Paryż (Zola)/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

W staroświeckim, wypłowiałym salonie, w stylu Ludwika XVI, hrabina de Quinsac siedziała z boku około kominka, na ulubionem swem miejscu. Zadziwiająco podobną była do syna. Ściągła szlachetna jej twarz o surowo narysowanym owalu, miała te same co Gerard piękne oczy, tylko włosy hrabiny były już śnieżno białe, a lekkie ich pukle upinała podług mody, do której przywykła w młodości. Pomimo wyniosłej dumy, umiała być ujmującą i pełną pociągającej dobroci.
W fotelu po drugiej stronie kominka siedział markiz de Morigny, wierny od lat dawnych przyjaciel hrabiny. Po długiem milczeniu, rzekła nieznacznie, machnąwszy ręką:
— Tak, masz racyę, mój drogi przyjacielu, Bóg o nas zapomniał, pozwalając nam dożyć czasów tak okropnych!
— A jednak osobiście mogliśmy być szczęśliwymi — szepnął markiz. — Pominęliśmy to z twojej woli a może i z mojej winy...
Hrabina spojrzeniem nakazała mu zamilknąć, lecz niemy rozkaz połączyła ze słodkim, smutnym uśmiechem. I znów zapadło głębokie milczenie. Nawet szmer uliczny nie dobiegał do cichego mieszkania, które od lat dawnych hrabina de Quinsac zajmowała na parterze, w głębi podwórza staroświeckiego pałacu przy ulicy Saint-Dominique, prawie na rogu ulicy de Bourgogne.
Markiz de Morigny miał lat siedemdziesiąt pięć i był o dziewięć lat starszy od hrabiny. Pomimo że był nizki i szczupły odznaczał się pańską postawą, nawet głębokie bruzdy na wygolonej twarzy, układały się szlachetnie. Pochodził z jednego z najstarożytniejszych rodów francuzkich i z niezmienną wiernością pozostał legitymistą i jakkolwiek uznawał całą beznadziejność swych opinij politycznych — o możności zmienienia ich nawet nie pomyślał. Dumnie, z wysoka, z całą czystością wiary w zamarłą monarchię, żył, patrząc na walące się w gruzy wszystko, co było i co wyłącznie ukochał. Milionowy majątek markiza przynosił mu minimalne dochody, bo niechciał wkładać kapitałów w nowe przedsiębiorstwa, nieistniejące w czasach ubiegłych. Ogólnie wiedziano, że był dyskretnym wielbicielem hrabiny. Kochał ją jeszcze za życia pana de Quinsac, a gdy ten umarł, pozostawiając ją prawie bez majątku, markiz zaproponował wdowie małżeństwo. Pani de Quinsac miała podówczas zaledwie lat czterdzieści, lecz wyrzekła się osobistego szczęścia przez miłość dla dziesięcioletniego syna, który, będąc niezmiernie delikatnego zdrowia, potrzebował ciągłej i czujnej opieki matki. Zdawało się jej, że ponownem wyjściem zamąż przyniosłaby krzywdę jedynakowi, a przytem z zabobonnym strachem drżała, że Gerard mógłby umrzeć, gdyby przyjęła na siebie nowe obowiązki. Markiz poddał się surowemu wyrokowi, lecz nie przestał ubóstwiać hrabinę i od ćwierć wieku stanowiła ona jedyne jego przywiązanie. Stosunek tych dwojga ludzi był niezrównanej czystości uczuć. Nawet pocałunku nigdy z sobą nie wymienili, chociaż od czasu jak hrabina, owdowiawszy, osiadła w mieszkaniu przy ulicy Saint-Dominique, markiz był nieledwie codziennym jej gościem.
Widząc smutek na jej twarzy, rzekł:
— Wybacz, co powiedziałem... Lecz tak gorąco zawsze pragnąłem widzieć cię szczęśliwą... ale wszystko skończyło się tylko na pragnieniach... widocznie moja w tem wina... A może twój smutek pochodzi z powodu Gerarda; czy masz jakie obawy?...
Zaprzeczyła ruchem głowy, że nie, a potem rzekła:
— Nie narzekajmy na to co jest... zgodziliśmy się dobrowolnie, by tak było a nie inaczej: Lękam się tylko jakiej odmiany niezależnej od naszej woli...
Mówiła to z aluzyą do stosunku Gerarda z baronową Duvillard. Wyrzucała sobie słabość, z jaką ulegała synowi, lecz czyż mogła czynić inaczej, wiedząc o delikatności jego zdrowia, o bezustannej i dotąd przeciągającej się pieczy, jaką otaczała go od dzieciństwa, by ochronić od wszelkiego zła i zachować przy życiu. Ona jedna wiedziała, jak ułudnym był zdrowy wygląd tego młodzieńca, o wspaniałej postawie, byłto tylko świetny a sztuczny pozór, utrzymujący zupełne wyczerpanie przeżytej już rasy. Przebaczała mu więc lenistwo, zamiłowanie do bezczynnego światowego życia, wyrzeczenie się służenia w armii lub dyplomacyi. Ileż razy naprawiła i ukryła błędy, popełnione przez Gerarda, ileż razy spłaciła w tajemnicy drobne długi, przez niego zaciągane! A były to ciężkie dla niej wydatki, bo posiadała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu, wszelką zaś pieniężną pomoc, ofiarowaną przez markiza, odrzucała z uporem i dumą, pragnąc wszystkiemu podołać z własnego majątku. Markiz wiec nie śmiał już ofiarowywać jej milionów, które w każdej chwili byłby jej złożył z radością.
O stosunku syna z baronową wiedziała i zamykała oczy, chociaż jej zdaniem była to miłość gorsząca, skandaliczna. Pragnęła wszakże usprawiedliwić Gerarda. On tak słabego charakteru, a raz lekkomyślnie związawszy się z tą kobietą, nie miał dostatecznej woli, by zerwać, by się od niej uwolnić. Markiz zaś, z chwilą jak Ewa przeszła się na katolicyzm, przebaczył Gerardowi grzeszny z nią stosunek.
Hrabina mówiła, jakby dopełniając zwykłą rozmowę ze starym swym przyjacielem:
— Gerard jest taki dobry, taki łagodny jak maleńkie chłopię... Jest to jego dobra i zła strona. Lecz jakże mogę mieć serce łajać go i powstrzymać... kiedy on sam płacze zemną nad sobą. Cała moja nadzieja jest w tem, że wreszcie uprzykrzy sobie tę kobietę...
Pan de Morigny potrząsnął głową, jakby powątpiewając, a po chwili rzekł:
— Jest ona jeszcze bardzo piękna. Lecz niebezpieczeństwo nam większe zagraża ze strony jej córki. Bo cóżby to było, gdyby Gerard chciał się z nią ożenić!
— Tego się nie lękam... córka jest brzydka, a nawet ułomna!
— Tem gorzej... bo cóżby powiedziano! Oto że ostatni przedstawiciel starego rodu szlacheckiego, młody Quinsac, żeni się z potwornie brzydką panną dla milionów, jakie wniesie mu w posagu!
Możliwość małżeństwa Gerarda z Kamillą była nieustającym postrachem tych dwojga ludzi. Świadomymi byli wszystkiego co odnosiło się do stosunku Gerarda z rodziną Duvillard, i przyjaźń pięknego młodzieńca, z upośledzoną fizycznie dziewczyną wydawała się im w pierwszej chwili rozczulającą idylą, lecz spostrzegli, iż po zatem ukrywa się najstraszliwszy dramat. Odtąd oboje protestowali przeciwko przewidywanym planom małżeństwa.
— O co to, to nigdy! — zawołała hrabina. — Niechcę, by mój syn należał do tej rodziny i niepozwolę mu się tam żenić!
Rozmowę przerwało nadejście generała de Bozonnet. Zwykle przychodził odwiedzać siostrę, w dzień, w którym przyjmowała, by powiększyć swą obecnością coraz to rzedniejące kółko dawnych licznych znajomych. Zaledwie kilku pozostało wiernych, nielękających się staroświeckiego salonu hrabiny, żyjącej podług dawniejszego trybu i w takiem oddaleniu od światowego zgiełku, jakby ulica Saint Dominique znajdowała się o tysiące mil od bawiącego się Paryża.
Generał de Bozonnet niezmiernie kochał swoją siostrę, więc chcąc ją zaraz na wstępie zająć i rozweselić, zaczął opowiadać, że był dziś na śniadaniu u państwa Duvillard, wymieniał biesiadników, a między nimi i Gerarda. Wiedział, że sprawia siostrze przyjemność bywaniem w domu baronostwa, bo przynosił jej ztamtąd nowiny, a przytem do pewnego stopnia oczyszczał atmosferę tamtejszą, dodając blasku zaszczytem swej obecności. Sam zaś bynajmmiej się tam nie nudził, oddawna pogodziwszy się z wymaganiami niwelacyjnemi wieku i nieubłaganym będąc tylko w poglądach na kwestye wojskowe. Wszystko, co było po za armią, uważał za rzeczy podrzędne i prawie bez znaczenia.
— Ta biedna Kamilla przepada za naszym Gerardem — rzekł. — Poczas śniadania nie spuszczała z niego oczu, wprost pożerała go wzrokiem.
Na tę uwagę, wypowiedzianą przez generała tonem żartobliwym, markiz rzekł z wielką powagą:
— Powinniśmy nad tem czuwać, bo małżeństwo pomiędzy nimi jest rzeczą niemożliwą, zdrożną i to nie z jednego lecz z mnóstwa powodów.
Generał mocno się zadziwił:
— Dlaczego?... Bo dziewczyna jest brzydka?... Alboż to tylko same piękne kobiety wychodzą zamąż?... A przynajmniej ta posiada milionowy majątek... w ręku naszego chłopaka mógłby przynieść niemałe korzyści dobrej sprawie.. Możnaby nim z początku kierować... W tem wszystkiem jest jedna tylko zła strona... to stosunek Gerarda z matką panny... Lecz, miły Boże, są to sprawy codziennie spotykane i nikt się im nie dziwi...
Oburzony markiz aż powstał z miejsca, lecz opanowawszy się, usiadł napowrót, nic nie rzekłszy, tylko machnął ręką z najwyższem zniechęceniem. Pocóż się miał wdawać w dysputę?... Nie warto... wszak wszystko przepada i nieledwie że już przepadło. Wreszcie, cóż mógł mieć wspólnego z takim generałem de Buzonnet, który, oddawna zapomniawszy czci dla przodków, pogodził się z teraźniejszym republikańskim ustrojem Francyi, a jeszcze w młodości przeniewierzywszy się królowi, przywiązał się do panującego uzurpatora i służył cesarzowi, ubóstwiając wojenną sławę pierwszego z Napoleonów.
Hrabina nie powstrzymała się wymówić bratu:
— Co mówisz! Przestań, ależ to okropne! Bądź przekonany, że nie dopuszczę możliwości podobnego skandalu! Jeszcze przed chwilą poprzysięgłam to sobie i ręczę że dotrzymam!
— Droga siostrzyczko, nie przysięgaj! — zawołał generał. — Co do mnie, to przedewszystkiem pragnę, by Gerard był szczęśliwy. A trzeba przyznać, iż jak dotąd, do niczego nie wykazał żadnej zdolności. Że nie został żołnierzem, wybaczam mu, a nawet rad z tego jestem, bo żołnierskie rzemiosło już dziś przepadło. Lecz dlaczego niczem się nie zajął? Dlaczego żyje w bezczynności?... Dla czego nie skierował się ku dyplomacyi?... Bardzo jest pięknie mówić, że ludzie naszej krwi nie powinni się mięszać z motłocheam, który dziś rządzi, lecz mnie się wydaje, iż głównie tak mówią ci, którzy szukają w tem wymówki dla wrodzonego próżniactwa... Obejrzyjmy się dokoła... prawie każdy pogodził się z istniejącym stanem rzeczy i tak być powinno... Lecz naszego Gerarda usprawiedliwia w moich oczach brak zdrowia a także i zdolności... ukrywać tego przed sobą nie mamy potrzeby... on nigdy nie miał woli, ani siły...
Łzy nabiegły do oczu matki. Słuchała, bolejąc, lecz przyznawała słuszność słowom brata. Gerard, zdrowym będąc pozornie dla innych, pozostał wątłem dzieckiem dla matki, wiedzącej że lada przeziębienie a wysoki piękny ten mężczyzna mógł zostać śmiertelnie rażony. Czyż nie był on żywym symbolem wszystkich szlacheckich rodów, które błyszczą jeszcze świetnością dawnych przymiotów, lecz błyszczą jak próchno żadnej nieposiadające wartości.
— Wreszcie — mówił dalej generał — wszak niedługo będzie miał lat trzydzieści sześć, a dotąd tylko jest ciężarem dla ciebie, moja siostro... czas, by się to skończyło i czas, by się żenił.
Hrabina, pragnąc, by brat przestał mówić w ten sposób, zwróciła się w stronę markiza, mówiąc:.
— Najlepiej tę sprawę Bogu powierzyć... Wierzę, że wesprze nas swoją pomocą, bo nigdy Go niczem nie obraziłam w mojem życiu!
— Nigdy! — potwierdził markiz — a powtarzając za nią z siłą to słowo zaznaczyć pragnął, iż pomimo miłości, z jaką ubóstwiał ją od lat tylu, czystymi oboje pozostali i bez grzechu w obliczu Boga.
Do salonu wszedł nowy gość i rozmowa zmieniła kierunek. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, był wysokim, chudym starcem sześdziesięciopięcioletnim, łysym, wygolonym, z wązkiemi białemi faworytami. Oczy miał siwe, usta zaciśnięte i bardzo oddalone od nosa, brodę kwadratową, znamionującą wiele uporu, a na całej, mocno wydłużonej jego twarzy osiadł chłodny wyraz surowej powagi. Mówiąc, seplenił jak dziecko, a ta wadliwość wymowy doprowadziła go do rozpaczy, seplenieniu bowiem przypisywał zwichnięcie swego życia, przekonanym będąc, iż był urodzonym wielkim mówcą. Ciągła, lecz skryta o tem myśl; dokuczliwością swą rozgoryczyła go i uczyniła tetrykiem. Przekonaniami rojalista, był ucieleśnieniem kasty niezadowolonej a jednak pozostającej w służbie Rzeczypospolitej, zaś jako urzędnik sądowy, należał do surowych wykonawców litery prawa, przeciwnych wszelkiej odmianie. Nawet przypuszczalną możność ewolucyi uważał za rzecz zgubną, i godną bezwarunkowego potępienia. Pochodził ze starej, protestanckiej rodziny, która, zwątpiwszy w przyszłość prawowitej dynastyi Burbonów, stanęła pod sztandarem Orleanów; osobiście uważał się za człowieka pełnego rozumu i zdrowych poglądów, a w domu hrabiny de Quinsac bywał oddawna i uważał się za wiernego przyjaciela rodziny. Przytem pochlebiało mu niemało, iż często się tu spotykał z bogatym markizem de Morigny.
Zaczęto mówić o bieżących wypadkach polityki wewnętrznej. Lecz temat ten szybko się wyczerpał, gdyż wszyscy trzej goście hrabiny najzupełniej zgodnie potępiali tak ludzi będących dziś u władzy, jak i wszystkie szczegóły, odnoszące się do rządów republikańskich. Ci trzej starcy, należący do obozów będących w rozsypce i skazanych na wymarcie, przedstawiali szczątki dawnych stronnictw dynastycznych, będących dziś prawie w zupełnem obezwładnieniu. Markiz należał do nielicznej garstki nieprzejednanych, którzy, zapatrzeni w ukochaną przeszłość, umierają z wiarą na ustach i w sercu. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, czuł się dumnym, iż nie ulega mrzonkom, bo miał pretendenta gotowego do włożenia korony i liczył, że cudem stać się to musi; lubował się nawet w dowodzeniu konieczności cudu, bo inaczej Francya popadnie w najstraszliwsze katastrofy, które doprowadzą ją szybko do zguby i zupełnej zagłady. Generał zaś wzdychał za obu cesarzami, bo kwitła za ich czasów sztuka wojskowa, grzmiał huk strzałów, staczano bezprzestanne bitwy, słabą natomiast pokładał wiarę w restauracyę Bonapartych i chętnie porzucał stawianie szczęśliwszych prognostyków ich powrotu do władzy, by z tem zawziętszą natarczywością powstawać na Rzeczpospolitę, która, porzuciwszy napoleoński sposób organizacyi armii i dekretując obowiązkową służbę w wojsku, zabiła żołnierskość, zabiła piękno wojny, zabiła przyszłość ojczyzny.
Przez uchylone drzwi wsunął się służący, by zapytać hrabinę, czy zechce przyjąć księdza Fromont. Nieco zadziwiona niespodziewaną wizytą, szepnęła:
— Czego on może potrzebować odemnie?...
A głośniej rzekła do służącego:
— Proś, niech wejdzie.
Pani de Quinsac była bardzo pobożną, a księdza Piotra Fromont wyjątkowo ceniła, wiedząc o miłosiernej jego działalności, oraz o czci, jaką był otoczony przez swych parafian w Neuilly, gdzie uważano go za świętego.
Przystanąwszy w progu salonu, Piotr poczuł się onieśmielony. W pierwszej chwili nic nie rozróżniał wśród zmroku i zdawało mu się, że stanął nad żałobną otchłanią, wreszcie dostrzegł niewyraźne ludzkie postacie i dosłyszał przygłuszony szept ich rozmowy. A gdy poznał twarze zebranych tu osób, ogarnęła go nieledwie że trwoga. Wiedział jak dalekie, odosobnione jest ich życie od świata, z którego przybywał i do którego zaraz miał powrócić.
Hrabina posadziła go obok siebie naprzeciwko kominka i uważnie słuchała smutnej historyi dogorywającego w nędzy Laveuve’a. Piotr mówił prawie szeptem i zakończył, prosząc, by zechciała nieodmówić swego poparcia dla umożliwienia natychmiastowego przyjęcia biedaka do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach, tak... przypominam sobie tę nowo założoną Instytucyę... mój syn koniecznie życzył sobie, bym należała do grona dam opiekunek... Lecz wyznaję, że nigdy dotąd nie byłam na posiedzeniu komitetu, zatem lękam się, że moje wstawienie się pozostanie bezskuteczne... wybornie rozumiem, że żadnego niemam wpływu w komitecie...
Podczas gdy mówiła, przed oczyma jej stanęły postacie Gerarda i Ewy, bo kochankowie spotkali się po raz pierwszy w dniu uroczystego otwarcia Przytułku. Poszła tam, bo zawsze ulegała prośbom syna, lecz z wielką niechęcią pozwoliła wpisać swoje nazwisko w poczet dam opiekunek, bo nie lubiła miłosierdzia praktykowanego z hałaśliwością światowej zabawy, posądzała przytem, iż tutaj właśnie, pod osłoną dobroczynności, ukrywają się inne cele.
— Pani — błagał Piotr — tu idzie o uratowanie życia starcowi umierającemu z głodu i zimna! Ulituj się pani i wesprzyj nędzarza!
Jakkolwiek Piotr mówił przyciszonym głosem, generał zbliżył się, mówiąc:
— Jak widzę, jeszcze pan biegasz, troszcząc się o losy tego starego warchoła! A więc administrator odmówił przyjęcia go do Przytułku?... Prawdę powiedziawszy, dobrze zrobił... bo niewarto rozczulać się nad łotrami, którzy, gdyby tylko mogli, wycięliby nas co do nogi... ten stary sam to przecież powiedział... a takich jest więcej!...
Pan de Larombière potakiwał brodą słowom generała, bo od jakiegoś czasu żył w bezustannym strachu przed anarchizmem, groźnym według niego jak widmo ostatecznej zagłady.
Piotr, uniesiony chęcią pozyskania głosu hrabiny, zaczął bronić nędzarzy cierpiących katusze w walących się murach domów na przedmieściach. Opowiadał, co dziś widział. Najsroższą nędzę w zimnych izbach, przez całe miesiące nieogrzanych chociażby paru węglami, kobiety i dzieci w łachmanach, mężczyzn napróżno uganiających się za pracą, żebrzących o kawałek chleba dla zgłodniałej rodziny. I znów zakończył prośbą do hrabiny, błagając o parę słów na bilecie wizytowym, by mógł je zanieść baronowej Duvillard, która w takim razie nie odmówi wyjątkowego przekroczenia poza ustawę Przytułku. Słowa Piotra drżały tłumionemi łzami, padając zwolna wśród głuchej, mrocznej ciszy, panującej w salonie... Gorąca prośba tych słów zdawała się nadpływać zdaleka, żadnego nie znajdując oddźwięku w świecie zamarłym i bez współczucia dla wszystkiego co żyć jeszcze pragnęło.
Pani de Quinsac zwróciła się w stronę pana de Morigny. Lecz ten zdawał się być nieobecnym, tak dalece nie zajmowała go ta cała sprawa. Wpatrzył się w ogień i dumą swą oddzielony od świata, obojętny na wszystko i względem wszystkich, był jakby przypadkowo zabłąkaną postacią, zmuszoną żyć w obcem dla siebie otoczeniu. Poczuwszy wszakże na sobie zatrzymany wzrok ukochanej kobiety, podniósł głowę i oczy ich spotkały się z niewypowiedzianą słodyczą, ze smutną słodyczą bohaterskiego wzajemnego zrzeczenia się a zarazem miłości.
Po chwili hrabina rzekła do Piotra:
— Oceniam twoje cnoty i wielkie zasługi, szanowny księże, nie odmówię ci przeto poparcia jakiego żądasz, by módz spełnić jeszcze jeden dobry uczynek.
Opuściła salon i wkrótce wróciła, trzymając w ręku bilet wizytowy, na którym napisała, że całem sercem popiera sprawę starca, protegowanego przez księdza Piotra Fromont. Ręce Piotra drżały z radości, gdy brał pożądany bilet z rąk hrabiny. Podziękowawszy jej, wyszedł uradowany, pewien teraz że uratuje od głodowej śmierci nieszczęsnego nędzarza, a w salonie, gdy drzwi się za nim zamknęły, opadł jakby jeszcze głębszy zmrok, zatapiając w ciszy zebrane kółko starych ludzi, należących do znikającego już świata.
Wyszedłszy na ulicę, Piotr wsiadł do czekającej go dorożki i pełen otuchy kazał się zawieść w aleję Kleber, gdzie mieszkała księżna de Harn. Jeżeli i ta przychylne zechce dać słówko, to Laveuve dziś jeszcze zostanie umieszczony w Przytułku. Lecz na moście Zgody dorożka prawie się zatrzymała z powodu ścisku ludzi i powozów. Na jednym z chodników zobaczył Duthila, który z cygarem w ustach, wymuskany, lekkomyślny jak ptak, uśmiechał się uradowany z wypogodzonego nieba, swobodny i już niemyślący o ciężkich chwilach, przeżytych dzisiaj podczas burzliwego posiedzenia w Izbie. Widząc go tak rozpromienionym, Piotr pomyślał, iż dobrze byłoby zjednać sobie tego modnego młodzieńca, którego raport tak niepomyślnie podziałał w komitecie dam opiekunek Przytułku. Dorożka postępowała powoli i znów zmuszona się zatrzymać, znalazła się tuż około młodego deputowanego, który, poznawszy księdza, witał się z nim uprzejmem skinieniem głowy.
— W którą stronę pan idziesz? — zapytał Piotr.
— Tuż obok na pola Elizejskie.
— Muszę przejeżdżać tamtędy... a chciałbym z panem pomówić, może pan zechce zająć przy mnie miejsce w dorożce?.. Dowiozę pana, gdzie wskażesz...
— I owszem... z największą chęcią... a czy dym cygara panu nie zaszkodzi?...
— O nie, upewniam, że nie...
Przedostawszy się po za most, dorożka potoczyła się szybko przez plac i zawróciła na pola Elizejskie. Piotr wiedząc, że ma zaledwie kilka minut do rozmówienia się z Duthilem, odrazu przystąpił do kwestyi, gotów uparcie walczyć dla zjednania jego przychylności. Lecz gdy tylko wspomniał o Laveuvie i zajściu w saloniku baronowej, Duthil przerwał mu, wybuchając śmiechem, i z widocznem uradowaniem człowieka wyswobodzonego z kłopotów, które się mogły źle zakończyć, zawołał:
— Ach wiem, to sprawa tego starego pijaka, zatem Fonsègne nie chciał panu dopomódz?... Lecz czegóż właściwie pan chce?... Żeby go dziś jeszcze wzięto do Przytułku?... Ależ, drogi panie, mnie na tem nic nie zależy! Niechaj go biorą, ja nie oponuję!
— Tem lepiej... lecz złożyłeś pan o nim bardzo niekorzystny raport.
— Prawda, zapomniałem, a raport jest rzeczywiście niekorzystny dla tego pijaka, którym się pan opiekujesz z takiem poświęceniem... Lecz wszystko zależy od sposobu widzenia... i jeżeli pan chcesz, z miłą chęcią wszystko zrobię, by panu dopomódz w załatwieniu tej sprawy.
Piotr spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego, lecz czuł się uszczęśliwiony jego uprzejmością, chciał mu dziękować, lecz nie zdążył, bo Duthil, pochyliwszy się ku niemu, zaczął mówić cicho, w formie zwierzenia:
— Źle się pan wziąłeś do rzeczy... u baronostwa on jest wszystkiem, ona się nie liczy... przecież musisz pan o tem wiedzieć a nawet znać przyczyny... z pewnych względów baronowa ślepo spełnia wszystko, czego mąż sobie życzy... Otóż, zamiast ją prosić o poparcie, trzeba było udać się wprost do niego... byłby pan sobie oszczędził biegania po mieście, w sprawie owego szubrawca, którego wziąłeś pod swoją szczególniejszą opiekę. Jestem przekonany, że baron byłby wszystko załatwił na miejscu, bo dziś rano był w wyjątkowo dobrem usposobieniu. Baronowa zaś, bez zająknięcia się byłaby zdania męża; zwykle tak się u nich dzieje...
Duthil roześmiał się szyderczo i po chwili zaproponował bez namysłu:
— Wiesz pan, co myślę zrobić?... Oto zjednam barona dla pańskiej sprawy! Zaraz znajdę się w pewnym pałacyku, tuż ztąd w pobliżu, gdzie o tej godzinie można codziennie i na pewno zastać tego kochanego barona...
I znów się głośno roześmiał, patrząc znacząco na Piotra.
— Przypuszczam, że pan musisz wiedzieć o pałacyku i mieszkance tego gniazdka?... Otóż baron nigdy nikomu i niczego nie odmawia w tem błogosławionem ustroniu... ja zaś przyrzekam panu i możesz pan na mnie liczyć, iż wymogę na baronie natychmiastowe przyjęcie pańskiego protegowanego do Przytułku. Dziś jeszcze powie całą sprawę baronowej a ta zaraz panu wyda potrzebne zezwolenie... Szkoda tylko, że już jest trochę późno...
Zamilkł, lecz nagle przyszła mu dobra myśl:
— Można temu zaradzić! Tak będzie najlepiej; zyskamy na czasie! Oto trzeba, abyś pan zaszedł razem zemną do pałacyku, zamieszkanego przez bóstwo barona. Otrzyma pan od niego list do baronowej i natychmiast puści się pan w pogoń za odszukaniem prezydentki Przytułku... Ach, ale przepraszam... panu może niezręcznie... pan może niechce przestąpić tego progu... Lecz mogę się postarać, byś pan widział tylko barona... Zaprowadzę pana do jednego z saloników na parterze i tam sprowadzę barona, by napisał kilka słów do żony...
Propozycya, którą uczynił, rozbawiła go ostatecznie, podczas gdy Piotr, znienacka nią zaskoczony, wahał się, niepewny, czy należało mu w ten sposób być wprowadzonym do mieszkania Sylwii d’Aulnay. Uczuwał pewien wstręt ku temu. Jednakże gotów był wszystko uczynić dla dopięcia celu, a wszak niejednokrotnie wstępował w podobne progi, w towarzystwie księdza Rose, którego nie zatrzymywały żadne względy, skoro była nadzieja przyniesienia ulgi cierpiącym.
Duthil, mylnie tłomacząc wahanie się księdza, rzekł nieledwie szeptem, chcąc uspokoić skrupuły, jakich się domyślał:
— Wszystko tam należy do niego, każda rzecz tylko przez niego była zapłacona... Zatem powinno to pana uspokoić... w niczem się nie kompromitujesz...
— Ale i owszem... pójdę tam z panem — odpowiedział Piotr — nie mogąc powstrzymać uśmiechu z pomyłki Duthila.
Niewielki, lecz z wyrafinowanym zbytkiem urządzony pałacyk Sylwii sprawiał wrażenie świątyni miłości, do której przeniesiono najbogatsze skarby, złożone niegdyś w uświęconych miejscach. Staroświeckie dalmatyki ze złotogłowiu, osłaniając ściany, lśniły się dyskretnie w przyćmionem świetle najcenniejszych szyb kolorowych, tak dobranych, by kolor lilla przeważał, kolor ten bowiem był ulubiony przez kapłankę tego przybytku. Sylwia dopiero co ukończyła lat dwadzieścia pięć i była drobną, szczupłą brunetką nadzwyczajnej piękności. Cały Paryż ją znał i zachwycał się jej śliczną twarzą, o dziewiczym wyrazie, o delikatnym ściągłym owalu, cienko zarysowanym nosie, małych ustach, świeżych dziecięcych policzkach i naiwnej okrągłej brodzie. Bujne, czarne włosy prosto przedzielone nad czołem, zczesywała w ciężkie dwa skrzydła, zakrywające uszy i część policzków. Słynęła właśnie tym szczególniejszym wyrazem dziewiczej naiwności streszczającej się zwłaszcza w spojrzeniu zadziwionych, ładnych, niewinnie i skromnie patrzących niebieskich oczu, co stanowiło zadziwiający kontrast z przebiegłością nieledwie że potworną jej charakteru, z poziomością jej instynktów, z otwartem afiszowaniem się prostytutki wyrosłej w zepsuciu wielkiego miasta. O jej fantazyach i rozpustnych zamiłowaniach, opowiadano rzeczy zdumiewające. Lecz nikt dobrze nie wiedział jakiego była pochodzenia, jedni twierdzili, że była córką stróża, a inni, że ojciec jej był doktorem, w każdym razie nabyła wykształcenia i ogłady, a w razie potrzeby umiała się znaleźć, mówiła poprawnie, nawet często z dowcipem. Od dziesięciu lat występowała w różnych teatrach, gdzie oklaskiwano jej piękność, wreszcie zyskała nawet niepoślednie uznanie w rolach młodych, niewinnych panien, lub sentymentalnych, a prześladowanych młodych kobiet. Lecz od chwili, jak rozeszła się pogłoska, iż Sylwia pragnie należeć do trupy teatru Komedyi francuzkiej i ma zamiar debiutować w roli Pauliny w „Polieukcie“, szydzono z niej ogólnie, tak dalece dziwacznym wydał się ten zamiar. Mówiono otwarcie, iż byłoby to ubliżeniem dla majestatu klasycznej tragedyi. Lecz niemożliwość otrzymania tej roli na pierwszorzędnej scenie zaostrzała upór Sylwii. Ze spokojem mówiła o przyszłym debiucie, pewna, iż tak się stać musi, doświadczenie bowiem przekonało ją, iż mężczyźni nigdy niczego nie są w stanie odmówić sprzedajnej jej piękności.
Gerard był dziś u Sylwii od godziny trzeciej. Przyszedł, by zabić czas w oczekiwaniu schadzki z Ewą, rad, że ulica Matignon była w sąsiedztwie z pałacykiem Sylwii. Kiedyś był ulubionym kochankiem pięknej dziewczyny i odtąd zachował prawo przychodzenia w roli jednego z najbliższych znajomych. Gerard często z tego korzyrzystał a nawet zdarzało mu się odnawiać dawne wspomnienia, zwłaszcza gdy trafił na dzień, w którym Sylwia się nudziła. Lecz dziś zastał ją gniewną, wzburzoną, więc zadawalając się rolą przyjaciela, wyciągnął się w jednym z głębokich foteli salonu i obojętnie słuchał jej narzekań i złorzeczeń. Sylwia miała na sobie białą, powłóczystą suknię, podobną do sukni, w której Gerard dopiero co widział Ewę podczas śniadania. Stała w pośrodku złoto-żółtego salonu i mówiła ze wzrastającem oburzeniem a patrząc na piękną jej sylwetkę, Gerard zaczynał być z pobłażliwością jednego z nią zdania, porównywał ją przytem z tamtą i czuł się naprzód zmęczony, oczekującą go schadzką. Ogarniało go coraz większe znużenie; moralnie i fizycznie wyczerpany, byłby się najchętniej wyrzekł spotkania się z Ewą, by pozostać bezwładnie w wygodnym fotelu, w którym spoczywał.
Zapominając się w gniewie, Sylwia mówiła mu wprost „ty“, czego unikała w zwykłych okolicznościach.
— Gerardzie, czy słyszysz, nawet ot tego — słowem nic, nic, nie wskóra odemnie, dopóki mi nie przyniesie mojej nominacyi!
Nadszed baron Duvillard. Sylwia natychmiast przybrała minę lodowatą, przyjmując go jak obrażona królowa, oczekująca, by się przed nią wytłomaczono. Winowajca wiedział, iż spotka się tu z burzą, więc chociaż przynosił złe nowiny, silił się to ukryć, uśmiechał się, lecz czuł się zakłopotany. Stosunek z nią był słabą stroną tego człowieka, tak jeszcze silnego i potężnego, pomimo iż był już tylko ostatnim zdrowym potomkiem gasnącego swego rodu. Ta kobieta była dla niego początkiem zasłużonej kary, była wymiarem sprawiedliwości a marnotrawiąc zebrane przez niego skarby i upokarzając go swem okrucieństwem, mściła się bezwiednie za głód i zimno nędzarzy. Wszakże litość brała, patrząc teraz na niego. Ten, przed którym drżały państwa Europy i wszyscy i wszystko ustępowało, tutaj, przed tą dziewczyną, samowolnie znęcającą się nad steranemi jego zmysłami, bladł z niepewności, pokornym był jak pies obity, zdzieciniałym jak chorobliwie roznamiętniony starzec, nic nieznający po nad żądzę swego ciała.
— Ach, droga moja, żebyś wiedziała jak spieszyłem się, by módz przyjść o zwykłej godzinie! Ale miałem nieskończoną ilość nudnych interesów i już myślałem, że chyba nigdy nie zdążę tu stanąć, by ucałować twoje rączki.
Pocałował rękę Sylwii a ona, wciąż milcząc, sztywnym ruchem opuściła ją i obojętnie na niego patrząc, oczekiwała na to, co powinien jej był powiedzieć. Zimnem, niemem zachowaniem się doprowadziła go do najwyższego zakłopotania. Pocił się, jąkał, sam nie wiedział co mówi, słowa ulatywały mu z pamięci.
— Tak... wiem... bądź spokojna... zajmowałem się twoją sprawą... byłem w ministeryum sztuk pięknych... gdzie już poprzednio dano mi formalną obietnicę... Ci panowie wielbią twój talent... wszyscy w ministeryum sztuk pięknych są za tobą... tylko ten głupi Taboureau, jest przeciwny, czy kto kiedy widział podobnego głupca jak ten minister! Sprowadzili go z prowincyi, gdzie był profesorem i gdzie powinien był pozostać. Ten człowiek nie zna Paryża, nie ma wyobrażenia o potrzebach naszej sceny... Otóż wyobraź sobie, moja droga, że Taboureau odrzucił twoją nominacyę i stanowczo oświadczył, że dopóki będzie ministrem sztuk pięknych, nie dozwoli, byś debiutowała na scenie teatru Komedyi francuzkiej!
Sylwia nawet nie drgnęła i dalej stojąc sztywno wyprostowana, spytała krótko:
— Więc cóż?
— Cóż chcesz, moja droga, cóż mogę uczynić?... Przecież nie można zwalić ministeryum dla tego, byś mogła wystąpić na scenie w roli Pauliny!
— A dlaczego nie można?...
Chciał się roześmiać, lecz żyły mu nabrzmiały na twarzy i truchlejąc ze strachu, zaczął mówić tonem błagalnym:
— Sylwio... najdroższa moja... Nie żądaj rzeczy niemożliwych... Nie upieraj się... bądź milutką jak to umiesz, gdy chcesz... Zrób dla mnie poświęcenie... Przestań na teraz myśleć o swoim debiucie... Pamiętaj, że sama wiele ryzykujesz, bo pomyśl, ile miałabyś przykrości, gdyby ci się debiut nie udał... Twoje śliczne oczy zalewałyby się szczeremi łzami bólu... Zażądaj odemnie czego chcesz... wszystko będzie na twoje rozkazy... wiesz, że życzenia twoje spełniam z najwyższą rozkoszą... Proszę... błagam... powiedz, czem mogę sprawić ci przyjemność, a przysięgam, że zadowolnię cię natychmiast...
Zbliżywszy się ku niej, chciał ująć ją za ręce, lecz wzgardliwie cofnęła się, rzucając mu pogróżkę:
— Wszystko między nami skończone... wszystko... dopóki nie otrzymam nominacyi, dopóki nie wystąpię na scenie w roli Pauliny!
Zrozumiał całą doniosłość groźby. A więc nietylko zamykała przed nim swą sypialnię, lecz niewolno mu było spodziewać się nawet pocałunków, nawet najdrobniejszej pieszczoty! Znał Sylwię dostatecznie, by wiedzieć, z jaką ścisłością przestrzegać będzie wszelkiego miłosnego zbliżenia. Czuł, że się dusi z żalu i z bólu. Z piersi wydzierał mu się dziki ryk, lecz silił się w żart obrócić zły humor kochanki. Rzekł więc do Gerarda:
— Moja pani jest dziś gniewna... Co się jej stało?.. Czyś ty ją czem rozdrażnił?...
Gerard, nie chcąc się mieszać w sprawy nieswoje, zbył zapytanie milczeniem i dalej wygodnie leżał w miękim fotelu. Sylwia zaś wybuchła:
— Chcesz wiedzieć, co Gerard mi powiedział? Żałował mnie, że jestem na łasce takiego jak ty egoisty, samoluba, obojętnego na obelgi, jakie mnie spotykają. Bo czyż nie powinieneś ty pierwszy ująć się za mną, gdy mnie krzywda spotyka?... Czyż nie powinieneś postawić na swojem i zmusić ich, by podpisali moją nominacyę?... Jeżeli masz choć źdźbło honoru, to powinieneś w ten sposób rzecz rozumieć! Bo nie chcąc mnie, odmawiając mi dania roli, której sobie życzę, odmawiają oni tem samem i twojemu żądaniu. Uważając mnie za niegodną, wyrządzają ci obelgę! Chyba że porozumiewasz się z tymi panami i wspólnie z nimi nazywacie mnie uliczną dziewczyną. Wszak tak?... Powiedz mi więc w oczy, że jestem prostytutką, istotą godną pogardy i niemającą prawa wystąpienia na scenie ich rządowego teatru!
Raz zacząwszy mówić, nie powstrzymywała potoku słów, które coraz wstrętniejszym doborem płynęły z tych ust prześlicznych, odnajdujących w gniewie dawne, uliczne wyrażenia, do których przywykły w pierwszej młodości. Baron wiedząc, iż wszelkie odezwanie się z jego strony tylko byłoby ją podnieciło do jeszcze ohydniejszych wyrazów, błagał ją wzrokiem a wreszcie zwrócił się z niemą prośbą w stronę Gerarda. Lecz ten, chociaż już niejednokrotnie zażegnywał wybuchające pomiędzy nimi burze, dziś obojętnym był świadkiem, czuł się znużony i chętnie byłby zasnął w fotelu.
Sylwia krótką uczyniwszy pauzę i znów powróciwszy do lodowatego tonu i sztywnej postawy, rzekła zwolna, wymierzając cios ostateczny:
— A teraz, mój kochany, dobrze sobie zapamiętaj, że jeżeli nie urządzisz się tak, bym debiutowała w teatrze Komedyi francuzkiej, to nie pozwolę ci się zbliżyć do siebie... nawet ręki mojej nie pozwolę ci się dotknąć!
— Okrutna, okrutna! — szeptał, dysząc Duvillard. Zrobię co będzie można... Nie gniewaj się... Zobaczysz, że wszystko skończy się pomyślnie...
W tej właśnie chwili wszedł służący, mówiąc, że pan Duthil jest na dole i prosi pana barona, by zeszedł z nim pomówić. Duvillard zadziwił się, bo Duthil był tu uważany prawie za domowego i wchodził kiedy chciał, lecz przyszło mu na myśl, że deputowany przynosi mu zapewne ważne nowiny z Izby i chce o nich zaraz pomówić bez świadków, poszedł więc za służącym, pozostawiając Sylwię w towarzystwie Gerarda.
W salonie do palenia, oddzielonym od sieni ciężką a teraz rozsuniętą portyerą, stał Piotr wraz ze swym towarzyszem i z ciekawością rozglądał się do koła. Dziwił się religijnemu nastrojowi, oraz ciszy tu panującej, bogactwu draperyj, mistycznemu światłu witraży. Staroświeckie rzeźbione sprzęty, zatopione w ciemnawem oświetleniu, przypominały kaplicę, a powietrze nasycała woń podobna do miry i kościelnego kadzidła.
Duthil bawił się wybornie i trzepiąc końcem laski po nizkiej dywanowej sofie, zachęcającej do spoczynku lub miłosnych pieszczot, rzekł śmiejąc się:
— A co?... Ładnie umeblowała swoje gniazdko?... O, to kobietka dobrze znająca swoje rzemiosło!
Jeszcze wzburzony zajściem z Sylwią, baron Duvillard wszedł szybko do salonu i nie dostrzegłszy nawet księdza, zapytał Duthila, chcąc od razu wszystkiego się dowiedzieć:
— Cóż się stało?... Czy bardzo złe nowiny? Mów...
— Mège interpelował, domagając się natychmiastowej dyskusyi... wszystko w celu obalenia Barroux. Domyśla się pan sensu, w jakim przemawiał... Maniera jego znana.
— Tak, tak... Wymyślał na burżuazyę, na mnie... na ciebie... Zawsze jedno i to samo. Cóż więcej?
— Odrzucono żądanie natychmiastowej dyskusyi. Ale Barroux, pomimo świetnej mowy, utrzymał się słabą większością, bo zaledwie dwóch głosów. Dwóch głosów!
— To źle! Dwa głosy większości nie wiele znaczą. Powalili go! Za tydzień Vignon stanie na czele nowego gabinetu.
— Wszyscy są tego zdania. Tylko o tem była mowa po wyjściu z sali posiedzeń.
Baron zmarszczył brwi i zdawał się ważyć, ile podobna odmiana przyniesie zła lub dobra dla świata, wreszcie ruszył ramionami pełen niezadowolenia:
— Ministeryum Vignona... Dyabła to warte...a przynajmniej tyle co ministeryun Barroux... Vignon jest młody demokrata... a tacy jak on panowie lubią się czasami bawić w pozowanie na surową cnotliwość, zatem źle... bardzo źle... nic nie pójdzie... Vignon nigdy się nie zgodzi na debiut Sylwii w teatrze Komedyi francuzkiej.
Tak więc ważna wiadomość o zapowiadającym się przewrocie ministeryalnym, w pierwszej chwili zaniepokoiła go jedynie ze względu zagrożonego debiutu Sylwii! Widząc to, Duthil chciał się upewnić co do własnego bezpieczeństwa.
— A my?... Cóż z nami będzie?...
Te słowa przywróciły baronowi przytomny pogląd na całość położenia. Odzyskawszy zwykłą butę, rzekł z pogardliwą pewnością siebie:
— My?... Pozostajemy tem, czem byliśmy dotychczas. Przecież nigdy nam nic nie zagrażało. Byłem i jestem najzupełniej spokojny. Sagnier może ogłaszać jaką chce listę osób, niechaj się bawi, jeżeli taką sobie obrał zabawę. Każdy zrozumie, że gdyby w tem być mogło coś niebezpiecznego dla nas, to byłyby się znalazły pieniądze na kupienie Sagniera razem z ową listą, którą nam wygraża!... Ale Barroux jest człowiekiem nieposzlakowanej uczciwości, więc kupując Sagniera, byłbym niepotrzebnie wyrzucił pieniądze za okno... a tego nie lubię. Powtarzam ci, mój kochany, niepotrzebujemy niczego się obawiać!
Duvillard spostrzegł wreszcie obecność księdza Fromont. Duthil objaśnił mu, o co ksiądz Fromont zamierza go prosić. Baron jeszcze wzruszony okrutnością Sylwii a może tknięty nadzieją, że spełniony dobry uczynek, szczęście mu przyniesie, odrazu zgodził się napisać kilka słów do żony, by Laveuve pomieszczony został w Przytułku. Wyjął bilet wizytowy, ołówek i zbliżył się do okna, mówiąc:
— I owszem, z miłą chęcią, rad jestem, szanowny księże Fromont, iż pomyślałeś o mojej pomocy. Zawsze jestem gotów na twe usługi.
A napisawszy, dodał:
— Sprawa załatwiona, oto co piszę: „Moja droga, proszę zrób wszystko, czego od ciebie zażąda ksiądz Fromont w sprawie Laveuve’a, bo Fonsègne nie może działać bez twego upoważnienia“.
W tej właśnie chwili, Piotr ujrzał Sylwię, która odprowadzała Gerarda do sąsiedniej sieni. Już się zupełnie rozpogodziła i uspokojona zeszła na dół, może chcąc się dowiedzieć, dlaczego Duthil nie wszedł na górę. Widok Sylwii niezmiernie zadziwił Piotra, nie spodziewał się, by mogła być tak pełną prostoty, słodyczy i dziewiczej niewinności. Nigdy, nawet w marzeniach nie widział równie przeczystego zjawiska. Była piękna skromnością lilii, świeżo rozkwitłej w zacisznym ogrodzie.
— Jeżeli pan chcesz zaraz oddać tę kartkę mojej żonie — mówił Duvillard — to musisz pan pojechać do księżnej de Harn... Ztąd niedaleko...
— Wiem, miałem zamiar być u księżnej.
— W takim razie rzecz składa się wybornie. Zastaniesz tam pan moją żonę, bo miała pojechać z dziećmi na przedstawienie dawane dziś przez księżnę de Harn.
Spostrzegłszy Gerarda rozmawiającego jeszcze z Sylwią, przywołał go, mówiąc:
— Gerardzie, wszak moja żona wyraźnie nam dziś powiedziała, że będzie na popołudniowem przedstawieniu?... Zatem jesteś pewien, że ksiądz Fromont zastanie ją u księżnej?...
Zapytany, jakkolwiek szedł ztąd prosto na ulicę Matignon, by czekać na Ewę, odpowiedział bardzo spokojnie:
— Tak, baronowa rzeczywiście tak nam powiedziała... lecz miała prócz tego być u Salmona dla przymierzenia sukni... zatem śpiesz się, księże Fromont, byś ją mógł jeszcze zastać przy alei Kleber.
Pocałował rękę Sylwii na pożegnanie i wyszedł z miną znudzoną pięknego światowca, o niczem niezamąconem sumieniu, lecz wyczerpanego przez uciechy cielesne.
Nie bacząc na zmięszanie Piotra, baron przedstawił go pani domu. Na niemy ukłon księdza, Sylwia odpowiedziała ukłonem zastosowanym do okoliczności. Uczyniła to z tak naturalną skromnością, iż mogłaby jej słusznie pozazdrościć talentu najlepsza aktorka grająca „naiwne“, chociażby na pierwszorzędnej scenie teatru Komedyi francuzkiej. Podczas gdy baron żegnał się z księdzem i do drzwi mu towarzyszył, Sylwia wróciła do salonu wraz z Duthilem, który, znalazłszy się z nią sam na sam, objął ją wpół i chciał całować w usta. Broniła mu dotąd podobnej łaski, wiedząc, że jest niebezpiecznie lekkomyślnym, a przytem nie zdobył jeszcze jej względów, żadną wyjątkową przysługą.
Gdy Piotr zajechał dorożką przed pałac księżnej de Harn, znalazł się w wielkim kłopocie. Cała szerokość alei Kleber, była zajęta mnóstwem powozów zatrzymujących się przed rodzajem olbrzymiego namiotu z czerwonego aksamitu, pod którym przechodził tłum zaproszonych gości. Jakżeż się tam dostać? — myślał Piotr. Uląkł się trudności, zwłaszcza w sutanie, jakże zdoła dotrzeć dziś do księżnej, lub poprosić, by wywołano baronowę Duvillard. Dotąd nie pomyślał o tych przeszkodach. Postanowił pieszo dojść do paradnego namiotu, maskującego bramę pałacu, a stanąwszy tam, zobaczy, o ile będzie rzeczą możliwą zamięszać się w tłum gości i przejść niespostrzeżenie. Wtem młody, wesoły głos odezwał się wprost do niego:
— Księże dobrodzieju, czyż mogłem przypuszczać, że jeszcze raz się dziś spotkamy!
Był to Massot, który w kilkunastu miejscach bywał codziennie, zawsze upędzając się za materyałem do bieżącej kroniki, ukazującej się w „Globie“. Z sumiennością odsiadywał czas potrzebny w parlamencie, szedł na pogrzeb, na ślub i na każdą inną uroczystość, mogącą zainteresować czytelników.
— Własnym oczom nie wierzę — mówił w dalszym ciągu. Pan, znany z kapłańskiej świętobliwości, znasz i bywasz u naszej kochanej, nieocenionej księżnej?... I to w godzinach wielkiego przyjęcia! Powiedz pan odrazu, że przychodzisz zobaczyć taniec maurytanek!
Massot żartował, słusznie przypuszczając, iż Piotr nawet nie wiedział o maurytańskich tancerkach, które, w liczbie sześciu występując od pewnego czasu w teatrze Folies Bergères, ściągały tam cały Paryż, znęcony płomienną zmysłowością giętkich ruchów młodego ich ciała. W prywatnych salonach, lubieżność ich tańca przekraczała granice dozwolone na publicznej scenie i właśnie skutkiem tego, poszukiwano je, rozchwytywano, lubując się i zarażając szaleństwem ich rozpusty. Wielkoświatowe panie domu, kobiety ekscentryczne, lub bogate cudzoziemki jak księżna de Harn, starały się ich obecnością zapewnić zabawę sproszonych gości a zakazany owoc zyskiwał tyle powabu, iż z zaciekłością ubiegano się o zapraszający bilet.
Gdy Piotr opowiedział dziennikarzowi, że dotąd obiega miasto zawsze jeszcze w sprawie Laveuve’a, Massot podjął się z wielką uprzejmością ułatwić mu przedostanie się do pałacu i odszukanie pań, z któremi chciał się widzieć i rozmówić. Znając rozkład domu, przeprowadził Piotra bocznemi drzwiami, korytarzem i usadził w paradnej sieni poprzedzającej salon, gdzie się odbywało przedstawienie. Olbrzymia sień zamienioną została w rodzaj zimowego ogrodu, tak iż z łatwością można było się ukryć pomiędzy klombami z wysokich cieplarnianych drzew i krzewów.
— Zostań pan tu, a ja rzucę się na wyłowienie księżnej. Sprowadzę ją tutaj a zarazem dowiem się, czy baronowa Duvillard już się zjawiła.
Dla wywołania większego efektu, urządzono sztuczną noc w pałacu. Wszystkie okna szczelnie zasłonięto, by nie przepuszczały dziennego światła a całe wnętrze pałacu płonęło od zapalonych lamp elektrycznych. Gorąco już było wielkie, przytem odurzający zapach kwiatów i kobiet przesycał duszną atmosferę. Oślepiony jaskrawością sztucznego światła, nieledwie mdlejący z gorąca, Piotr znalazł się pod wrażeniem, że wstąpił w nieznaną krainę krańcowego zbytku i uciech zmysłowych, że jest w świątyni kultu ciała, w której wierni się zbierają, by poić się urzeczywistnieniem gonionych marzeń. Wspiąwszy się na palce, widział przez otwarte podwoje salonu, plecy kobiet siedzących rzędami, gołe ich ramiona i szyje ocienione opadającemi puklami czarnych lub jasnych włosów. Zapewne maurytanki musiały już tańczyć na scenie. Nie widział ich, lecz mógł śledzić wrażenie ich lubieżnego, płomiennego tańca, bo dreszcz miłosny zdawał się obiegać wszystkie te strojne i w połowie nagie kobiety, słaniające się jakby za podmuchem palącego wiatru. Wtem maurytanki zapewne odtańczyły pierwszą część programu, bo wybuchły szepty, śmiechy i szalone brawa zahuczały burzą rozgorączkowanych zachwytów.
— Nie mogę odnaleźć księżnej — rzekł nadchodzący Massot. — Lecz niechaj pan trochę poczeka... Spotkałem Janzena, który mi przyrzekł, że ją przyprowadzi... Pan zapewne nie zna Janzena?...
Znalazłszy sposobność do sypania ploteczek, Massot zapewnił Piotra, że księżna de Harn, jest jedną z bliższych jego znajomych. Przyjaźń datowała się od roku, to jest od przybycia księżnej do Paryża i wyprawienia pierwszego wielkiego przyjęcia w świeżo urządzonym pałacu. On pierwszy podał o tem wszystkiem pochlebne i długie sprawozdanie w prasie. Lecz przyznał się, iż dotąd nie znał rzeczywistej prawdy o księżnie, jakkolwiek wywiedział się już niemało. Musiała być bogata, bo wydawała krocie. Zapewne była zamężną, a może nawet mąż jej był prawdziwym księciem. Chętnie ręczyła że jest wdową, lecz obiegały wieści, iż mąż jej piękny jak cherubin, podróżował po świecie w towarzystwie znanej śpiewaczki. Pewność zaś była wszelka, pewność codziennie sprawdzana i ogólnie wiadoma, iż księżna była dobrą, lecz narwaną kobietą a po za wybrykami jakiemi się rządziła, nie można jej było odmówić wielkiego sprytu i niezwykłego powabu. Kapryśna i lekkomyślna, wszystkiego ciekawa, nie zatrzymywała się długo nad niczem. Przez jakiś czas z uwielbianiem studyowała malarstwo, potem przepadała za chemią, obecnie zaś tylko poezya dla niej istniała.
— A więc pan nie znasz Janzena?... Właśnie Janzen rozpasyonował ją do chemii, pod jego kierunkiem studyowała zawzięcie skład materyałów wybuchowych, bo domyśla się pan, że chemia o tyle ma dla niej wartości, o ile służy anarchii... Ostatecznie doszedłem do wniosku, że księżna jest austryaczką... lecz ponieważ potwierdziła moje przypuszczenia, przeto zaczynam w to wątpić. Janzen zaś twierdzi, że jest rosyaninem, ale musi być niemcem. Dziwny z niego człowiek; skryty, zagadkowy, bez wiadomej ojczyzny i nazwiska, niewiadomo nawet gdzie mieszka... Jest to jegomość o nieznanej przeszłości i nieznanym sposobie życia. A wszystko co jego dotyczy nie może być jak okropne. Posiadam dowody, które każą mi przypuszczać, że należał do sprawców katastrofy w Barcelonie... Spotykam go blizko od roku w Paryżu i mam przekonanie, że jest pilnie śledzony przez policyę. I niczem nie dam sobie wytłomaczyć, że zgodził się być kochankiem tej nieocenionej księżnej, jedynie w celu obałamucenia policyjnych agentów. Udaje odtąd światowca, wszędzie na wszystkich uroczystych przyjęciach można go spotkać, a tu, u księżnej, czując się nieledwie u siebie, wprowadził całą zgraję anarchistów wszelkiej narodowości, najdziwaczniejszego wyglądu. Oto patrz pan: ten mały, tłusty, okrągły człowieczek, co stoi tam w kącie, to Raphanel, jest on francuzem, lecz radziłbym towarzyszom strzedz się tego jegomości... A ten niedaleko niego, brunet z charakterystycznemi wargami łapczywej bestyi... to Bergaz, podobno hiszpan a w każdym razie podejrzanej opinii szachraj giełdowy. Powiadam panu, że obecnie w salonach księżnej można spotkać awanturników i opryszków ściągających do Paryża z czterech krańców świata... Ach te cudzoziemskie kolonie w Paryżu! Prawda, że znajdują się pomiędzy niemi ludzie wysokiego znaczenia i pięknych nazwisk, lecz masowo biorąc, tylko społeczne męty i kosmopolityczne ściekowiny!
Massot się nie mylił, w ten sposób określając gości gromadzących się w salonach tego rodzaju jak u księżnej Rozamundy de Harn. Obok głośnych nazwisk i prawdziwych bogaczów, falował tłum kłamców, pyszałków i opryszków międzynarodowych. Myślą, Piotr pragnął ogarnąć przyczynę tego coraz to liczniejszego najazdu cudzoziemców na Paryż. Pocóż ta międzynarodowa ciżba obiera sobie Paryż za uprzywilejowany punkt zborny? Przybywali, by używać, by zniknąć w kolosalnem mieście dającem im ponętną gościnę, lecz jadem i zgnilizną ciążyli, zatruwając wszystko dokoła siebie. Czyż koniecznością jest, by metropolie rządzące światem padały zakażone napływowemi warstwami, niosącemi z sobą wszystkie żądze, wszelką rozpustę, całą zgniliznę wszystkich narodów, i aby w ten sposób marniał rozwijający się kwiat piękna, dobra i cywilizacyi?...
Nadszedł Janzen. Był to wysoki, chudy, trzydziestoletni jasny blondyn o szarych, bladych i zimnych oczach. Długie, kędzierzawe włosy opadały mu aż na ramiona, zachodziły na wązką, bladą twarz, która się z nich wynurzała niewyraźna, zamglona. Mówił złą francuzczyzną, po cichu i bez giestów. Zawiadomił, że nie zdołał odnaleźć księżny, chociaż wszędzie jej szukał. Zrobił przypuszczenie, że może kto z gości nie podobał się jej, więc, jak zwykle w podobnych razach, poszła do swego apartamentu, by zamknąć się w sypialni, a pozwalając zebranemu towarzystwu bawić się w salonie z całą swobodą.
— Otóż jest księżna! — zawołał nagle Massot.
Rzeczywiście była to Rozamunda. Przystanęła w sieni, patrząc na drzwi wchodowe, jakby w oczekiwaniu czyjegoś przyjścia. Nizka, szczupła, nie tyle była ładna, ile pełna wdzięku. Rysy miała drobne, oczy koloru zielonkawego morza, nosek zgrabny i ruchliwy, usta nieco duże i zbyt karminowe, lecz po za niemi prześliczne zęby. Ubrana była w suknię blado niebieską naszytą srebrnemi pajetkami, bransolety miała srebrne i srebrny dyadem w jasno popielatych włosach, które bujnemi falami spadały w loki, w loczki lekko zwichrzone i niesfornie fruwające, jakby pod wiecznym podmuchem wiatru.
Gdy się dowiedziała o przyczynie obecności Piotra, zawołała wesoło:
— Drogi, szanowny książę, zrobię co tylko zechcesz i co rozkażesz! Jeżeli nie będziesz mógł umieścić swojego starca w naszym przytułku, to przyślij go do mnie! Wezmę go i znajdę mu kącik spokojny i wygodny.
Mówiła z ożywieniem, uprzejmie lecz ani na chwilę nie spuszczając oczu z drzwi wchodowych, a gdy Piotr zapytał ją, czy pani baronowa Duvillard już przybyła, Rozamunda zawołała:
— Nie, nie! Jestem zaniepokojona, że dotąd jej niema... Ma przybyć w towarzystwie swoich dzieci... Hyacynt przyrzekł mi wczoraj, że przybędzie ze swoją matką...
Hyacynt Duvillard był bohaterem chwilowej jej miłostki. Z tej właśnie przyczyny przestawała już pasyonować się do chemii, natomiast rozwijało się w niej upodobanie do dekadenckiej i symbolicznej poezyi. Nowy ten zwrot datował się od pewnego wieczoru, gdy długo rozmawiała z Hyacyntem o okultyzmie, a odkryła nadzwyczajne piękno w postaci młodzieńca, piękno astralne tułającej się duszy Nerona. Księżna utrzymywała odtąd, iż rozpoznała niezaprzeczone tego oznaki.
Nagle opuściła Piotra w środku zdania i, rzuciwszy się ku drzwiom, uszczęśliwiona, promieniejąca, powtarzała:
— Nareszcie... nareszcie!...
Witała Hyacynta przybyłego tylko z Kamilą. Młodzieniec nawet nie raczył zauważyć miłosnego porywu Rozamundy i zaraz zwrócił się w stronę swego przyjaciela, młodego lorda Elson, dla którego tu przyszedł. Hyacynt, nazywający każdą kobietę bestyą nieczystą i wstrętną, kalającą i poniżającą umysł oraz ciało mężczyzny, miłował obecnie lorda Elson, bladego, chwiejnej postaci swego rówieśnika, o włosach zaczesanych jak u młodej dziewczyny.
Zrozpaczona chłodnem powitaniem, Rozamunda podążyła za obu młodzieńcami do salonu przesyconego wonią kwiatów i ciał, przybytku gorejącego zmysłowem podnieceniem wśród jaskrawej powodzi sztucznego światła, padającego oślepiająco od wysokiego stropu.
Massot, chcąc przysłużyć się Piotrowi, zatrzymał Kamilę i przyprowadził ją ku księdzu, który zapytał ją z wielkim niepokojem:
— Jakto... więc pani baronowa nie przybędzie tutaj?...
Kamila była, jak zwykle, ciemno ubrana. Miała na sobie suknię pawiowo-szafirową. Oczy jej błyszczały złowrogo, głos syczał, widocznie była silnie rozdrażnioną. Usłyszawszy pytanie Piotra, wyprostowała się, drgnąwszy jakby smagnięta wewnętrzną złością i stała się w tej chwili bardziej jeszcze brzydką, ułomną i krzywą.
— Nie, moja matka nie przybędzie tutaj... nie mogła... nie miała czasu... była zmuszona stawić się na oznaczoną godzinę u swego krawca. Przytem zbyt długo zasiedzieliśmy się na wystawie Salonu Lilii... więc trzeba było natychmiast odwieźć mamę do Salmona... co i nas trochę spóźniło z przybyciem tutaj...
Kamila, o ile tylko mogła, przedłużyła zwiedzanie wystawy, chcąc, jeżeli się da, przeszkodzić schadzce matki z Gerardem. A gniew, który teraz hamowała, ogarnął ją w chwili gdy baronowa, nie zważając na manewr córki, rzekła spokojnie, iż musi się spieszyć, by stanąć na godzinę oznaczoną przez krawca.
Piotr, pędzony koniecznością widzenia się z baronową, rzekł dobrodusznie:
— A gdybym natychmiast poszedł do tego Salmona, może zechcianoby mi pozwolić rzec słówko pani baronowej?....
Tego rodzaju zamiar wydał się Kamili nieskończenie zabawnym. Wybuchła więc przeciągłym, zjadliwym śmiechem:
— Wątpię, by pan mógł jeszcze zastać tam moją matkę... Wiem, że śpieszyła się w inne miejsce... i zapewne już nie jest u Salmona...
— Zatem pozostanę tutaj... Zapewne pani baronowa przyjedzie po panią i razem powrócicie do domu?...
— Najzupełniej się pan myli... mama tu nie przyjedzie... bo dziś zajmuje się osobistemi sprawami, które jej zabiorą czas aż do obiadu... Wrócę do domu z moim bratem... wszak z nim tylko przyjechałam.
Rozgoryczenie Kamili wzrastało. Czyż ten ksiądz nie rozumiał, że swojemi naiwnemi pytaniami, obraca nóż w jej sercu?... Przecież musi o wszystkiem dobrze wiedzieć, bo wszyscy o tem wiedzą!
— Ach, jakże mi przykro — mówił znów Piotr z przygnębieniem i prawie ze łzami w oczach. — Chciałem raz jeszcze prosić panią baronowę w sprawie owego biednego starca, o którym mówiłem będąc dziś rano u państwa. Ojciec pani tak był dobry, iż mi dał słówko polecające do pani baronowej, a pan Gerard powiedział mi...
Wtem nagle Piotr jasno zrozumiał jak niewłaściwe rzeczy mówi tej dziewczynie. Żył on zwykle w takiem oderwaniu od spraw wielkoświatowych, iż zapominał się, uwłaszcza zaś teraz, mając tak upragniony cel do zdobycia. Chwilowo się zaciąwszy, rzekł, oprzytomniawszy:
— Tak, pani nie może o tem wiedzieć... lecz spotkałem dziś pana barona w towarzystwie pana de Quinsac...
— Domyślam się... tak domyślam się gdzie — przerwała Kamila z bolesnym a zarazem szyderczym uśmiechem dziecka, znającego całą ukrytą stronę życia najbliższych sobie istot. Więc pan tam był?... I spotkawszy mego ojca, otrzymał od niego parę słów do mamy?... Lecz pomimo to wszystko, trzeba się uzbroić w cierpliwość... dopóki mama nie ukończy sprawy, którą jest obecnie zajęta... A czasami długo się na nią czeka w podobnej okoliczności... Niechaj pan sprobuje przyjść do nas o godzinie szóstej, lecz bardzo bardzo wątpię, by mama już była z powrotem...
Kamila mówiła powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc zamienić je w ostrze sztyletu, którymby z rozkoszą kłuła pierś matki, tę pierś tak piękną i ponętną. Nigdy jeszcze nie zawrzała równie głęboką nienawiścią, zazdroszcząc matce piękności a zwłaszcza szczęścia płynącego z miłosnej pieszczoty. Uczuła pewną ulgę, gdy wypowiedziała tyle bólu w swej ironii przed tym naiwnym księdzem. Kryła to zwykle jak odrażającą ranę a dziś szarpiąc ją z okrucieństwem, chwilowo zapomniała o całej tego szpetocie.
Rozmowę przerwała Rozamunda, nadbiegając rozgorączkowana. Uprowadziła Kamilę, mówiąc:
— Chodź, moja droga!... Chcę koniecznie, abyś je widziała... Są zadziwiające... prześliczne, w upojenie wprawiają wszystkich!
Janzen i Massot poszli za niemi. Mężczyzni zbiegali się z sąsiednich pokojów i, tłocząc się, wypełnili salon po brzegi, pragnąc patrzeć na maurytanki, które z nowym tańcem wystąpiły na scenie. Miały teraz tańczyć galopa, o którym dziwy szeptano w całym Paryżu. Namiętnym szałem porwane, zrywały się jak stado samic pędzonych biczem smagającym je aż do zmysłowej ekstazy. Piotr znów ujrzał słaniające się w konwulsyjnym dreszczu nagie ramiona i wyfryzowane głowy brunetek i blondynek siedzących rzędami w wielkim salonie; podmuch szaleństwa zdawał się kołysać tłumem patrzących gości. Powietrze coraz stawało się cięższe, elektryczne lampy płonęły oślepiającym blaskiem a ciała parowały odurzającą wonią. Nastąpiła chwila bezprzytomnego odrętwienia, powetowania nagłym hałasem śmiechów, głośnych zachwytów, oklasków, zatapiających lubieżność podniety i wybuch zmysłowych pożądań.
Gdy wyszedłszy z pałacu, Piotr znalazł się na ulicy wśród dziennego światła, musiał przystanąć, bo mrużyły mu się powieki a w głowie szumiało, kołując wszystkiem na czem wzrok zatrzymał. Przekonawszy się, że jeszcze nie wybiła godzina wpół do piątej, obliczył, że blizko dwie godziny musi czekać, nim będzie mógł się stawić w pałacu przy ulicy Godot de Mauroy. W jakiż sposób czas ten zabije?... Zapłaciwszy dorożkarza, odprawił go, mając zamiar pójść pieszo i powoli polami Elizejskiemi ku Wielkim bulwarom. Ponieważ miał sporo czasu do stracenia, chciał go użyć na przechadzkę, by zagłuszyć gorączkową chęć działalności. Od rana zajmując się sprawą Laveuve’a, czuł wzmagającą się chęć przezwyciężenia trudności, jakie, wciąż się odnawiając, przeszkadzały mu podążyć z natychmiastowy pomocą ku nieszczęśliwemu. Obecnie zdawało mu się, że główne przeszkody już usunął, pilno mu więc było załatwić się z ostatniemi formalnościami, zwłaszcza teraz, gdy wierzył w powodzenie swej misyi. Starał się stawiać kroki powoli, jak to czynili inni spacerujący. Pogodnie było i sucho, słońce jaśniało wśród niebieskiego nieba, zapowiadającego nagłe pojawienie się wiosny.
Piotr nieledwie wyrzucał sobie, iż używać będzie parogodzinnej przechadzki, podczas gdy nieszczęsny Laveuve dogorywa na przegniłym barłogu rzuconym w ciemny, zimny zakątek poddasza. Porywał nim bunt i najwyższa niecierpliwość; chciał biedz, by zaraz odnaleźć baronową Duvillard i uzyskać od niej zbawcze pozwolenie umieszczenia starca w Przytułku. Domyślał się, że ona musi być gdzieś niedaleko, w jednej z tych ulic dobiegających do wspanialej alei pól Elizejskich. Zamęt krzyżujących się uczuć powstawał w jego sercu, na myśl w jak ważnej sprawie wyczekiwać musi na tę kobietę, by dozwolić jej wyczerpać do ostatka miłosną schadzkę, o której wiedziała własna jej córka! Przypomniał sobie okrucieństwo słów i wzroku Kamili i zdawało mu się, że słyszy z hukiem roztwierającą się przepaść, mającą pochłonąć istniejący ustrój rodzin burżuazyjnych: ojciec u prostytutki, matka w objęciach kochanka, córka i syn o tem wiedzący, i podczas gdy syn osuwał się w zwyrodniałości instynktów, córka dyszała żądzą wyrwania matce kochanka i zostania jego żoną. A pomimo dziejące się bezeceństwa, wykwintne powozy żwawo cwałowały tam i napowrót wspaniałą aleją, a bocznemi chodnikami przelewał się tłum strojny i wesoły, wszyscy ci ludzie zdawali się tchnąć rozkoszą używania, bynajmniej się nie troszcząc że już otwarta jest otchłań, że koło niej wirują, że w nią wpadną i pochłoniętymi zostaną.
Doszedłszy do Letniego cyrku, Piotr niespodziewanie ujrzał Salvata siedzącego na ławce. Zapewne odpoczywał po mozolnym trudzie szukania jakiejkolwiek pracy. Zdawał się być mocno przygnębiony, znużony i głodny, chociaż pod roboczą płócienną kurtką widniał jakiś pakunek, zapewne kawał znalezionego chleba, który chciał donieść w całości do domu... Plecami oparty o poręcz ławki, wpatrywał się zamglonym wzrokiem w zabawę dzieci, które łopatkami gromadziły pagórki z piasku a potem rozbijały je nogami. Zaczerwienione powieki robotnika nabrzmiewały łzami a na zbolałych, bladych ustach krążył uśmiech niewypowiedzianej słodyczy. Ogarnięty współczuciem Piotr postanowił zapytać Salvata, czy ma jaką nadzieję znalezienia zarobku, lecz ten, spostrzegłszy księdza, podniósł się z ławki i pełen nieufności skierował się w stronę cyrku, gdzie kończył się koncert zapowiedziany na dzisiejsze popołudnie. Piotr mimowolnie popatrzył za odchodzącym i widział go przystającego przed drzwiami gmachu, gdzie parę tysięcy szczęśliwców przysłuchiwało się muzyce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.