Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Opuszczając cmentarz Compiègne, i udając się do stacyi kolei żelaznej, Filip powiedział do matki te tylko słowa:
— Miliony do nas należą.
— A córka legalna? — wyszeptała pani de Garennes.
— Ja się nią zajmę...
Podczas drogi z Compiègne do Paryża, matka z synem nie zamienili ani jednego słowa. Oboje zatopieni byli w myślach.
Przybywszy na dworzec Północny wsiedli do powozu.
Filip odwiózł baronowę na ulicę Madame, wysadził ją przed domem i obiecał tegoż samego jeszcze wieczoru przyjść jeżeliby okoliczności tego wymagały, lub miał jej coś nowego do zakomunikowania, poczem kazał się odwieźć na ulicę d’Assas.
Noc zapadła.
Julian Vendame pewny majątku jeżeli zamach, zamach przygotowany z taką piekielną zręcznością powiedzie się, oczekiwał powrotu swego pana z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
Siedząc przy otwartem oknie i paląc papierosy jeden po drugim, oczekiwał.
Podczas gdy fiakr wiozący Filipa, toczył się po bruku, rozbierał on w myśli wszystko co się dotychczas zdarzyło.
Raula wcale się nie obawiał, lecz plany mogły być wywrócone przez istnienie owej legalnej córki, której prawa jak mu się zdawało unicestwił wykradzeniem testamentu hrabiego i dołączonego do niego pokwitowania.
— Nikt nie wie czy ta dziewczyna jeszcze żyje — mówił do siebie — poszukują jej, i ja także szukać jej będę. Trzeba przybyć pierwszemu do mety aby schwycić miliony mego wujaszka.
Biorąc pod uwagę owo powiązanie okoliczności, które znają już czytelnicy, Julian Vendame musiał znowu i to więcej niż kiedykolwiek, stać się narzędziem i spólnikiem swego pana, ponieważ, cudownym wypadkiem, jedynym był człowiekiem mogącym objaśnić go co się dzieje z Genowefą.
Przypadek dał wszystkie atuty Filipowi, lecz nie należało tracić czasu.
Pokwitowanie wykradzione, wraz z testamentem mówiło o pewnej Honorynie Lefebvre, która powierzyła dziecię Vendamom. Honoryna ta opuściła już Compiègne. Filip był tego pewnym. Nie wiadomo co się z nią stało, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa tajemniczy ów korespondent prokuratora Rzeczypospolitej, wiedział o egzystencyi Honoryny.
Do niej więc on się uda, ażeby odnaleźć ślady Genowefy.
— Na szczęście — mówił sobie Filip — zanim on potrafi odszukać Honorynę dość czasu upłynie, ja zaś działać będę na pewno. Jeżeli Genowefa nie żyje, wszystko pójdzie jak najlepiej. — Jeżeli żyje... No, to zobaczymy...
Jedna rzecz szczególniej intrygowała młodego barona.
— Kto to mógł być ów tajemniczy korespondent prokuratora Rzeczypospolitej?
Jakim sposobem jest on w posiadaniu tajemnicy nieznanej nawet familii?
Na pytania te nie był w stanie odpowiedzieć i zagadka pozostała nierozwiązaną.
Fiakr zatrzymując się wyrwał go z tego zamyślenia. Wysiadł przed domem na ulicy d’Assas.
Julian Vendame, który jak wiemy, palił papierosy w oknie, ujrzawszy swego pana wysiadającego z powozu, zszedł na dół otworzył mu drzwi, potem je za nim zamknął i z pośpiechem udał się za nim do gabinetu. Zastał Filipa chodzącego wzdłuż i wszerz pokoju wielkiemi krokami, po zrzuceniu kapelusza i rękawiczek.
— Oh, oh! — mruknął lokaj, przyglądając się zmienionej twarzy Filipa. — Zdaje mi się, że nie wszystko idzie tak jakby powinno... Coś tam się stało nic dobrego sądząc z powykręcanej miny pana barona... Czyżby pan Raul de Challins wszedł w posiadanie swojej części sukcesyi?
— Mój kuzyn znajduje się pod kluczem — nagle odpowiedział pan de Garennes.
Vendame radośnie uderzył w dłonie.
— A więc tedy — zawołał — nie będzie trzeba dzielić się z nikim milionami! Jeżeli to fortuna nadaje panu baronowi ten ponury wyraz twarzy, nie życzę mu codzieć dziedziczyć!
— Fortuna wymyka mi się z ręki — rzekł Filip głuchym głosem.
Julian Vendame z oczyma wytrzeszczonemi i ostami roztwartemi, oniemiały z przerażenia, stał przez chwilę, nareszcie przychodząc do siebie, uderzył pięścią w stół i powtórzył słowa Filipa, lecz zamieniając liczbę pojedynczą na mnogą:
— Fortuna nam się wymyka?
— Tak.
— Ależ to niepodobna! Wszak pan baron zawsze swoją część odbierze...
— Nic nie odbiorę.
Rysy twarzy lokaja strasznie się zmieniły.
— Nic! — zawołał. — Jak to być może? Czyżby znalazł się testament wydziedziczający pana barona?
— Nie ma testamentu...
— A więc cóż się stało? Ośmielam się wypytywać pana barona, co nie jest może właściwem, ależ do licha! — rzecz ta interesuje mnie tyle prawie co i pana...
— Stało się, że prokurator Rzeczypospolitej wystąpił z zastrzeżeniem praw spadkobierczyni bliższej aniżeli moja matka...
— Bliższej aniżeli matka pana barona, siostra nieboszczyka!
— Tak.
— Któż więc to taki?
— Dziecko mego wuja... córka...
— Nieprawa?...
— Owszem legalna jego córka.
Zadziwienie Vendama zaczynało przybierać niesłychane rozmiary.
— Pan hrabia de Vadans miał legalną córkę! — wyjąknął. — I nikt o tem nie wiedział?
— Nikt, przyjście na świat otoczone było głęboką tajemnicą.
— Ależ to jakiś romans pan baron mi opowiada!
— Wygląda to na romans, a tymczasem jest to prawda.
— Otóż masz i sukcesyę licho wzięło!... Prawa pana barona idą do wszystkieh dyabłów, tyle zadaliśmy sobie pracy, trudu, narażaliśmy się na takie niebezpieczeństwo i to wszystko dla króla Pruskiego! Niech pioruny spalą, to przestaje być zabawnem!
Filip zmienił cokolwiek zachmurzony dotychczas wyraz twarzy.
— Ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — rzekł.
— Pan baron ma jeszcze nadzieję...
— Tak... mam...
— A więc przez odbicie, i ja także pozwalam sobie mieć nadzieję...
— Julianie...
— Słucham pana barona?
— Czy zawsze jesteś gotów służyć mi we wszystkiem, walczyć wraz ze mną?
— Do licha! wszak już zbyt dużo zrobiłem drogi, żeby nie iść aż do końca! Zresztą walka ma dla mnie coś przyciągającego... Urodziłem się aby zostać bohaterem...
— Sądu przysięgłych... — pomyślał Filip uśmiechając się, potem dodał głośno: — Jak widzę nie omyliłem się rachując na ciebie...
— I ja nawzajem, ponieważ i ja rachuję na pana! Jakież są nadzieje pana barona?
— Pokazano akt urodzenia legalnej córki mojego wuja, ale nie okazano samej córki,..
— Aha!
— Osoba nieznana mi, która wręczyła ten akt prokuratorowi Rzeczypospolitej — odrzekł Filip — nie wie sama czy dziecko to żyje... ma, jak powiada, rozpocząć natychmiast energiczne kroki do wyszukania jej.
— No! no! no! — zawołał Vendame — a zatem nic jeszcze nie dowodzi, ażeby ta nieoczekiwana dziedziczka żyła...
— Nic zupełnie...
— A to sławne!
— Nic to jednak nie znaczy, ponieważ przypuszczając nawet że umarła, dopóki nie zostanie okazany formalny akt zejścia, sukcesya pozostanie wakującą.
— Zrozumiano. A zatem, chodzi o wyszukanie tej dziewczyny, lub też zaprodukowanie aktu zejścia...
— Tak.
Julian począł się drapać w ucho.
— To poszukiwanie wydaje mi się diablo skomplikowane i trudne do doprowadzenia do dobrego rezultatu — rzekł nakoniec — bardzo to słaba nadzieja kiedy się ma działać na ślepo, w ciemnościach, potrzeba by mieć przynajmniej punkt wyjścia, ślad jakikolwiek...
Filip spojrzał swemu kamerdynerowi prosto w oczy i odpowiedział:
— Mam jedno i drugie.
— Brawo! — rzekł Julian Vendame zacierając ręce. — Ponieważ pan baron ma już ślad, od jutra można się wziąść do roboty.
— Od dziś wieczora może — odrzekł Filip.
— Od dziś wieczór?
— Tak jest. Będzie to zależeć...
— Od czego?
— Od wyjaśnień które ty mi dostarczysz...
— Ja! mógłbym panu baronowi dać wyjaśnienia? — rzekł Vendame zadziwiony.
— Możesz.
— A to jakie?
— Zaraz się dowiesz. Dziecko o które chodzi urodziło się w Compiègne.
— Miejscowość tę znam tylko ze słyszenia.
— Zostało oddane w ręce lekarki nazwiskiem Honoryny Lefebvre.
— Nigdy o niej nie słyszałem... Ale mając nazwisko, z łatwością można poszukać w Compiègne i odkryć gdzie się gnieździ ta imość.
— Opuściła Compiègne przed osiemnastu laty...
— Do stu dyabłów! gdzież więc na nią zapolować?
— Ona nam wcale niepotrzebna. Zajmijmy się temi, którym ona dziecko powierzyła.
— A czy pan baron wie, gdzie się ci znajdują?
— Wiem.
— A więc gdzie?
— W Nanteuil-le-Haudoin...
— W mojej ojczyźnie!! — zawołał Vendame — ah! o to dopiero oryginalne!! — dodał uderzając się w czoło, i szukając w pamięci — osiemnaście lat temu miałem wtedy lat dziewięć, ale mój móżdżek zadziwiająco już nad wiek funkcyonował... Coś sobie przypominam; zdaje mi się jakbym tam był... wspomnienia pomięszane zaczynają się wyjaśniać, tak, stają się coraz wyraźniejsze... Było to wieczorem, w zimie... cienka głowienka dymiła się w kominie wśród popiołu, na dworzu śniegu na pół stopy... kończyliśmy wieczerzać, smutna to była uczta panie baronie, ściskałem sobie brzuch nie podjadłszy do syta... Drzwi się otwarły... Weszła kobieta otulona na wszystkie strony chustkami i wielkim szalem... Kobieta ta w ręku trzymała dziecko i pokazała je mojej matce... Do licha!... panie baronie, czyby ten bęben, miał być tą której szukamy?
— Była to właśnie ta, której szukamy.
— A to wyborne, mamy zatem ptaszka w klatce.
— Być może. Jakże się nazywała? — Genowefa.
— To właśnie taż sama.
— Potem — mówił dalej Vendame — owa kobieta z szalem, rozłożyła na stole sumę, której cyfry nie pamiętam, ale wydawała mi się olbrzymią. Nakoniec kazała memu ojcu napisać parę słów.
— Wiedziałem o tem wszystkiem — rzekł Filip.
— Jakim sposobem?
— Papier znaleziony w pałacu przy ulicy Garancière, objaśnił mnie, że córka mego wuja powierzoną została Mikołajowi Vendame i jego żonie rolnikom w Nanteuil-le-Haudoin... Zapłacono twoim rodzicom ażeby wychowywali dziecko, i ażeby nigdy nie dowiedziało się tajemnicy swego urodzenia...
— Tak, tak, i Genowefa wychowaną była na pannę... Oddano ją do pensyonatu... Wraz z nią dostatek wszedł do naszego domu.
— Czy ona jeszcze żyje? — zapytał z żywością Filip.
— Przynajmniej żyła, kiedy ja opuściłem Nanteuil-le-Haudoin.
— Jak to dawno temu?
— Około pięciu lat.
— I nie miałeś żadnych o niej wiadomości od tego czasu?
— Ani o niej, ani o moich starych, ani o siostrze Teresie... Ojciec nie chciał słyszeć o mnie więcej, i to tak za nic... prawie... za jakieś głupstwa...
— Trzeba się dowiedzieć co się stało z Genowefą... Zresztą jak mi się zdaje nic łatwiejszego, udawszy się do Nanteuil-le-Haudoin.
Julian Vendame skrzywił się.
— O co do tego panie baronie — rzekł — zdaje mi się, że należy się jeszcze zastanowić.
— Zastanowić? — nad czem...
— Papa Vendame bardzo jest twardy, ani go ugryść! i do tego trzyma się rękami i nogami tych odwiecznych zasad, które już dawno wyszły z mody... Nie idzie wcale z postępem, ani na tyle!!.. Jestem pewny, że dotychczas śmiertelnie jest na mnie zagniewany, i nigdy nie przebaczy, że stawałem przed sądem policyi poprawczej.
— Wszakże byłeś uniewinniony...
— Dzięki panu baronowi, ale ja znam mego starego... będzie utrzymywał, że zawsze tam coś zostało, i wyrzuci mnie za drzwi, nie wkładając rękawiczek... Zresztą ta myśl, ażebym ja tam jechał, nie wydaje mi się ani rozsądną, ani też praktyczną... Jeżeliby słyszano mnie w Nanteuil, rozpytującego się o Genowefę, mnie który jestem na służbie u pana barona, przypuszczano by naturalnie, że to robię na rachunek mego pana, a to mogłoby stać się kompromitującem.
Filip zastanowił się.
— Masz słuszność — rzekł po chwili — pomimo to jednakże musimy dowiedzieć się, czy Genowefa żyje, czy ciągle mieszka u twojej rodziny i nakoniec co robi...
— Rozumiem to doskonale, ale jakże się o tem dowiedzieć tak żebym ja w to nie był wmięszany?
— Szukajmy... Mówisz, że nie widziano cię tam od lat pięciu?
— Tak jest, od czasu mego wyjazdu z Nanteuille-Haudoin.
— Czyż nie dość się zmieniłeś o tego czasu, żeby cię nie mogli poznać? Czyż nie mógłbyś udać się do wioski, albo też do sąsiedniej wsi, i nie pokazując się rodzicom, zręcznie wybadać tamtejszych mieszkańców? Przez nich możemy się dowiedzieć wszystkiego czego nam potrzeba... A jeżeli się to uda nie będę wątpił o wywalczeniu sukcesyi, nateraz tak prawie jak straconej.. Majątek nasz w twojem ręku...
— Pojadę — zawołał nagle Vendame — i nie skompromituję nikogo... Mam sposób...
— Czasu mało... kiedy pojedziesz?
— Dziś w nocy.
— A powrócisz?
— Jak tylko zbiorę wiadomości...
Cała ta rozmowa między panem a służącym miała miejsce wśród ciemności.
Julian zapalił świecę i spojrzał na zegar.
Dziewiąta tylko co miała uderzyć.
— Mam przed sobą trzy godziny — rzekł — ostatni pociąg odchodzi o dwunastej, minut dwadzieścia... Czy pan baron jadł obiad?
— Nie.
— A więc, niech pan baron zejdzie zjeść talerz zupy i skrzydełko kurczęcia do Foyota... A ja tymczasem przygotuję się do podróży... Chodzi mi o to żeby mnie nikt tam nie poznał...
— Pomyśl, że będę oczekiwał twego powrotu jak na rozpalonych węglach.
— Postaram się żeby pan baron długo za mną nie tęsknił.
Filip wyszedł na obiad.
Vendame poszedł do swego pokoju.
Julian, kiedy opuszczał Nanteuil-le-Haudoin, był typowym wieśniakiem, ciężkim parobkiem, umizgającym się po wiejsku do dziewek, i ubierającym się tak jak wszyscy na wsi. Ruchy miał chłopskie, mówił przeciągając, i mięszając miejscowe wyrazy. Oprócz tego nosił brodę i to bardzo gęstą.
Od tego jednak czasu, mieszkając w Paryżu, pozbył się dawno tej chłopskiej skorupy, i prowadząc cygański żywot, a później na służbie u Filipa de Garennes, nabrał nałogów i sposobu zachowania się, które go zmieniały nie do poznania.
Mówił z łatwością i z werwą niewyczerpaną.
Akcentu chłopskiego nie pozostało ani śladu, oprócz tego łotr umiał się ubierać i prawie elegancko wyglądał; — kiedy mu przyszła fantazya ubrać się w suknie swego pana i iść na bal Bullier umizgać się do ładnych dziewczyn, brały go one zawsze za studenta i nie okazywały się okrótniejszemi dla niego jak i dla innych.
Zapaliwszy dwie świece, rzekł, przypatrując się sobie w źwierciadle:
— Pan baron ma słuszność zupełną... Niepodobna, żeby mnie kto poznał na wsi, szczególniej jeżeli sobie pożyczę z jego garderoby jedno z jego szykownych ubrań.
Przeszedł do gabinetu tualetowego Filipa i wyjął z szafy czarny tużurek, kamizelkę i spodnie i włożył je na siebie, do tego poważnego stroju dodał paltot letni eleganckiego kroju i ciemnego koloru. Krawat atłasowy i nowy jedwabny kapelusz dopełniały przebrania.
Po ubraniu się stanął przed zwierciadłem i przeglądając się, nie mógł się powstrzymać od uśmiechnięcia się do swego obrazu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.