Przejdź do zawartości

Pawilon wśród wydm/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Rozmowa między Klarą, Northmour’em i mną.

Z nastaniem dnia wycofałem się do mej kryjówki między pagórkami, aby tam zaczekać na moją żonę. Ranek był szary, burzliwy i melancholijny. Wiatr ucichł nad ranem i tylko czasem podmuchy jego dawały się czuć od brzegu. Morze opadło, ale deszcz wciąż lał niemiłosiernie. W całej tej pustce wśród wydm nie widać było żywej duszy. A jednak pewien byłem, że okolica roi się od wrogów ukrytych. Przekonywał mnie o tem kapelusz unoszący się nad piaskami i światło, które zbudziło mnie w nocy. Były to głośne sygnały niebezpieczeństwa, grożącego Klarze i jej towarzyszom w pawilonie.
Przed ósmą drzwi się otworzyły i ujrzałem drogą jej postać, zdążającą ku mnie wśród ulewy. Czekałem na nią na brzegu podczas, gdy szła przez wydmy.
— Tak trudno mi było przyjść, — zawołała, — oni nie chcieli, abym wychodziła na deszcz.
— Klaro, — zagadnąłem, — nie boisz się?
— Nie, — odrzekła z prostotą, która mnie napełniła ufnością. Bo żona moja była nie tylko najlepszą, lecz i najodważniejszą z kobiet. Siła charakteru szła u niej w parze z powabem i dobrocią, co rzadko się zdarza.
Opowiedziałem jej wszystko, co zaszło. Zbladła, ale nie straciła panowania nad sobą.
— Widzi pani, że jestem cały i zdrów, — zakończyłem, — ludzie ci nie mają względem mnie złych zamiarów. Inaczej nie żyłbym już tej nocy.
Chwyciła mnie za ramię.
— I ja nic nie przeczułam! — zawołała.
Głos jej napełnił mnie szczęściem. Objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Ani się spostrzegłem, kiedy jej ramiona mnie oplotły, a usta moje zwarły się z jej ustami. Słowo „kocham“, aż do tej chwili nigdy nie padło między nami. Dotąd pamiętam dotknięcie jej policzka mokrego od deszczu. Nieraz potem, gdy myła twarz, całowałem ją mokrą na pamiątkę owej chwili na wybrzeżu. Teraz, gdy ją zabrała dłoń Najwyższego, a ja samotnie kończę moją ziemską pielgrzymkę, przywołuję znów obraz miłości i głębokiego przywiązania, które nas łączyły, i czuję, że nic nie zdoła złagodzić tej straty.
Staliśmy tak przez parę chwil — dla zakochanych czas leci na skrzydłach. Obudził nas z tej rozkosznej ekstazy szyderczy wybuch śmiechu. Odwróciliśmy się oboje, ale ja nie odjąłem ręki z kibici Klary, ona zaś nie odsunęła się ode mnie. O kilka kroków od nas stał Northmour. Był pochylony naprzód, ręce trzymał założone w tył, twarz jego pobladła z wściekłości.
— Ach, Cassilis! — powiedział, gdy zobaczył moją twarz.
— Tak, to ja, — potwierdziłem ze spokojem.
— A więc tak, panno Huddlestone, — mówił dalej cicho, lecz i najwyższą pasją, — to tak pan dotrzymuje wiary ojcu i mnie? Tyle jest warte życie ojca dla pani? I tak pani jest zakochana w tym młodym panu, że depce pani względy niebezpieczeństwa, przyzwoitości, zwykłej ludzkiej ostrożności...
— Panna Huddlestone, — chciałem mu przerwać, ale on napadł na mnie brutalnie:
— Trzymaj pan język za zębami, mówię do tej panny.
— Ta panna, jak się wyrażasz, jest moją żoną, — rzekłem, żona zaś moja przysunęła się do mnie bliżej, potwierdziła więc me słowa.
— Czem twojem? Kłamiesz! — krzyknął.
— Northmour, — odparłem, — wszyscy wiemy, że masz zły charakter, a mnie twoje słowa najmniej mogą gniewać. Prócz tego, proponuję ci, abyś mówił ciszej, bo jestem przekonany, że nie jesteśmy sami.
Obejrzał się. Uwaga moja ochłodziła jego uniesienie. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał.
Wymówiłem tylko jedno słowo: — Włosi.
Zaklął siarczyście i patrzył na nas.
P. Cassilis wie to wszystko, co i ja wiem, — rzekła moja żona.
— Chcę wiedzieć, wybuchnął, — skąd przyszedł djabeł Cassilis i co djabeł Cassilis tu robi. Mówicie, żeście po ślubie. W to ja nie wierzę, a gdyby tak było, ruchome piaski szybko dałyby wam rozwód. Cztery i pół minuty, Cassilis. Mam cmentarz prywatny dla mych przyjaciół.
— Ten Włoch, — odparłem, — ginął dłużej.
Spojrzał na mnie zaskoczony i poprosił, abym mu opowiedział, co wiem. — Masz zbyt wiele przewagi nademną, Cassilis, — dodał. Spełniłem jego prośbę. Słuchał, wydając okrzyki od czasu do czasu. Opowiedziałem o mem przybyciu do Graden, o tem, że to mnie właśnie chciał zabić, wreszcie streściłem wszystko, co widziałem i słyszałem o Włochach.
— A więc, — rzekł, gdy skończyłem, — przyszło to wreszcie. Niema wątpliwości, że to oni. A co ty zamierzasz robić?
— Zamierzam zostać z wami i przyłożyć ręki, — odparłem.
— Jesteś dzielnym człowiekiem, — powiedział szczególnym tonem.
— Nie boję się.
— A więc, — ciągnął dalej, — twierdzicie oboje, że jesteście małżeństwem? I pani mi to mówi w oczy, panno Huddlestone?
— Nie jesteśmy jeszcze małżeństwem, — sprostowała Klara, ale niem będziemy, gdy tylko stanie się to możliwe.
— Brawo! — zawołał Narthmour, — a umowa? Do kroćset tysięcy, chyba pani nie jest pozbawiona rozumu. Mogę nazwać rzeczy po imieniu. Cóż będzie z umową? Pani wie równie dobrze, jak ja, że życie ojca pani od tego zależy. Wystarczy mi włożyć ręce do kieszeni i odejść, a do wieczora będzie miał gardło poderżnięte.
— Tak, panie Northmour, — odparła Klara, nie tracąc równowagi, — ale pan tego nigdy nie zrobi. Pan zawarł umowę niegodną gentlemana, ale pomimo to jest pan gentlemanem i nigdy w życiu nie opuści pan kobiety, której pan zaczął pomagać.
— Aha! — odburknął, — myśli pani, że dam yacht zadarmo! Myśli pani, że dla miłości starszego pana będę narażał wolność i życie, a potem — będę przyjemnym tancerzem na weselu? No, tak, — uśmiechnął się dziwnie, — może nie zupełnie się mylicie. Alę proszę zapytać tu oto obecnego Cassilisa. On mnie zna. Czy można mi ufać? Czy jestem człowiekiem, mającym skrupuły, godnym zaufania? Czy jestem dobry?
— Wiem, że pan często gada nierozsądnie, — odparła Klara, — ale wiem, że jest pan gentlemanem i w najmniejszym stopniu nie boję się pana.
Northmour popatrzył na nią z podziwem i uznaniem. Czy myślisz, Frank, — zwrócił się do mnie, — że oddam ją bez walki? Mówię ci, namyśl się. Przyjdzie zaraz za pierwszym razem do starcia między nami.
— Byle chcieć, to i drugi raz nastąpi niebawem, — uśmiechnąłem się.
— O tak, zapomniałem. Ale sztuka bywa do trzech razy...
— Za trzecim razem będziesz miał załogę „Red Earl’a“ do pomocy.
— Czy słyszy pani, co on mówi? — zwrócił się Northmour do mojej żony.
— Słyszę dwóch mężczyzn, rozmawiających, jak tchórze, — odparła, — gardziłabym sobą, gdybym tak myślała lub mówiła. I żaden z was nie wierzy w to, co mówi. A więc jest to tembardziej złe i niedorzeczne.
— A to zuch! — zawołał Northmour. — Ale ona jeszcze nie jest panią Cassilis. Nie mówię nic więcej. Chwila obecna mi nie sprzyja.
Wtedy żona moja, ku memu zdziwieniu, zabrała się do odejścia.
— Pozostawiam tu panów samych, — rzekła — ojciec mój zbyt długo jest bez opieki. Ale proszę pamiętać: macie być przyjaciółmi, bo obu was uważam za mych miłych przyjaciół.
Wytłumaczyła mi później ten krok. W jej obecności bylibyśmy się dalej kłócili. Miała słuszność, bo zaledwie znikła, rozmowa nasza stała się bardziej poufała.
Northmour patrzył za nią, gdy szła przez wydmy.
— To jedyna kobieta na ziemi, — zawołał i zaklął, — zobacz, jakie ona ma ruchy.
Ja skorzystałem ze sposobności, aby czegoś więcej się dowiedzieć.
— Patrz, Northmour, jesteśmy wszyscy w niezbyt miłem położeniu.
— Wierzę ci, chłopcze, — odrzekł, patrząc mi w oczy, — mamy całe piekło przeciw sobie, to prawda. Możesz mi wierzyć, lub nie, ale nie jestem pewny życia.
— Powiedz mi jedno, — zagadnąłem, — o co chodzi tym Włochom? Za co ścigają Huddlestone’a?
— Czyż nie wiesz? — zawołał, — stary łotr miał fundusze „karbonarów“ w depozycie — coś około 280 tysięcy i naturalnie przegrał to na giełdzie. Miała być rewolucja w Trydencie czy też Parmie; rewolucja nie wybuchła, a całe gniazdo os leci za Huddlestone’em. Bylebyśmy tylko wyszli z życiem!
„Karbonarów“! — zawołałem, — no w takim razie niech go ręka boska broni!
— Amen! — dodał Northmour. — A teraz, patrz: mówiłem ci, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia i, szczerze mówiąc, rad byłbym z twojej pomocy. Jeżeli nie mogę ocalić Huddlestone’a, chcę przynajmniej ocalić to dziewczę. Zostań z nami w pawilonie. Oto moja ręka, że będziemy przyjaciółmi, dopóki stary nie umrze lub się nie wywinie. Ale potem, — znów zostajemy rywalami i wtedy — strzeż się!
— Zgoda! — odrzekłem i uścisnęliśmy sobie dłonie.
— A teraz idźmy odrazu do naszej fortecy, — zaproponował Northmour i poprowadził mnie ku pawilonowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.