Pawilon wśród wydm/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV
opowiada, w jak straszny sposób dowiedziałem się, że nie jestem sam w lesie Graden.

Oto historja mojej żony, którą wydobyłem z niej wśród szlochania i łez. Nazywała się Klara Huddlestone; brzmiało to pięknie w mem uchu, ale mniej pięknie, niż inne imię — Klary Cassilis, które nosiła przez dłuższą i, dzięki Bogu szczęśliwszą część swego życia. Ojciec jej, Bernard Huddlestone, był bankierem prywatnym i prowadził interesy na wielką skalę. Przed kilku laty, gdy interesy jego zachwiały się, chwycił się sposobów niebezpiecznych, a nawet zbrodniczych, aby ocalić się od ruiny. Wszystko było nadaremne. Wikłał się coraz bardziej, wreszcie stracił odrazu i honor, i mienie. W tym czasie Northmour asystował jego córce, mało przez nią do tego zachęcany. Wiedząc o jego uczuciach, Huddlestone zwrócił słę do niego o pomoc. Obawiał się nietylko hańby i ruiny, nietylko sądu, który, nieszczęśliwy człowiek, ściągnął na swoją głowę. Zapewne z lekkiem sercem poszedłby do więzienia. Obawiał się niespodziewanego, skrytobójczego i bezprawnego zamachu na swoje życie. To odbierało mu sen w nocy i budziło go z drzemki. Wtedy szalał z trwogi. Chciał zagrzebać się gdzieś zdala od świata, na jednej z wysp na południu Oceanu Spokojnego, i yacht Northmour’a, „Red Earl“, miał go tam zawieźć. Yacht zabrał ich w tajemnicy z brzegów Walji i zawiózł do Graden, potem odpłynął do stoczni w celu naprawy uszkodzeń i zaopatrzenia się we wszystko na długą podróż. Klara nie wątpiła, że rękę jej przyrzeczono, jako cenę ocalenia. Bo chociaż Northmour nigdy nie uchybił grzeczności i rycerskości, jednak czasami w mowie i w zachowaniu się pozwalał sobie zawiele.
Słuchałem z naprężoną uwagą i wypytywałem o to, co mi się wydawało niejasne i tajemnicze, ale napróżno. Nie wiedziała, jaki cios miał ich spotkać, ani też skąd miał spaść. Strach ojca był niekłamany, pogrążał go w rozpaczy i przygnębiał fizycznie. Nieraz myślał on o tem, by oddać się bez zastrzeżeń w ręce poiicji. Ale planu tego zaniechał, gdyż był przekonany, że nawet mury więzień angielskich nie ochronią go od jego prześladowców. Miał on w ostatnich latach sprawy z Włochami i z rezydentem włoskim w Londynie. I stamtąd to oczekiwał nieuchronnego ciosu. Ujrzawszy na pokładzie „Red Earl’a“ majtka-Włocha, przeraził się i robił z tego powodu gorzkie wymówki Northmour’owi. Ten odpierał zarzuty i twierdził, że Beppo (imię majtka) jest kapitalnym chłopcem i że można mu zaufać na śmierć i życie. Ale Huddlestone nie dał się przekonać i ciągle utyskiwał, że wszystko przepadło, że zguba jest tylko kwestją dni i że Beppo będzie jej przyczyną.
Cała historja wydała mi się halucynacją człowieka, skołatanego nieszczęściem. Poniósł ciężkie straty, spekulując walorami włoskiemi, i odtąd Włoch w jego nocnych majaczeniach wydawał mu się symbolem zguby.
— Ojcu pani, — oświadczyłem, trzeba dobrego doktora i lekarstw uspakajających.
— Ale p. Northmour? — zauważyła Klara, — on nie poniósł strat, a podziela obawy mego ojca.
Nie mogłem się nie uśmiać z tego, co poczytywałem za jej naiwność.
— Droga, — powiedziałem do niej, — sama, mi pani mówiła, jakiej zażądał nagrody. Jeżeli Northmour podnieca strach ojca pani, to nie dlatego, że wierzy w tych tam Włochów, lecz dlatego, że jest zakochany w pewnej zachwycającej Angielce.
Przypomniała mi, jak byłem napadnięty przez niego w noc wylądowania. Nie umiałem tego objaśnić. W końcu postanowiliśmy, że udam się do pobliskiej wioski rybackiej, Graden Wester, przejrzę ostatnie gazety i zorjentuję się, czy grozi jakie niebezpieczeństwo. Nazajutrz na tem samem miejscu miałem jej złożyć sprawozdanie. O odjeździe moim nie było już mowy. Z obecności mojej zdawała się czerpać poczucie bezpieczeństwa i nadzieję pomocy. A i ja sam nie byłbym jej teraz opuścił, choćby mnie na klęczkach o to błagała.
Dotarłem do Graden Wester o dziesiątej rano, gdyż byłem wtedy tęgim piechurem, odległość zaś wynosiła zaledwie siedem kilometrów. Odbyłem miłą przechadzkę po trawie. Wioska ta jest położona hen, na końcu świata. W zagłębieniu wznosi się kościół. Port wśród skał, o które rozbiło się niejedno czółno, wracające z połowu. Kilkadziesiąt domów kamiennych, ustawionych wzdłuż wybrzeża i dwóch ulic, z których jedna prowadzi do portu, druga — pod prostym kątem odbiega od niego. Na rogu tych ulic stoi ciemna i niemiła oberża, główny hotel miejscowy.
Byłem ubrany teraz odpowiednio do mego stanowiska społecznego, by móc złożyć wizytę pastorowi, który mieszkał w małym domku obok cmentarza. Poznał mnie chociaż widziałem go po raz ostatni przed dziewięciu laty. Kiedy powiedziałem mu, że odbywam wycieczkę turystyczną i straciłem zupełnie nić zdarzeń, zaopatrzył mnie w gazety za ostatni miesiąc. Z paczką bibuły poszedłem do oberży, zamówiłem sobie śniadanie i zacząłem studjować „bankructwo Huddlestone'a“.
Była to afera okropna w całem tego słowa znaczeniu. Tysiące osób straciło swe mienie; jeden z poszkodowanych zastrzelił się po zawieszeniu wypłat. Mimo to zaczynałem sympatyzować raczej z p. Huddlestone, niż z jego ofiarami. Tak wielką już wtedy była we mnie siła miłości ku mojej żonie. Na głowę jego nałożono cenę. Ponieważ był to fakt niezwykły i opinja publiczna była niesłychanie wzburzona, wyznaczono za ujęcie bankruta cenę bardzo wysoką, — funt. szterling. 750. Pisano, że ma przy sobie duże sumy pieniędzy. Jednego dnia donoszono, że go widziano w Hiszpanji; nazajutrz głoszono z całą pewnością, że ukrywa się między Liverpool’em i Manchesterem, albo na brzegach Walji. Wkrótce znów depesza donosiła, że wysiadał na brzegu Iucatanu czy Kuby. Ale ani o Włochach, ani też o żadnej tajemnicy nie było mowy.
W ostatnim numerze gazety była jednak wiadomość niejasna. Kontrolerzy, sprawdzający sumę upadłości i rachunki bankruta, znaleźli wśród nich tysiączną kwotę, która przez pewien czas figurowała w obrotach domu Huddlestone. Niewiadome było pochodzenie tej sumy i w tajemniczy sposób znikła ona z rachunku. Raz tylko była oznaczona literami „X. X.“, ujawniła się zaś w obrocie dopiero w okresie wielkiej depresji finansowej bankiera przed sześciu laty. Za właściciela tej sumy uważano pewnego członka królewskiego domu i krążyły o tem mętne pogłoski. „Ten tchórz i desperat“ — tak tytułował go dziennik — uciekł podobno z większą częścią tej sumy i ma ją przy sobie.
Rozmyślałem nad temi faktami i nad tajemniczem niebezpieczeństwem, grożącem bankierowi, gdy człowiek jakiś wszedł do oberży i zażądał chleba i sera, mówiąc silnie cudzoziemskim akcentem.
— Siete Italiano? — zapytałem.
— Si, Signore, — brzmiała odpowiedź.
Zauważyłem, że to rzecz niezwykła znaleźć południowca tak daleko na północy. Zazwyczaj żaden z nich tu nie dociera. Na to Włoch odpowiedział, że każdy szuka roboty, gdzie może. Zastanowiło mnie, co za robotę mógł znaleźć w oddalonej wioseczce rybackiej. Niemile uderzony tem spotkaniem, zapytałem się gospodarza oberży gdy mi wydawał resztę, czy widział kiedy Włochów w tej wioseczce. Odrzekł mi, że gościli tu kiedyś rozbitkowie z Norwegji.
— Nie, — rzekłem, — ale czy był tu kiedy Włoch, podobny do człowieka, który, kupił w tej chwili chleb i ser?
— Co? — zawołał tamtem, — ten czarny drab z wyszczerzonemi zębami? Pierwszy raz w życiu widzę takiego i zapewne ostatni!
Gdy mówił, podniosłem wzrok i ujrzałem przez okno na ulicy trzech mężczyzn w odległości trzydziestu metrów. Zatopieni byli w poważnej rozmowie. Jeden z nich był tym samym, z którym przed chwilą mówiłem w oberży. Dwaj pozostali, sądząc z ich pięknych twarzy, cery matowej i miękkich kapeluszy należeli do tej samej narodowości. Tłum dzieci wioskowych otaczał ich, gestykulując i przedrzeźniając ich. Na tle smutnej, brudnej ulicy i niskiego, chmurnego nieba wyglądali oni bardzo obco. Niewiara moja rozwiała się raz na zawsze. Mógłbym wmawiać w siebie, że to nic nie jest, ale od tej chwili zacząłem podzielać strach przed Włochami.
Przed zachodem słońca oddałem gazety na plebanję i powracałem między wydmy, do swego obozowiska. Nigdy nie zapomnę tej drogi. Pogoda była zimna i burzliwa. Wiatr świszczał w niskiej trawie pod memi nogami. Drobny deszcz siekł mnie w przerywanych podmuchach. Z głębi morza wstawała olbrzymia chmura, jak szczyt górski. Trudno wyobrazić sobie czas posępniejszy. Może dlatego, że wpływała na mnie niepogoda, może zaś dlatego, że nerwy moje już były nadszarpnięte, byłem również posępny.
Z górnych okien pawilonu widać było znaczny obszar wydm w kierunku Graden Wester. Aby nie być widzianym, trzeba było tę przestrzeń okrążyć aż do wyższych pagórków na małym przylądku, skąd mogłem naprzełaj dojść do skraju lasu. Słońce zachodziło, przypływ był niski, a piaski ruchome — odkryte. Posuwałem się naprzód w przykrej zadumie, gdy uderzył mnie ślad ludzkiej stopy na piasku. Ślady biegły niżej po piasku wybrzeża równolegle do moich śladów na murawie. Przypatrzywszy się odciskowi tych dużych, niezgrabnych nóg, przyszedłem do wniosku, że przeszedł tędy ktoś obcy dla mnie i dla ludzi — z pawilonu. I nie tylko to: nieostrożne kroki tuż koło najniebezpieczniejszych miejsc na piaskach ruchomych świadczyły, że był tu ktoś, nie znający tej okolicy.
Krok za krokiem szedłem po tropie. Aż wreszcie na granicy piasków Graden Floe znikły ślady. Człowiek, który szedł, zginął, wessany przez nie. Tylko kilka mew, które widziały śmierć nieznajomego, krążyły nad tem miejscem z melancholijnym swym krzykiem. Słońce z ostatnim wysiłkiem przedarło się przez chmury i oświetliło purpurą szeroką spadzistość lotnych piasków. Stałem przez kilka chwil, patrząc na to miejsce, pogrążony w myślach przygnębiających. Silnie nieodparcie czułem w tem miejscu śmierć. Zastanawiałem się, jak długo mogła trwać ta tragedja i czy krzyki słychać było z pawilonu. Kiedy miałem już odejść, nagle silny podmuch wiatru spadł na wybrzeże i ujrzałem kręcący się w powietrzu, to znów opadający na piaski czarny, filcowy kapelusz. Takie same mieli Włosi we wiosce.
Zdaje mi się, że krzyknąłem. Wiatr pędził kapelusz do brzegu, a ja biegałem koło topieli piaszczystej, przygotowując się, by go schwytać. Wreszcie wiatr rzucił kapelusz o kilka metrów odemnie. Chwyciłem go ze zrozumiałem zaciekawieniem. Kapelusz był podniszczony i trochę zrudziały — te, które widziałem na ulicy, były świeższe. Podszewkę miał czerwoną ze znakiem fabrycznym i miejscem pochodzenia: Wenecja.
Ogarnęło mnie przerażenie. Wszędzie widziałem Włochów. Po raz pierwszy i ostatni w życiu doświadczyłem uczucia szalonego popłochu. Czułem strach, nie zdając sobie z tego sprawy, i z uczuciem ulgi wróciłem do mego samotnego obozowiska w lesie. Tu zjadłem tylko trochę wczorajszej zimnej zupy, bojąc się rozpalać ogień. Posilony i wzmocniony, odrzuciłem płonne obawy i spokojnie położyłem się spać.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudził mnie nagły, olśniewający blask, skierowany w moją twarz. Porwałem się na klęczki, ale blask zgasł. Ciemność panowała nieprzenikniona. A ponieważ wicher dął wściekle z morza, a deszcz lał, jak z cebra, wszystko utonęło w łoskocie burzy.
Upłynęło pół minuty, zanim odzyskałem panowanie nad sobą. Nie mogłem uznać mego wrażenia za nocną zmorę. Przeczyły temu dwie okoliczności. Płótno mego namiotu, które dobrze umocowałem przed snem, było odwiązane, w powietrzu zaś unosił się zapach oleju i gorącego metalu. Widocznie świecono mi w oczy ślepą latarką. Wniosek był oczywisty. Był to błysk tylko; ktoś spojrzał na moją twarz i odszedł. Pytałem siebie, czemu tak się stało. Odpowiedź na to była prosta. Ktoś poświecił mi w twarz i nie poznał mnie, chociaż sądził, że poznaje. Ze strachem myślałem, co byłby uczynił, gdyby mnie był poznał?
Ale na myśl, że zabłądzono do mnie przez pomyłkę i że pawilon jest w niebezpieczeństwie, zapomniałem o sobie. Musiałem zrobić wysiłek, żeby wejść w czarny, nieprzenikniony gąszcz, otaczający kotlinkę. Szedłem poomacku ku wydmom, pod razami ulewy, i podmuchów wiatru, ogłuszony hukiem, w strachu, że za każdym krokiem mogę potrącić niewidzialnego wroga. Ciemność była tak zupełna, że nie dostrzegłbym nawet całego wojska, gdybym niem był otoczony, a łoskot burzy tak silny, że słuch mój nie działał równie, jak wzrok.
Przez resztę nocy patrolowałem koło pawilonu. Czas dłużył się nieskończenie, nie widziałem żadnej żywej istoty i nie słyszałem nic, prócz szumu wichru, morza i deszczu. Światło na górnem piętrze sączyło się przez szparę w okiennicy i czuwało wraz ze mną aż do świtu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.