Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XVI Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział XVII

Sto mil w 10 dni. • Juliusz Verne
Rozdział XVIII
Rozdział XVI Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział XVII

Sto mil w 10 dni.
Juliusz Verne
Rozdział XVIII
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Zazwyczaj podróżujący w lesie, przespawszy noc pod gołem niebem, zostają zbudzeni przez najrozmaitsze wrzaski, pisk, gdakanie i t. p.

To małpy w ten sposób witają brzask dzienny. A ileż ich jest rodzai. Małe »mari-kiny«, »mono szare«, którego skórą indyanie obijają swe fuzye, »sagusy«, odznaczające się dwoma kępami długiej sierci i różnej odmiany tej, tak licznej rodziny.

Najwięcej na uwagę z pośród tych czwororękich zwierząt zasługują »gueribasy«.

Gdy słońce się ukazuje, najstarszy z gromady intonuje jakaś monotonną, ponurą i straszną serenadę. To baryton całej trupy.

Młode tenory powtarzają za nim tę symfonię poranną; indyanie twierdzą, że gueribasy »odmawiają swą poranną modlitwę«.

Ale dnia tego widocznie małpy zapomniały o swem pacierzu, gdyż wcale słychać ich nie było.

Koczujący indyanie nie byliby z tego zadowoleni; nie dla tego, aby byli wielkimi wielbicielami tego chóralnego śpiewu, ale chętnie polują na małpy, których mięso, zwłaszcza wędzone, ma być bardzo smaczne.

Gdyby Dick i jego towarzysze znali obyczaje gueribasów, zadziwiłoby ich bardzo, czemu ich nie słyszą; obudzili się wszakże orzeźwieni snem spokojnym, którego nic nie przerwało.

Mały Janek, jak tylko się obudził, wyciągnął się i zapytał zaraz, czy Herkules zagryzł w nocy wilka, ale że żaden się nie pokazał, więc też olbrzym nie był jeszcze po śniadaniu, tak samo jak wszyscy.

Po zmówieniu modlitwy porannej Nany przyrządziła posiłek, a chociaż nie było nic innego nad to, co jedli na wieczerzę, nikt nie grymasił i zajadali z apetytem, aby nabrać sił do dalszej wędrówki.

Po raz pierwszy może w życiu i kuzyn Benedykt zrozumiał, iż jedzenie nie jest znów rzeczą tak zupełnie poziomą lub nieużyteczną, oświadczył jednak, iż nie po to zwiedza te okolice, aby szedł próżno z rękami w kieszeniach i że, jeżeli Herkules nie da mu zbierać świecących robaczków, to »aż strach co z nim zrobi«.

Ale olbrzym jakoś zupełnie nie przestraszył się tej groźby i byłby na krok nie odstąpił, gdyby nie to, iż pani Weldon, wziąwszy go na stronę, powiedziała, żeby mu pozwalał oddalać się nieco, byle go nie spuszczał z oczu.

Nie chciała pozbawiać kuzyna Benedykta jedynej jego rozrywki.

Las ciągnął się bezustannie. Dick rozmyślał nad tem, że ponieważ, jak to utrzymywał Harris, znajdowali się w okolicy pampasów; zatem, o ile sobie przypominał z opisów podróżników, te winny odznaczać się zupełnym brakiem wody, drzew i kamieni, oraz w porze deszczów tak bujną roślinnością ostu, iż ten prawie w krzaki się zamienia i tworzy nieprzebyte zarośla a całe przestrzenie mają jałowy i opustoszały wygląd. A tu było zupełnie inaczej!

Od chwili, gdy pod przewodnictwem amerykanina opuścili wybrzeże, las ciągnie się bezustannie aż do krańców horyzontu.

Nie! to nie były owe pampasy, jakie sobie Dick wyobrażał, stosownie do opisów podróżników!

Czyżby przyroda zupełnie w innych warunkach uformowała te płaszczyznę Atakama, o której on zresztą tyle tylko wiedział, że stanowiła jedną z najwięcej rozległych puszcz Ameryki południowej, pomiędzy Andami a oceanem Spokojnym?

Dick zadał amerykaninowi kilka pytań i wyraził zdziwienie, iż pampasy tak odmiennie się przedstawiają; Harris zaczął mu tłómaczyć i jednocześnie opisywał tak szczegółowo tę część Boliwii, iż widać było, że zna kraj ten dokładnie.

– Masz słuszność młodzieńcze – mówił – prawdziwe pampasy są w samej rzeczy takie, jakie je opisują w podróżach, często bardzo trudne do przebycia. Przypominają one nasze sawany z północnej Ameryki, które są tylko więcej błotniste.

Takiemi są pampasy Rio-Colorado »Ilanos«, Orenoku i Venezueli. Przyznaję, iż mnie także zadziwia nieco ta okolica; pierwszy raz przebywam tę drogę przez płaszczyznę, za którą przemawia blizkość. Lecz choć nie znałem jej dotąd, wiem, iż różni się wielce od prawdziwych pampasów, jakie spotkałbyś nie między Kordylierami zachodnimi, a wysokim łańcuchem Andów, ale poza górami, na całej wschodniej części lądu, ciągnącego się aż do Atlantyku.

– Jakto? – więc mamy przebywać łańcuch Andów? – zapytał żywo Dick.

– Wcale nie – odparł uśmiechając się amerykanin. – Nie powiedziałem przecież spotkasz, lecz spotkałbyś. Bądź spokojny, mój przyjacielu, nie opuścimy tej płaszczyzny, której najwyższa wysokość dochodzi do tysiąca pięciuset stóp. Jesteśmy pozbawieni wszelkich środków pomocniczych do przebycia Kordylierów, do tego stopnia, iż nigdybym was na to nie narażał. O wiele korzystniej byłoby iść wybrzeżem, ale ferma San Felice leży poza Kordylierami i podróż nasza odbędziemy bez żadnych trudności.

– Lecz czy nie obawiasz się pan zabłądzić w tych lasach, które po raz pierwszy przebywasz? – zapytał Dick.

– Nie – odrzekł Harris. – Wiem dobrze, iż las ten to jakby niezmierzone morze, czyli raczej jakby dno morskie, którego głębokości zmierzyć, ani pozycyi oznaczyć nie może najlepszy marynarz, ale przyzwyczajony jestem podróżować po lasach i potrafię rozpoznać drogę po samym rozkładzie drzew i kierunku ich liści; po ukształtowaniu gruntu, po różnych niezrozumiałych dla innych szczegółach.

– Bądź pewny, iż wszystkich was doprowadzę tam, dokąd iść macie.

Wszystko to wypowiedział Harris jasno. Obaj szli na czele karawany i często rozmawiali ze sobą tak, iż nikt nie słyszał i nie mieszał się do ich rozmowy. Amerykanin nie zawsze umiał rozproszyć niewytłomaczony niepokój, ogarniający Dicka, ale tenże nie chciał pokazać tego towarzyszom.

Dni od 8 do 12 kwietnia przeszły bez żadnego wypadku.

Nie przebywano więcej nad osiem do dziesięciu mil dziennie; o jednej porze spożywano zawsze posiłek i udawano się na spoczynek a chociaż już zaczęli uczuwać zmęczenie, zdrowie jednak nic jeszcze na tem nie cierpiało.

Jedynie mały Janek odczuwał już skutki tego życia w lesie, do jakiego wcale nie był przyzwyczajony, a w dodatku nie ziściły się czynione mu przyrzeczenia; poliszynele kauczukowe, ani też kolibry wcale się nie pojawiały. Obiecano mu także pokazać najpiękniejsze papugi, na których nie powinno zbywać w tym olbrzymim lesie.

Przecież opisy podróżników tyle gatunków papug wyliczają w tych stronach; a indyanie utrzymują, iż gadatliwe te ptaki dotąd gadają językiem wygasłych już plemion. Janek spotykał zaś w tym lesie najpospolitsze rodzaje papug, jakich pełno jest wszędzie.

Lecz nietylko Janek, ale i kuzyn Benedykt zupełnie był niezadowolony. Wprawdzie nie broniono mu już udawać się na wszystkie strony, ale pomimo to nie znalazł ani jednego owadu, któryby zasługiwał na pomieszczenie w jego kolekcyi. Wieczorami nie pokazywały mu się świecące robaczki i nęciły go swym blaskiem. Przyroda zdawała się żartować z biednego entomologa, który też w fatalnym był humorze.

Przez cztery dni następne podróż na północo-wschód odbywała się w tych samych warunkach. Do 16 kwietnia przebyli najmniej sto mil drogi. Jeżeli, jak zapewniał, amerykanin się nie mylił, ferma San Felice powinna być już najdalej o dwadzieścia mil drogi od miejsca, w którem zatrzymali się na nocleg; tak więc, za dwa dni mieli już nasi wędrownicy znaleźć wygodne schronienie i wypoczynek po tej uciążliwej podróży.

Pomimo, że już przebyli znaczniejszą część płaszczyzny, nie natrafili jednak nigdzie ani na jednego krajowca. Dick, nie mówiąc nic nikomu, ubolewał mocno, iż burza nie zagnała ich dalej na północ lub na południe, gdzie znajdowały się liczne miasteczka, osady i plantacye, wówczas bowiem od dawna byliby już napotkali bezpieczne schronienie.

W ostatnich dniach coraz częściej ukazywały się zwierzęta. Tego dnia, gdy zatrzymali się na wypoczynek południowy, jakiś ostry świst rozległ się w powietrzu, co bardzo przeraziło panią Weldon.

– Co to? – zawołała, wstając prędko.

– Wąż! – krzyknął Dick i porywając dubeltówkę poskoczył ku pani Weldon.

W samej rzeczy można się było obawiać, czy nie kryje się w trawie jakaś jadowita gadzina, a nawet mógłby to być jeden z tych olbrzymich wężów, zwanych przez krajowców »sukurus«, rodzaj boa, mający niekiedy do czterech stóp długości.

Harris powstrzymał Dicka i dążących mu na pomoc towarzyszy, uspokajając jednocześnie panią Weldon.

– Syk ten – mówił – nie pochodzi od »sukurusa«, gdyż węże te nie syczą wcale, zapowiada on raczej obecność jakichś nieszkodliwych zwierząt czworonożnych, dość licznych w tej okolicy. Nie obawiajcie się więc i nie róbmy hałasu, który mógłby przestraszyć te zwierzęta.

– Ale jakież to są zwierzęta? – zapytał Dick.

– Antylopy – odpowiedział Harris.

– Ach! jakżebym je chciał zobaczyć – zawołał żywo Janek.

– To będzie bardzo trudno, mały pieszczochu!

– Spróbójmy jednak zbliżyć się do tych antylop – powiedział Dick.

– Zaledwo parę kroków postąpisz ku nim, niebawem pierzchnie całe stado, radzę więc nie trudzić się daremnie – rzekł amerykanin.

– Tego samego dnia ujrzeli drugą gromadę zwierząt, która dała powód do sprzeczki pomiędzy amerykaninem i kilku jego towarzyszami.

Około godziny czwartej po południu drużyna nasza zatrzymała się na chwilę na małej polance, gdy nagle o jakie sto kroków wybiegły z krzaków trzy czy cztery zwierzęta i przeleciały nadzwyczajnie prędko.

Tym razem, nie zwracając uwagi na rady amerykanina, Dick wycelował szybko i strzelił do jednego z nich, ale w chwili strzału Harris złapał go za rękę, więc choć strzał był dany celnie, musiał chybić.

– Nie strzelać! nie strzelać! – wołał Harris.

– Ależ to są żyrafy! – zawołał Dick, nie odpowiadając amerykaninowi.

– Co? żyrafy – krzyknął Janek, zrywając się na siodle – gdzież są te wysokie zwierzęta?

– Żyrafy! – powtórzyła pani Weldon – mylisz się, Dicku, nie ma ich wcale w Ameryce.

– Ależ tak – powiedział Harris z miną jakby zadziwioną, w samej rzeczy – w tym kraju nie mogą być żyrafy.

– A więc cóż to były za zwierzęta? – pytał Dick.

– Może nie przypatrzyłeś się dobrze, młodzieńcze, musiały to chyba być strusie – odrzekł Harris.

– Strusie?… – powtórzyli Dick i pani Weldon, z zadziwieniem spoglądając na siebie.

– Tak! zwyczajne strusie –powtórzył Harris.

– Ależ strusie są to ptaki i jako takie maja tylko po dwie nogi – rzekł Dick.

– To też zdaje mi się, iż uciekające zwierzęta były dwunożne.

– Dwunożne – powtórzył Harris.

– Minie się znów zdaje, iż widziałem wyraźnie zwierzęta czworonożne – powiedziała pani Weldon.

– I ja toż samo – rzekł stary Tom, a Baty, Akteon i Herkules potwierdzili jego słowa.

– Czworonożne strusie! – zawołał Harris wybuchając śmiechem – a to pocieszne!

– To też nam się zdaje, iż były to żyrafy, a nie strusie – rzekł Dick.

– Nie, mój przyjacielu, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż wam się przywidziało, co łatwo być mogło ze względu na ich nadzwyczaj szybką ucieczkę. Nieraz się już to przytrafiło najlepszym myśliwym.

To co opowiedział amerykanin nie było nie prawdopodobnem; patrząc z pewnej odległości łatwo wielkiego strusia wziąć za żyrafę średniej wielkości. Zarówno dziób strusia jak pysk żyrafy osadzone są na końcu długiej, w tył pochylonej szyi, i prawie możnaby powiedzieć, iż struś jest jakby pół-żyrafa. Brak mu tylko nóg tylnych. Tak więc, gdy lecą prędko, z odległości można się łatwo omylić.

Wreszcie najlepszym dowodem, iż pani Weldon i jej towarzysze się omylili, był fakt, że w Ameryce żyraf zupełnie niema.

– Ale zdaje mi się, że i strusi nie ma w Nowym Świecie.

– Przeciwnie – odparł Harris – oddzielny ich rodzaj, znajduje się właśnie w Ameryce południowej; nazywa się »nandu«; takie właśnie widzieliście strusie.

Amerykanin mówił prawdę. Nandu, jest to ptak na wysokich nogach, dość pospolity na płaszczyznach Ameryki południowej; mięso młodych jest bardzo smaczne.

Silny ten ptak, którego wysokość nie rzadko przechodzi dwa metry, ma prosty dziób, długie skrzydła, składające się z puszystych piór, nogi trzypalczaste z długimi paznogciami, i tem właśnie różni się głównie od strusi afrykańskich.

Słuchając tego szczegółowego objaśnienia amerykanina, który zdawał się znać dokładnie obyczaje tych ptaków, pani Weldon i Dick zaczęli przypuszczać, iż źle widzieli.

– Być bardzo może – prawił jeszcze Harris, – iż znowu spotkamy stado tych strusi, wtedy przypatrzcie się im dobrze, a nie weźmiecie ptaków za zwierzęta czworonożne. Ale przedewszystkiem młodzieńcze, nie zapominaj moich rad i nie strzelaj do jakiegobądź zwierzęcia. Nie mamy potrzeby polować dla zaopatrzenia się w żywność, a powtarzam, strzeżmy się, aby odgłos wystrzału nie zdradził naszej obecności w lesie.

Dick nic nie odpowiedział, ale zamyślił się głęboko; znowu powątpiewania zbudziły się w jego umyśle.

Nazajutrz, dnia 17 kwietnia, puszczono się dalej w drogę, a Harris zapewniał, iż przed upływem dwudziestu czterech godzin wypoczną w fermie San Felice.

– Tam – rzekł do pani Weldon – otoczona pani będziesz staraniami i wygodami i odzyskasz siły po kilku dniach odpoczynku. Może nie znajdzie pani w San Felice zbytku i przepychu, do jakiego jesteś przyzwyczajona w domu swoim w San-Francisco, ale przekonasz się, iż w naszych plantacyach, nie jesteśmy znów pozbawieni zupełnie wygód i dostatku, że nie żyjemy jak dzicy.

– Panie Harris – odpowiedziała – szczerze jesteśmy wdzięczni za szlachetną pomoc, jakiej nam udzieliłeś w naszem nieszczęściu i zawsze o tem pamiętać będę. Jakżebym pragnęła już być w San-Felice!

– Tak bardzo jesteś pani znużona?

– Mniejsza już o mnie – odpowiedziała – ale widzę, że mój Janek nie domaga. W pewnych godzinach miewa gorączkę.

– Chociaż klimat tej płaszczyzny jest bardzo zdrowy, wszelako, co prawda, w marcu i kwietniu panują tu febry, powracające peryodycznie.

– Tak – ale przyroda, jak zwykle przewidująca, jednocześnie obok choroby podaje lekarstwo – rzekł Dick.

– Jakie? – zapytał Harris, nie rozumiejąc znaczenia słów jego.

– Wszakże to ojczyzna chininy? – rzekł Dick.

– O! nie tak łatwo dostrzedz te drzewa. Chociaż często bywają bardzo wysokie, wielkie mają liście i różowe wonne kwiaty, dość trudno je dopatrzeć. Rzadko kiedy rosną kępami, zwykle bywają rozproszone po lesie, a indyanie trudniący się zbiorem chininy, tylko po zawsze zielonych liściach rozpoznają te drzewa.

– Panie Harris – rzekła pani Weldon – jak pan dostrzeżesz jedno z tych drzew, proszę bardzo, chciej mi je wskazać.

– I owszem, ale za przybyciem do San Felice znajdziesz tam pani siarczan chininy, a ten skuteczniej leczy febrę, niż prosta kora drzewa.

Był to, jak mówił amerykanin, ostatni dzień podróży; gdy wieczór nadszedł, zaczęto się przygotowywać do spoczynku. Dotąd nie padało jeszcze, ale zanosiło się na zmianę, ponieważ gęsta mgła podnosiła się od ziemi i chmura zawisła w powietrzu.

W istocie zbliżała się pora deszczów, na szczęście, nazajutrz, drużyna miała znaleźć gościnny przytułek; kilka już tylko godzin oddzielało ich od tej upragnionej chwili.

Chociaż Harris, który tylko z czasu trwania podróży mógł obliczać przebytą drogę, utrzymywał, że tylko o jakie 6 mil oddaleni są od fermy, nie zaniedbano zwykłych na noc przedsięwziąć ostrożności. Tom i jego towarzysze mieli czuwać kolejno. Dick pilnował wykonania tego, więcej niż kiedykolwiek był zaniepokojony, straszne podejrzenie budziło się w jego umyśle, ale przed nikim się z tem nie zwierzał.

Urządzono nocleg u stóp wielkiego drzewa. Znużeni prędko zasnęli, gdy w tem obudził ich głośny krzyk.

– Co się stało? – zawołał Dick, zerwawszy się pierwszy.

– To ja krzyknąłem! ja! ja! – odrzekł kuzyn Benedykt.

– Czego? – zapytała pani Weldon.

– Coś mnie ugryzło.

– Może wąż… – zawołała z przerażeniem pani Weldon.

– Nie! nie!… to nie wąż, to jakiś owad – odparł kuzyn Benedykt. – O, już go mam! już go mam!

– No to zabij go pan i daj nam spać spokojnie – rzekł Harris.

– Zabić owada! – krzyknął kuzyn Benedykt – nigdy! nigdy! muszę zobaczyć jaki to…

– Jakiś mustyk! – rzekł wzruszając ramionami Harris.

– Wcale nie, to jakaś mucha i zdaje się, że ciekawy okaz – powiedział kuzyn Benedykt.

Dick zapalił kieszonkową latarkę i poświecił nią kuzynowi Benedyktowi.

– O nieba! – zawołał tenże uradowany – otóż jestem wynagrodzony za wszystkie doznane zawody! Zrobiłem nareszcie bardzo ważne odkrycie…

– Jakież to? – zapytała pani Weldon.

– Dwuskrzydłowy owad! rzadki okaz!…

I pokazał muchę, mniejszą od pszczoły, szarawą, w niższej części żółto zabarwioną.

– Czy nie jadowita? zapytała pani Weldon.

– Nie, kuzynko, dla ludzi jest nieszkodliwa, dla zwierząt zaś, a mianowicie bawołów, antylop, a nawet i słoni, bardzo szkodliwa. Ach! cudny owad!

– Ależ powiedz nam nareszcie, co to za mucha – powiedział Dick.

– Ta mucha – odpowiedział entomolog – ta mucha, którą trzymam w ręku, ta mucha… to »tsetse«! To ów słynny owad dwuskrzydłowy, będący chwałą i zaszczytem kraju, a do tej pory nikt jeszcze ani jednej »tsetse« nie znalazł w Ameryce.

Dick nie śmiał zapytać kuzyna Benedykta, w jakiej części świata znajdowały się jedynie te muchy »tsetse«, i gdy wszyscy ponownie zasnęli, on jeden pomimo znużenia, oczu zmrużyć nie mógł.