Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział VIII Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział IX

Kapitan Dick Sand. • Juliusz Verne
Rozdział X
Rozdział VIII Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział IX

Kapitan Dick Sand.
Juliusz Verne
Rozdział X
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Litością i zgrozą napełniły się serca przybyłych; straszna śmierć kapitana Hull i jego towarzyszy bezustannie stała im przed oczyma. Byli prawie jej świadkami, a nie mogli udzielić żadnej pomocy. Pilgrim nie był w stanie płynąć tak pospiesznie, aby ocalić rannych, ale żywych jeszcze rozbitków i zasłonić ich swojem pudłem od ciosów strasznego potwora.

Kapitan Hull i pięciu majtków znalazło śmierć w nurtach oceanu.

Gdy nareszcie bryg dopłynął do miejsca strasznego wypadku, pani Weldon padła na kolana, złożywszy ręce do modlitwy.

– Módlmy się za nich! – zawołała.

Mały Janek, zalany łzami, ukląkł przy matce, składając pobożnie rączęta. Chłopczyk zrozumiał cały ogrom nieszczęścia. Murzyni stanęli po za niemi z pochylonemi głowami i powtarzali głośno słowa modlitwy pani Weldon, polecając miłosierdziu Wszechmocnego dusze tych, którzy stanęli już przed Jego sądem.

Po ukończeniu modlitwy pani Weldon zwróciła się do obecnych i rzekła:

– A teraz, przyjaciele, błagajmy Boga, aby nam udzielił sił i odwagi w ciężkiej doli naszej.

Położenie ich w samej rzeczy było bardzo opłakane i groźne.

Statek, którym płynęli, nie miał ani dowódcy, ani osady, a znajdowali się na niezmierzonym oceanie Spokojnym, oddaleni o setki mil od lądu, na łasce burz i wichrów.

Co za fatalność sprowadziła tego wieloryba na drogę, która przebywał Pilgrim! I trzebaż było, aby kapitan Hull, zwykle tak przezorny, zaryzykował życie swoje i pięciu majtków dla uzupełnienia ładunku tranu. Przytem ani jeden nie mógł być ocalony. Na domiar nieszczęścia, prócz Dicka, piętnastoletniego nowicyusza, ani jednego marynarza teraz nie było na statku. Na niego jednego spadły wszystkie obowiązki, a pani Weldon ze swym małym synkiem utrudniała jeszcze położenie.

Był wprawdzie Tom i dwóch murzynów, posłusznych na każde skinienie i chętnych do roboty, ale nie mających najmniejszego pojęcia o czynnościach majtków.

Dick stał nieruchomy, z założonemi na krzyż rękami, wpatrując się w miejsce, w którem fale pochłonęły kapitana Hull, jego nauczyciela, którego synowską ukochał miłością. Po chwili niespokojnym wzrokiem powiódł po horyzoncie, pragnąc dojrzeć jakiś okręt, którego pomocy mógłby zawezwać lub przynajmniej przeprowadzić na jego pokład panią Weldon i małego Janka. Sam pod żadnym pozorem nie opuściłby Pilgrima i uczyni wszystko, co tylko będzie w jego mocy, aby go szczęśliwie doprowadzić do portu, ale, umieściwszy panią Weldon i jej synka bezpiecznie na pokładzie innego statku, byłby spokojny o te dwie istoty, które całą duszą ukochał.

Niezmierzony ocean wszelako był zupełnie pusty; na jego powierzchni najmniejszego punkciku nie można było dojrzeć. Wokoło wszędzie tylko woda, a ponad nią obłoki. Nowicyuszowi było wiadomo, iż okręty handlowe nie zapuszczają się w te strony, a statki, przeznaczone do połowu wielorybów, jeszcze nie odpłynęły. Dick nie wiedział, co ma robić i gorące słał modły do Boga, aby go natchnął jaką zbawienną myślą.

W tej chwili Negoro ukazał się na pokładzie, był świadkiem strasznej katastrofy; ale nikt nie mógł dociec, jakie wrażenie ona na nim wywarła. Przyglądał się wszystkiemu, stojąc nieruchomy i milczał bezustannie. Śledził chciwie najdrobniejsze szczegóły, a gdyby ktoś był zwrócił wówczas na niego uwagę, zadziwiłby się, widząc, iż żaden muszkuł na jego twarzy nie zadrgał. Gdy wszyscy powtarzali za panią Weldon słowa modlitwy, on jeden stał nieruchomy, jakby nie słyszał. Teraz zwrócił się ku tyłowi statku, gdzie właśnie znajdował się Dick. Zatrzymał się o parę kroków od niego.

– Czy chcesz czego? – zapytał Dick.

– Chcę rozmówić się z kapitanem Hull, lub z Howickiem – odpowiedział zimno.

– Przecież wiesz, iż obaj zginęli w falach oceanu.

– Więc któż jest teraz dowódca statku? – zapytał hardo.

– Ja – odrzekł bez wahania Dick.

– Co! – rzekł Negoro, pogardliwie wzruszając ramionami – piętnastoletni kapitan?

– Tak jest – powiedział Dick i postąpił ku niemu.

Negoro się cofnął.

– Wiedźcie wszyscy o tem – odezwała się pani Weldon – iż odtąd Dick jest kapitanem tego statku i bądźcie pewni, iż każdego potrafi zmusić do posłuszeństwa.

Negoro mruknął coś pod nosem i oddalił się.

Dzięki powstającemu wiatrowi Pilgrim mógł posuwać się prędzej i przebył już obszerne ławy skorupiaków.

Dick zrozumiał całą odpowiedzialność, jaka wziął na siebie, lecz nie cofnął się przed nią. Spojrzał na osadę Pilgrima, widział wzrok wszystkich wlepiony w siebie, którym zdawali się mówić mu, iż może liczyć na nich, on zaś w zamian upewnił ich serdecznemi słowy, że gotów poświęcić się dla nich.

Widzimy z tego, iż Dick Sand, piętnastoletni kapitan, liczył się z siłami i powziął stanowcze postanowienie. Wiedział, iż potrafi dać sobie radę z zwykłych warunkach, ale czuł jednocześnie, iż nie jest skończonym jeszcze marynarzem; aby nim zostać, powinien był uczyć się jeszcze przez trzy lub cztery lata.

Wówczas umiałby się posługiwać narzędziem astronomicznem, sekstantem, dzięki któremu kapitan Hull sprawdzał położenie i wysokość gwiazd. Nauczyłby się poznawać na chronometrze godzinę południka z Greenwich i przez kąt godzinowy wyprowadzać długość geograficzną. Słońce byłoby wtedy codziennym jego doradcą; księżyc i planety objaśniałyby go w jakim mianowicie punkcie oceanu znajduje się statek. Błękitny firmament, na którym gwiazdy poruszają się jak wskazówki doskonałego zegaru, których regularności żadne wstrząśnienie zachwiać nie zdoła, wskazywałby mu godziny i odległości. Spostrzeżenia astronomiczne wskazywałyby mu codziennie, tak samo, jak kapitanowi, jak najściślej odległość, przebytą przez Pilgrima i jaka mu jeszcze do przebycia pozostaje. Do tej pory wszakże w tym względzie był nie kompetentny.

Pani Weldon odgadła myśli i uczucia, miotające sercem młodego nowicyusza i, chcąc dodać mu odwagi, rzekła pewnym głosem:

– Dicku, straciliśmy kapitana Hull i całą osadę; teraz los okrętu i nas wszystkich spoczywa w twoich rękach; ty nas ocalisz i Pilgrima.

– O tak, pani Weldon – odrzekł Dick – mam nadzieję, iż Wszechmocny dozwoli mi tego dokonać.

– Tom i jego towarzysze, to poczciwi ludzie, na których zawsze liczyć możesz…

– Liczę też na nich, zrobię z nich majtków i będziemy pracowali wspólnie. Dopóki pora sprzyja, łatwo manewrować… w przeciwnym razie… No, i wówczas nie ulękniemy się i przy pomocy Boskiej, ocalimy panią i małego Janka.

– A czy wiadomo ci, w jakiem położeniu znajduje się obecnie nasz statek?

– Łatwo się o tem przekonać – odpowiedział – wystarczy spojrzeć na mapę, na której kapitan oznaczył to wczoraj.

– A potrafisz nadać statkowi dobry kierunek?

– Tak, zwrócę przód statku na wschód, t. j. w stronę wybrzeży amerykańskich, do których mamy przybić.

– Ale przecież ta nieszczęśliwa przygoda zmienia plan naszej podróży i już nie będziemy płynęli do Valparaiso, lecz do najbliższego portu amerykańskiego.

– W rzeczy samej, to też bądź pani spokojna, niebawem dopłyniemy do wybrzeży południowych i wysadzę panią na ląd, w bezpiecznem miejscu. Zresztą, nie tracę nadziei, iż spotkamy jakiś statek około brzegów… Ach, pani Weldon, zaczyna się podnosić wiatr północno-wschodni; rozpuścimy żagle i szybko płynąć będziemy.

Dick mówił, jak marynarz pewny swego okrętu; chciał wezwać towarzyszy i zająć się skierowaniem żagli na wschód, gdy wtem pani Weldon przypomniała mu, iż powinien przedtem poznać położenie Pilgrima.

Dick poszedł po mapę i pokazał pani Weldon, iż wedle wczorajszego oznaczenia, statek znajdował się pod 43° 35’ szerokości, a pod 164° 13’ długości, a od wczoraj prawie wcale się nie posunął.

Pani Weldon pochyliła się nad mapą. Oczy jej wpiły się w rysunek, nakreślony farba bronzową, który przedstawiał ląd na prawo w ogromnej przestrzeni oceanu. Były to wybrzeża Ameryki południowej, ogromna zapora, rzucona w poprzek, pomiędzy ocean Atlantycki i Spokojny; ciągnąca się od przylądka Horn, aż do rzeki Kolumbii. Przyglądając się ziemi, narysowanej na mapie, pani Weldon zdawało się, iż nie trudnem będzie dostawić na ląd pasażerów Pilgrima!

Jest to zwykłe złudzenie osób nieobeznanych z mapami morskiemi.

W rzeczy samej pani Weldon zdawało się, że ziemia powinna niebawem się ukazać, tak, jak ja widziała na tym kawałku papieru!

W rzeczywistości, gdyby na środku tej mapy oznaczyć punkcikiem miejsce, zajęte przez Pilgrima, przestrzeń ta powinna była być mniejszą od najmniejszego mikroskopijnego żyjątka! Ten punkt matematyczny, o wymiarach niedostrzegalnych, byłby zanurzony w bezmiarze oceanu Spokojnego, tak, jak nim był Pilgrim w istocie!

Kapitan Dick nie podzielał złudzeń pani Weldon. Wiedział on dobrze, że do lądu bardzo daleko, że oddzielały od niego setki mil, nie tracił jednak nadziei i odwagi; pod brzemieniem przygniatającej go odpowiedzialności stał się mężczyzna.

Nadeszła chwila działania; trzeba było korzystać z podnoszącego się wiatru północno-wschodniego, przyjaznego dla żeglugi, i który, jak się zdawało, przetrwa czas jakiś. Dick przywołał Toma i jego towarzyszy.

– Moi przyjaciele – rzekł do nich – stanowicie obecnie jedyną osadę okrętu, bez pomocy waszej nie mógłbym manewrować; wprawdzie nie jesteście marynarzami, ale posiadacie dosyć siły, pomóżcie mi, a będzie można kierować statkiem; od tego zależy ocalenie nas wszystkich.

– Panie Sand – odrzekł Tom – ja i towarzysze moi jesteśmy na twoje rozkazy; zostaniemy majtkami, zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, a na dobrych chęciach nam nie zbywa.

– Dobrze mówisz, Tomie – rzekła pani Weldon.

– Z obawy jakiegoś wypadku nie będę forsował żagli – powiedział Dick – wolę płynąć wolniej, a bezpieczniej; wskażę każdemu z was, co i jak macie robić przy manewrowaniu, ja zaś tylko dla niezbędnego wypoczynku na parę godzin oddalać się będę od rudla. Kilka godzin snu wystarcza, aby mnie pokrzepić. Przez ten czas musi jeden z was mnie zastąpić. Nauczę cię, Tomie, jak się steruje przy pomocy busoli, nic to trudnego, przy dobrej woli i uwadze pojmiesz niebawem.

– Jestem na rozkazy – odparł stary murzyn.

– Dobrze, nie odstępuj mnie więc przez cały dzień i zwracaj na wszystko baczną uwagę, a gdy sen mnie zmorzy, zastąpisz mnie na parę godzin.

– A ja – zawołał mały Janek – czy nie mógłbym dopomódz mojemu kochanemu Dickowi?

– Ty, mój synku – rzekła ściskając go pani Weldon – zmawiaj codzień rano i wieczór paciorek, prosząc Boga, aby nam dał pomyślny wiatr i świętą swoją otoczył opieka, a będzie to najskuteczniejsza pomoc.

– Dobrze, dobrze, mamusiu, już tak ładnie złożę raczki i ciągle będę patrzał w niebo.

– No, moi przyjaciele – zawołał Dick do murzynów – teraz trzeba nam poruszać reje celem odmienienia kierunku wiatru. Objaśnię was, jak to robić należy.

– Dobrze, panie kapitanie – odpowiedzieli wszyscy.