu przybyli? Dick nie był tego zdania i Harris odgadł trafnie, że okoliczności zmuszą nowicyusza do obrania najkrótszej drogi.

Nieprzezornem było błąkać się po krętych monawcach leśnych, przez które wiódł ich Harris; mogliby albo zbłądzić albo w najlepszym razie wrócić, skąd wyszli, a nadto Negoro i jego wspólnicy wiedzieliby na pewno, gdzie ich szukać.

Najbezpieczniej byłoby się puścić rzeką, gdyż podróż taka nie pozostawia śladów i nie trzeba było obawiać się napadu dzikich zwierząt, których na szczęście dotąd nie spotkali. W takiej przeprawie nawet napad krajowców mniejszem zagrażał niebezpieczeństwem. Dostawszy się raz na mocną tratwę, dobrze uzbrojeni, łatwiej mogli się bronić, – należało tylko znaleźć rzekę.

Dla pani Weldon z małym Jankiem podobna podróż byłaby mniej nużąca. Wprawdzie murzyni nie tylko chętnie nieśliby na ręku dziecko, ale zrobiwszy nosze, nieśliby na nich panią Weldon; zajęłoby to jednak dwóch ludzi, a Dick chciał i słusznie, aby w razie napadu nic nie krepowało swobody ruchów jego towarzyszy.

A potem na wodzie młody nowicyusz znalazłby się znów w swoim żywiole.

Lecz, czy w tych stronach znajdowała się jakaś woda, po której możnaby płynąć?

Dick tak mniemał na tej podstawie, iż rzeka wpadająca w Atlantyk w miejscu rozbicia się Pilgrima, nie mogła sięgać ani zbyt na północ, ani na wschód tej prowincyi, ponieważ dość blizki łańcuch gór, tych samych, które wzięli za Kordyliery, z obu stron zamykał horyzont. Albo więc rzeka wychodziła z tych wyżyn, albo zbaczała ku południowi, a w obu wypadkach, musiano się z nią spotkać. Może nawet bliżej jeszcze natrafią na jakąś odnogę.

Oto prosty plan, który po naradzie z Tomem, Dick postanowił wykonać.

Dzień zajaśniał; powoli wszyscy zbudzili się ze snu. Pani Weldon, oddawszy Nany zaspanego jeszcze Janka, bardzo bladego i zmęczonego, zbliżyła się do Dicka.

– Dicku, – zapytała patrząc mu w oczy, – gdzie jest Harris? Nie widzę go nigdzie.

Młody nowicyusz mniemał, iż choć nie powie towarzyszom, że nie znajdują się w Boliwii, nie należy jednak ukrywać przed nimi zdrady amerykanina. Odpowiedział więc bez wahania.

– Niema już Harrisa.

– Czy nas wyprzedza?

– Nie, pani, uciekł. Jest to podły zdrajca, który wprowadził nas w ten las, umówiwszy się z Negorem.

– Ale w jakimż celu? – zapytała zaniepokojona.

– Tego nie wiem, – odparł Dick, – wiem tylko, że trzeba nam co prędzej powracać na wybrzeże.

– Przeczuwałam, że człowiek ten nie jest uczciwym... I sądzisz, iż jest w zmowie z Negorem?

– Tak się zdaje. Negoro znajdował się w pobliżu... Przypadek zdarzył, że łotry zeszli się z sobą i...

– I mam nadzieję, że ich razem spotkamy, – rzekł Herkules. – Łbem jednego rozbijemy czerep drugiego, – dodał olbrzym, zaciskając swe ogromne pięście.

– Moje dziecię, moje biedne dziecię! – wołała pani Weldon, – cieszyłam się nadzieją, że znajdę dla niego w fermie pomoc i odpoczynek...

– Janek odzyska zdrowie, jak tylko dostaniemy się na wybrzeże, w zdrowszem le-żącem położeniu, – rzekł stary Tom.

– Czy przekonałeś się Dicku, że ten amerykanin nas zdradził? – zapytała.

– Najzupełniej, pani, – odrzekł, – a nie chcąc wdawać się w bliższe objaśnienia zwrócił się do Toma, mówiąc:

– Dzisiejszej nocy, ja i Tom odkryliśmy jego zdradę, i gdyby nie to, że wskoczył na konia i uciekł, byłbym go zastrzelił!

– A więc ta ferma?

– Nie istnieje, w całej okolicy niema fermy, wsi, ani miasteczka; pani Weldon, nie ma innej rady, trzeba nam wracać na wybrzeże.

– Czy tą samą drogą, Dicku?

– Nie, pani, pójdziemy brzegiem rzeki; a tym sposobem dojdziemy do morza, nie narażając się na znużenie i niebezpieczeństwo.

– Spodziewam się, iż przeszedłszy kilka mil...

– O! nie lękaj się o mnie, jestem dość silna, rzekła, będę mogła iść i nieść Janka.

– O! co to, to nie, pani – zawołał Baty, – nie tylko Janka, ale i panią chętnie nieść będziemy.

– Ma się rozumieć, – dodał Austyn; zrobimy nosze z gałęzi, nakładziemy na nie liści.

– Dziękuje wam, przyjaciele, ale chcę iść sama. Zabierajmy się w drogę.

– Natychmiast, – rzekł Dick.

– Daj mi dziecko, – rzekł Herkules, – odbierając od Nany Janka. Męczę się bardzo, jak czegoś nie niosę.

I poczciwy murzyn tak ostrożnie wziął chłopca, iż ten się nawet nie obudził.

Opatrzono broń starannie, resztę żywności zawinięto w jedną pakę, aby ją mógł nosić tylko jeden człowiek. Austyn zarzucił ją sobie na plecy, a towarzysze jego zachowali zupełną swobodę ruchów.

Kuzyn Benedykt, który dzięki swym długim nogom prawie nie uczuwał znużenia, gotów był do drogi, nie wiemy czy spostrzegł zniknięcie Harrisa, poniósł bowiem stratę, jak dla niego, wielce dotkliwą, – gdyż zgubił lupę i okulary.

– Na szczęście, o czem jednak nie wiedział kuzyn Benedykt, Baty znalazł w trawie obydwa te cenne przedmioty, ale z polecenia Dicka nic o tem nie wspominał. W ten tylko sposób mogli być pewni, że kuzyn Benedykt zachowa się spokojnie w ciągu drogi, ponieważ bez okularów widział, jak to mówią, zaledwie koniec swego nosa.

Umieszczono go między Akteonem i Austynem z wyraźnem poleceniem, aby nie wychodził z szeregu; biedak bez szemrania poddał się temu wyrokowi i szedł spokojnie, jakby niewidomy, prowadzony na sznurku.

– Zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, gdy stary Tom zatrzymał wszystkich, mówiąc: –A gdzież Dingo?

– A prawda, niema Dinga i zaczęto psa nawoływać.

Żadne szczekanie nie dało się słyszeć.

Dick milczał; znikniecie psa było mu bardzo nie na rękę, Dingo byłby strzegł drużynę od niespodzianego napadu.

– Czyżby Dingo pobiegł za Harrisem? – mówił Tom.

– Za Harrisem wątpię, – odrzekł Dick, – ale pewnie pobiegł za śladem Negora, którego czuł w pobliżu.

– Ten przeklęty kucharz, zobaczywszy go, zabije niewątpliwie – zawołał Herkules.

– Jeśli Dingo przedtem go nie rozszarpie – odrzekł Baty.

– To być może, – rzekł Dick; – w każdym razie nie możemy czekać powrotu Dinga, jeśli nie jest zabity, poczciwe psisko zdoła nas odszukać. Chodźmy!

Upał był straszny; od świtu gęste chmury przeszywały horyzont, w powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Zapewne przed wieczorem rozlegną się grzmoty i pioruny. Na szczęście w lesie cień drzew ochładzał nieco powietrze. Gdzieniegdzie wielkie drzewa osłaniały polanki i ocieniały łąki zarosłe gęstą i długą trawą.

W niektórych miejscach leżały na ziemi ogromne pnie, prawie skamieniałe, – co zwiastowało, że w gruntach tych znajdują się pokłady węgla kamiennego, często spotykanego na lądzie afrykańskim. Miejscami ukazywały się polanki zasłane kobiercami zielonych traw, z pośród których wyłaniały różnobarwne główki rozmaite drobne kwiatki, imbier żółty lub niebieski, blade lobelie, czerwone storczyki, na których spoczywały nieustannie przelatujące owady.

Drzewa tu były mniej gęste i odznaczały się wielką rozmaitością gatunków. Spotykałeś elaisy, rodzaj palm wydających olej, wielce poszukiwany w Afryce, drzewka bawełniane, tworzące krzaki, osiem do dziesięciu stóp wysokie, których drzewiaste łodygi wydają bawełnę prawie tak dobrą, jak w Fernambuk. Dalej unosiły się kopale, z których przesącza się wonna żywica, spadająca aż na ziemię i nagromadzająca się tym sposobem na potrzeby krajowców. Tu i ówdzie w dzikim stanie rosły cytryny, granaty i różne drzewne rośliny, świadczące o nadzwyczajnej płodności płaszczyzn środkowej Afryki. Gdzie niegdzie wreszcie drażnił mile powonienie zapach wanilii, ale niepodobna było odnaleźć drzew, które go wydawały.

Chociaż to była pora suszy, wszystkie drzewa i rośliny jaśniały świeżą zielonością, a jednak tylko rzadko wydarzające się burze zraszały te bujne grunty. O tej porze roku panowała tu febra, ale, jak to powiedział Livingstone, traci się ją z łatwością, opuszczając miejsce, gdzie się ją dostało.

Dick znał to spostrzeżenie uczonego podróżnika i spodziewał się, iż sprawdzi się ono na Janku. Powiedział o tem pani Weldon; w samej rzeczy peryodyczny paroksyzm nie pojawił się, i chłopczyk spał spokojnie na ręku Herkulesa.

Szli dość spiesznie i ostrożnie. Niekiedy natrafiali na świeże ślady stóp ludzkich lub przejścia zwierząt; wówczas odsunięte lub połamane gałęzie ułatwiały pochód. Ale po większej części pojawiały się liczne przeszkody, których usuwanie opóźniało podróż, ku wielkiemu niezadowoleniu Dicka.

Napotykali często nadzwyczajnie powikłane pnącze, to znów liście podobne do zakrzywionych szabel damasceńskich, węże roślinne, długie pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stóp, mające tę własność, iż odwracają się i ostrym swym słupkiem kłują przechodnia. Murzyni rozcinali je siekierami, ale pnącze podnosiły się bezustannie, jakby wychodziły z pod ziemi i sięgały aż do wierzchołków drzew, otaczając je girlandami.

W tej części prowincyi, królestwo zwierzęce równie warte było poznania, jak i roślinne. Niezliczona ilość ptaków latała między drzewami, a nie groził im żaden wystrzał od ludzi, chcących przejść jak najspieszniej i jak najciszej. Unosiły się tam całe stada afrykanek, jarząbków różnego rodzaju, które tak trudno podejść, i znaczna ilość tych ptaków, które nazywają »vhip-poor-will«, gdyż te trzy sylaby wiernie naśladują krzyk, jaki one wydają.

Dotąd podróżni nie natrafiali na dzikie zwierzęta, tak niebezpieczne w Afryce. Spotykali tylko żyrafy, które Harris znów pewnie nazwałby strusiami. Zwierzęta te na widok karawany, tak rzadko pojawiającej się w tych lasach, spłoszone uciekały spiesznie. W oddali, na skraju łąk, od czasu do czasu podnosił się gęsty tuman kurzu, było to stado bawołów, biegnących z odgłosem ciężko naładowanego wozu.

Przez dwie mile Dick prowadził swoją drużynę z biegiem małej rzeczułki, która musiała pewnie dopływać do jakiejś większej rzeki. Pragnął jaknajprędzej powierzyć swoich towarzyszy prądowi jakiejś rzeki, gdyż wtedy byliby bezpieczniejsi i uniknęliby wielkich trudów i znużenia.

Około południa przebyli szczęśliwie trzy mile drogi; Harris i Negoro nigdzie się nie pokazali. Dingo nie powrócił. Musieli zatrzymać się dla wypoczynku i posiłku. Rozłożyli się w małym lasku bambusowym, osłaniającym ich zupełnie.

– Koniecznie trzeba się posilić, pani Weldon – nalegał Dick. Cóż, pani, poczniesz, utraciwszy siły? Jedz koniecznie, niebawem w dalszą puścimy się drogę i bystry prąd poniesie nas na wybrzeże.

Gdy Dick mówił, pani Weldon bystro wpatrywała się w niego, oczy młodego nowicyusza zdradzały ożywiającą go odwagę: widząc to, jako też nieograniczone poświęcenie poczciwych murzynów, – znękana ta kobieta i matka nie chciała poddawać się zniechęceniu i rozpaczy. A zresztą nie znała prawdziwego położenia, mniemała, iż znajduje się na gościnnej ziemi amerykańskiej, a w takim razie zdrada Harrisa nie mogłaby przedstawiać zbyt zgubnych następstw.