Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział I Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział II

Dick Sand. • Juliusz Verne
Rozdział III
Rozdział I Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział II

Dick Sand.
Juliusz Verne
Rozdział III
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Pomimo spóźnionej pory czas był piękny, morze spokojne, żegluga pomyślna. Dla pani Weldon urządzono, jak można najwygodniej, skromną kajutę kapitana, znajdującą się na tyle statku. W małej tej izdebce mieściła się ona z synkiem Jankiem i starą Nany, tam zasiadała do stołu w towarzystwie kuzyna Benedykta, dla którego urządzono osobną izdebkę. Kapitan Hull zamieszkał w kajucie obok osady.

Załogę Pilgrima składali dobrzy i dzielni marynarze i wszyscy okazywali wielki szacunek dla pani Weldon, żony swego armatora, dla którego żywili nieograniczone przywiązanie. Mieli oni znaczny udział w zyskach, jakie przynosił połów, choć z powodu małej liczby wielorybów większą mieli pracę, nie skarżyli się na nią, bo i większe przy obrachunku odnosili korzyści.

Wprawdzie w tym roku czysty zysk będzie bardzo mały, to też wyrzekali bardzo na tych niegodziwców z Nowej Zelandyi.

Z całej osady jeden tylko człowiek nie był amerykańskiego pochodzenia; był on rodem z Portugalii, ale mówił dobrze po angielsku, nazywał się Negoro i pełnił obowiązki kucharza.

Poprzedni kucharz pozostał w Aukland. Negoro, nie mający wówczas żadnego zajęcia, podjął się przyjąć jego miejsce i został przez kapitana zgodzony.

Należał on do ludzi małomównych, nie zaprzyjaźnił się z nikim z osady, ale obowiązki swoje spełniał dość sumiennie i, od czasu objęcia służby na statku, nigdy nie zasłużył na naganę.

Kapitan Hull jednakowoż żałował, iż nie miał czasu zasięgnąć wiadomości co do jego przeszłości; wyraz twarzy Negora, a szczególniej spojrzenie nie podobały mu się jakoś, a nigdy nie można być dosyć przezornym, gdy chodzi o przyjęcie kogoś na pokład statku, w pośród osady w tak ścisłych i nieustannych z sobą pozostającej stosunkach.

Negoro mógł mieć około lat czterdziestu; chudy, silny, średniego wzrostu, mocny brunet z ogorzała cerą. Sądząc z niektórych uwag i zdań, jakie mu się czasami wymykały, przypuścić należało, że musiał odebrać jakieś wykształcenie, ale nigdy sam nie wspominał ani o rodzinie, ani też o swojej przeszłości. Nikt nie wiedział i nie można było dowiedzieć się, skąd przybywał, gdzie dotąd żył i jaka była jego przeszłość; powiedział tylko, iż pragnie wysiąść w Valparaiso. Bądź co bądź był to jakiś dziwny człowiek, ale zdawało się, iż nie jest marynarzem, gdyż pod tym względem okazywał wielką nieznajomość rzeczy.

Wogóle z nikim nie obcował, mało z kim rozmawiał; całe dnie przesiadywał w swej kuchence pośród rondli i garnków, a wieczorem, gdy skończył swe zajęcia i ognisko wygasło, udawał się do swej małej izdebki, kładł się wcześnie i zaraz zasypiał.

Zaznaczyliśmy wyżej, że osada statku Pilgrim składała się z pięciu majtków i jednego nowicyusza; był nim piętnastoletni chłopiec, syn nieznanych rodziców. Biedny ten młodzian, sierota od urodzenia, został przygarnięty i wychowany kosztem miłosierdzia publicznego.

Dick Sand, tak się nazywał, pochodził, jak się zdawało, ze stanu New-York. Nadano mu imię Dick, gdyż takie nosił litościwy człowiek, który go znalazł i przygarnął do siebie. Nazwisko Sand nadano mu na pamiątkę miejsca, w którem go znaleziono, zowiącego się Sandy Hook, a stanowiącego wejście do portu New-Yorskiego, przy ujściu rzeki Hudson.

Dick był mocno zbudowany; miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Zawód marynarza przysposabiał go do walk, jakie w życiu staczać trzeba; w rozumnej twarzy przebijała się energia nie awanturnika, ale śmiałego i odważnego człowieka, a to wielka różnica, bo awanturnik bywa nieoględny, a śmiały najpierw myśli, a potem dopiero działa.

Dick był śmiałym i odważnym. W piętnastym roku życia umiał powziąć postanowienie i wykonać, co postanowił. Jego żywa, bystra i jednocześnie poważna fizyognomia zwracała uwagę wszystkich. Nie wdawał się w rozprawy i dowodzenia, jak to czyni wielu chłopców w jego wieku, ale wcześnie zastanawiał się nad zadaniem i obowiązkami życia, nad smutnem położeniem swojem i postanowił własną pracą i zasługą wyrobić sobie stanowisko. I przyznać trzeba, że dotrzymał tego postanowienia; w wieku, w którym równieśnicy jego zazwyczaj są jeszcze dziećmi, on już prawie był mężczyzną. Dick był zwinny, zręczny, wprawny we wszelkie ćwiczenia fizyczne, pilny w naukach i gorliwy w pracy. Wychowany kosztem dobroczynnym, oddany był najpierw do jednego z przytułków dla opuszczonych biednych dzieci, których w Ameryce jest bardzo dużo. Gdy skończył lat sześć, nauczono go czytać, pisać i rachować, a następnie zaczęto mu wykładać początki innych nauk. Mając lat dziesięć, takie objawił powołanie do zawodu marynarza, iż oddano go na naukę, jako chłopca okrętowego, na jeden ze statków dalekie odbywających podróże po morzach południowych. Od najmłodszych więc lat uczył się marynarki, prędko znaczne robiąc postępy pod kierunkiem zdolnych i doświadczonych oficerów, którzy pojętnego i posłusznego ucznia polubili bardzo. W krótkim też czasie z chłopca awansował na nowicyusza. Dziecko, które pojmuje wcześnie, iż praca jest konieczną w życiu i przejmie się zasadą Pisma świętego: »w pocie czoła na chleb swój zarabiać będziesz«, może być zdolne do dokonania wielkich rzeczy, gdyż wyrobi w sobie wolę i siły do ich spełnienia. Kapitan Hull poznał Dicka na statku kupieckim, polubił bardzo i przedstawił go panu Weldon, który ujęty zdolnościami i bystrością umysłu biednego sieroty, zajął się dalszem jego kształceniem i w tym celu oddał go do wyższego zakładu naukowego w San-Francisco.

Dick uczył się bardzo pilnie i zaraz w początkach okazał wielkie zamiłowanie do geografii i opisów dalekich podróży, później celował w matematyce, zwłaszcza części, odnoszącej się do żeglugi, a wkrótce do teoryi dołączył praktykę. Pierwszy raz, już jako nowicyusz, odpłynął na pokładzie Pilgrima.

Nie będziemy opisywali, jak nieograniczona była wdzięczność i poświęcenie Dicka dla całej rodziny swego dobroczyńcy, powiemy więc tylko, iż ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, iż pani Weldon ma zostać pasażerką Pilgrima.

Pani Weldon przez lat kilka była najlepszą matką dla sieroty, a Dick małego Janka kochał jak brata, choć nigdy nie zapominał, iż jest tylko biednym sierotą, a przybrany brat synem bogatego armatora.

Państwo Weldon wiedzieli dobrze, iż nauka i rady, jakie dawali Dickowi, nie padły na niewdzięczną niwę; serce sieroty przepełnione było wdzięcznością dla swych opiekunów.

Znając z tak dobrej strony swego wychowańca, pani Weldon wiedziała, iż może bez obawy powierzać mu swego Janka, który czując, jak jest kochany przez tego »dużego brata«, bardzo lubił z nim przebywać. Przez długie, wolne od zajęć godziny, tak często wydarzające się podczas dalekiej morskiej podróży, Dick i Janek byli prawie nierozłączni. Młodziutki nowicyusz pokazał i objaśniał chłopcu wszystko, co w zawodzie marynarskim mogło go zająć i zabawić. Pani Weldon patrzyła spokojnie, jak mały jej synek wspinał się po linach na wierzchołki masztów, gdyż Dick nie odstępował wówczas ani na chwilę, aby móc chłopczyka zatrzymać w razie usunięcia. Zabawa ta, połączona z ćwiczeniami gimnastycznemi, bardzo zbawiennie oddziaływała na chłopczyka, wyrabiał bowiem w sobie siłę i zręczność, co jednocześnie z orzeźwiającym wiatrem morskim wzmacniało jego zdrowie i wybladłym skutkiem choroby policzkom przywracało piękne rumieńce.

Do tej pory żegluga odbywała się w szczęśliwych warunkach, i zarówno kapitan jak pasażerowie i załoga chyba tylko na wiatr niezbyt pomyślny uskarżać się mogli. Przyznać trzeba, iż długo trwający i dość silny wiatr wschodni zaczynał już niepokoić kapitana, gdyż dotąd jeszcze nie dozwalał mu skierować się na właściwą drogę, a oprócz tego obawiał się zbytecznej ciszy około zwrotnika Koziorożca, a co gorsza jeszcze, prądów zwrotnikowych, któreby statek odepchnęły daleko na Zachód. Obawiał się tego głównie ze względu na panią Weldon, aby nie była narażoną na zbyt długą i niewygodną podróż, czemu zaradzić nie był w stanie; postanowił też, w razie spotkania jakiego okrętu zaatlantyckiego, płynącego do Ameryki, skłonić ją do zajęcia na nim miejsca. Na nieszczęście w szerokościach, w jakich się znajdował, trudno było o taką sposobność, ponieważ w owej epoce komunikacya między Australią a Nowym Światem przez ocean Spokojny nie była ani tak częstą, ani tak ułatwioną jak obecnie. Trzeba więc było spuścić się na łaskę Bożą i zdawało się też, że nic nie zakłóci spokojnej żeglugi, aż dnia 2 lutego zdarzył się niespodziewany wypadek.

Około dziewiątej zrana czas był jasny i pogodny, Dick i Janek, ulokowawszy się na belce wysokiego masztu, mieli bardzo rozległy widok na ocean.

Dick wskazywał i objaśniał Jankowi różne składowe części okrętu, gdy nagle chłopczyk przerywając mu, zawołał:

– Co to tam widać?

– Czyś co dojrzał? – zapytał Dick i wstał rozglądając się wokoło.

– Patrz! patrz! – wołał Janek – wskazując dość odległy punkt na morzu.

Dick wpatrzył się uważnie w przestrzeń we wskazanym przez dziecko kierunku i zawołał:

– Rozbity statek!