Panna do towarzystwa/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Między Mortfontaine a Pontarmé okolica jest prześliczna. Żyzne płaszczyzny, poprzecinane bukietami gajów, czarują oczy przechodnia. Zdawać mu się może, że się znajduje w najpiękniejszym kantonie bogatej Normandyi.
Po nocnej burzy, jasne słońce wschodziło na czystym błękicie nieba, zapowiadając dzień prześliczny.
Była godzina czwarta rano.
Ptaszki fruwały około krzaków, koguty w ferm ach głośno i radośnie wygłaszały swoje zwycięzkie pienia pośród pierzastego seraju.
W wioskach okiennice odmykały się, mieszkańcy zjawiali się w oknach, z nabrzękłemi od snu powiekami.
Mortfontaine jestto skromna wioska zamieszkała wyłącznie przez rolników.
Gdzieniegdzie dają się widzieć wille rozrzucone na skraju lasu d’Ermenonville, otaczając Mortfontaine jakby pasem zieloności.
W odległości kilometra od wioski, przy samej drodze przechodzącej przez las, znajdowało się wejście do wcale znacznej majętności.
Brama z kutego żelaza, pomnikowo wyglądająca, dawała przystęp do alei wysadzonej stuletniem i wiązami.
Aleja ta prowadziła w prostej linii do wielkiego kwadratowego budynku zwanego w całej okolicy: „Domem doktora“.
Budynek był stary, we włoskim stylu uwieńczony tarasem, w pośrodku którego wznosił się belweder w dosyć złym guście.
Dom doktora, chociaż zamieszkały przez jedną tylko osobę, zawierał znaczną liczbę pokoi, trzy czwarte jedak okien zwykle było zamknięte.
Gospodarz domu znany pod imieniem doktora Gilberta, zajmował małą tylko cząstkę gmachu i zadawalniał się pokojem sypialnym, jadalnym, gabinetem do pracy, biblioteką zawierającą skarby nauki starożytnej i współczesnej, i wielką izbą urządzoną na chemiczne laboratoryum.
Piętnaście lat przed epoką, w której dzieją się opisywane przez nas wypadki, dom ten opuszczony od pewnego czasu wystawiony na sprzedaż; nieznajdował jednakże długo kupujących i zdawało się, że ich nigdy nie znajdzie z powodu krwawego dramatu, jaki się dawno już temu w jego murach odegrał.
Młoda jedna kobieta, jak mówiono, została w tym domu zabitą przez męża, który w napadzie zazdrości spełniwszy tę zbrodnię, sam sobie w łeb strzelił, wobec trup a swej ofiary.
Legenda ta zniechęcała kupujących i pusty dom coraz bardziej popadał w ruinę.
Pewnego dnia rozeszła się w Mortfontaine wiadomość, przyjęta z łatwem do zrozumienia zadziwieniem, że ponure to domostwo zostało kupione.
Nazajutrz stary służący z żoną przywieźli bagaże i zamieszkali w domu.
W dwa dni później, przybył mężczyzna w wieku nie dającym się określić, i od razu rozpoczął urządzać się; sprowadził rzemieślników, kazał im konieczne porobić reperacye. Był to nowy właściciel. Nazwano go prawie od pierwszej chwili doktorem Gilbert, chociaż wcale nie trudnił się praktyką lekarską.
Człowiek ten wkrótce po zajęciu w posiadanie willi, przypadkowo był świadkiem strasznego wypadku.
Jeden z robotników spadł z rusztowenia służącego do reperacyi dachu, i złamał sobie obie nogi.
Nabywca starego domu, kazał go zanieść, nie do szpitala, ale do swego własnego mieszkania, i pielęgnował go w sposób dowodzący głębokiej nauki i lekarskiej biegłości.
Podwójnie złamana kość wkrótce się zrosła, i robotnik odzyskał siły w nogach, bez najmniejszego śladu kulawizny.
Cudowna ta kuracya miała ogromny rozgłos, i ogół dodał do imienia nieznajomego tytuł doktora.
Głos ogółu nie mylił się.
Osobistość zajmująca nas, była w Paryżu pod swem prawdziwem nazwiskiem jednym z najbardziej odznaczających się lekarzy, chirurgiem niemal sławnym.
Czytelnik, dowie się wkrótce dla czego, usuwając się dobrowolnie z areny paryskiej, zamieszkał samotnie w Mortfontaine, i starał się otoczyć milczeniem i tajemnicą.
Od czasu do czasu okoliczni mieszkańcy pukali do drzwi kwadratowego domku i żądali pomocy doktora Gilberta.
Starzy służący odpowiadali niezmiennie, że pan ich już niepraktykuje, lecz jeżeli proszący byli w nędzy, nie dozwalali im nigdy odejść bez obfitego wsparcia.
Dziwnie tajemnicza osobistość doktora, obudzała żywą ciekawość na trzy mile wokoło.
Probowano wyciągnąć na słowo kamerdynera Wilhelma i Małgorzatę jego żonę.
Niepodobna jednakże było wydostać od nich najmniejszego choćby wyjaśnienia; ciekawi zawiedzeni, pogodzili się w końcu z losem i przestali zajmować się doktorem, chociaż spotykali go często przechadzającego się po wsi z dwoma olbrzymiemi chartami o płowej szerści, przepysznemi i strasznemi zarazem stworzeniami, groźnie pokazującemi zęby, jeśli kto ośmielił się dopuścić z nimi choćby najmniejszej poufałości.
Mieszczanie i chłopi przechodząc kłaniali się doktorowi.
Odpowiadał ukłonem i milcząc szedł dalej z fizyognomią tak lodowatą i spojrzeniem tak ponurem, że nikomu nie przychodziła ochota zagadać do niego.
Chociaż stosunkowo wydawał się jeszcze młodym i silnej budowy, włosy szybko mu siwiały.
Na czole występować poczęły zmarszczki.
Wysoka jego postać pochylała się coraz bardziej.
Twarz przybierała odcień żółtawy pargaminu.
Z tem wszystkiem pomimo tych symptomatów przedwczesnej starości pozostał zawsze rzeźki, chodził po polach i lasach przez długie godziny, zawsze milczący, zamyślony w towarzystwie swych wiernych obrońców.
Nikt go nigdy nie odwiedzał.
Nie odbierał nigdy listów. Wszelkie stosunki pomiędzy, nim a światem zdawały się być zerwane.
U siebie doktór Gilbert był takim samym. Kiedy niepogoda nie dozwalała mu wyjść z domu, zamykał się po całych dniach w laboratoryum, albo w bibliotece, robiąc doświadczenia, lub pisząc wielkie dzieło o chemii, nad którem pracował oddawca.
Nie odzywał się nigdy do Wilhelma i Małgorzaty, chyba wydając im krótkie rozkazy.
Często przepędzął całe wieczory nieruchomy, z twarzą ukrytą w rękach, a wtedy z poza konwulsyjnie ściśniętych palców płynęły łzy, których nigdy nie ocierał.
Zapewne jakaś boleść niedowyleczenia toczyła tego człowieka; zapewne ciągła ta potrzeba czynności pochodziła z chęci odpędzenia zmęczeniem ciała, trapiących go myśli.
Tylko do swoich psów zdawał się mieć przywiązanie.
Dwa pierwsze Diana i Bob zdechły ze starości w siedem lat po zainstalowaniu się w Mortfontaine, lecz odżyły one pod identyczną formą dwojga ich potomstwa Agra i Nello, które nocowały u stóp jego jego łóżka i spały na podłodze około niego w bibliotece lub laboratoryum.
Często pieścił je i jeżeliby usta jego zdolne były do uśmiechu to tylko dla nich, dla nikogo innego prócz Agry i Nella.
Po za tą nieprzeniknioną zasłoną ukrywającą życie poprzednie doktora Gilbert, cóż się ukrywało? Wyrzuty sumienia? Czy też boleść?
Można było zadawać sobie te pytania, lecz odpowiedzieć na nie nie podobna.
Nazajutrz po nocnej burzy, kilku wieśniaków udających się w pole do pracy, spotkało właściciela kwadratowego domu, kierującego się ku równinie ozłoconej pierwszemi promieniami słońca.
Było około czwartej.
Agra i Nello krążyły w podskokach naokoło swego pana, krótko, radośnie poszczekując:
Wieśniacy szeptali między sobą, ukłoniwszy się doktorowi który powitał ich ręką.
— Hum! hum! bardzo się postarzał doktór Gilbert!
— Brodę ma teraz zupełnie białą.
— Schudł.
— Pochylił się.
— Co nie przeszkadza, że idzie zawsze dobrym krokiem.
— To człowiek który ma się ku schyłkowi, ale umrze chodząc.
Doktór Gilbert istotnie miał lat czterdzieści dziewięć. Zdawał się jednak mieć sześćdziesiąt. Był wysokiego wzrostu i nadzwyczaj chudy.
Długie siwiejące włosy i broda prawie biała okalały twarz zmęczoną, pooraną zmarszczkami.
Całe życie skupiało się w oku, z którego widniała wyższa inteligencya, a czasami wytryskiwały błyskawice.
W całkowitym ubraniu z szarego płótna, i w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, w ręku trzymał bat myśliwski.
Wieśniacy patrzeli za oddalającym się.
Jeden z nich odezwał się:
— Otóż i poszedł ze swemi psami, jak zwykle, będzie szedł, szedł, nie wiedząc sam gdzie... Czysty żyd wieczny tułacz.
Właściciel kwadratowego domu znał wszystkie drogi i ścieżki leśne.
Szedł prędko, równym, miarowym krokiem oddychając pełną piersią, z oczami czasem w dół spuszczonemi, czasem wpatrzonemi wprost przed siebie, lecz które nic widzieć nie zdawały się.
Charty, biegły w poskokach upojone wolnością, goniły się, zakreślały wielkie koła po polu i pędem powracały do nóg pana, żebrząc pieszczoty, której im nigdy nie odmawiane i rozpoczynały harce na nowo.
Ranny przechodzień szedł ścieżką przecinającą gęstwinę.
Nagle psy puściły się w krzaki, skowycząc.
— Wpadły na trop sarny — myślał doktór, mogą ją wyszczuć — i zawołał rozkazującym głosem:
— Agra! Nello!... tu, do nogi!
Posłuszne charty wybiegły natychmiast z gęstwiny, i ustawiły się za swoim panem, szły przy jego nogach ze spuszczonemi łbami, aż do chwili, kiedy przeszedłszy las znalazły się znowu na otwartem polu.
Wtedy Agra i Nello znowu szalenie biegać poczęły, a doktór już ich więcej nie przywoływał.
Zeszedł ze ścieżki i wszedł na drogę prowadzącą prosto do Pontarmé.
Była to właśnie droga którą baron Filip de Garennes i Julian Vendame przebyli dwa razy poprzedniej nocy.
Punkt złączenia się ścieżki z drogą znajdował się na pewnem wzniesieniu.
Doktór przystanął, i okiem śledził psy, które coraz radośniej swawoliły, i blady uśmiech ukazał się na ustach.
— Jedyni prawdziwi na tym świecie przyjaciele! — rzekł do siebie, jedyni których przywiązanie nie jest interesownem ani kłamliwem.
I znowu twarz mu się zachmurzyła.
Nagle Agra i Nello stanęły jedno obok drugiego, z szyjami wyciągniętemi, z karkiem zesztywniałym i nozdrzami drżącemi.
— Tu, do nogi! — zawołał znowu ich pan.
Pomimo nałogu biernego posłuszeństwa, psy nie poruszyły się z miejsca.
Doktór rozkaz powtórzył.
Psy przestały stawać, i poczęły krążyć węsząc ziemię z podniesionemi w górę ogonami, potem krótkim galopem podbiegły do skraju leśnej gęstwiny położonej o jakie dwadzieścia pięć stóp.
— Co im się stało — zapytał siebie doktor patrząc na wietrzące psy.
Psy wkrótce powróciły i poczęły krążyć około miejsca, w którem jak się zdawało grunt był świeżo skopany.
Doktór przyszedł do przekonania, że zwietrzyły ślady sarny lub jelenia, które być może były niedawno na polu ażeby wykopywać kartofle. Znowu psy zawołał.
Nello i Agra zdawały się nie słyszeć go nawet, a w każdym razie nie okazywały nawet najmniejszej chęci posłuszeństwa. Wietrzyły bez przerwy coraz to ścieśniając koło, i od czasu do czasu przedniemi łapami nerwowo drapały ziemię.
Niecierpliwość ogarnęła doktora Gilberta, zbliżył się ku nim, klaskając swoim myśliwskim batem.
Charty podniosły łby i popatrzyły na swego pana, kręcąc ogonem. Lecz zamiast przyjść do niego, nanowo rozpoczęły przerwaną pracę, i drapały ziemię, coraz lepiej, z dziwnym zapałem.
Opór ten w nieposłuszeństwie niedowytłomaczenia, będący tak w niezgodzie, ze zwykłem poddawaniem się chartów najmniejszemu skinieniu pana, zadziwił i zaciekawił doktora. Zbliżył się.
Agra i Nello pracowały zawzięcie, wyrzucały ziemię piaszczystą, pazurami na wszystkie strony.
— Zwietrzyły kreta, myślał właściciel kwadratowego domu. — No, dalej w drogę — dodał głośno — w drogę albo skarcę was, jak na to zasługujecie!
Ultimatum pozostało bez skutku, poparte zatem zostało potężnem uderzeniem bata.
Psy zawyły z przerażenia raczej aniżeli z bólu, rzuciły na swego pana spojrzenie w którem czytać było można wymowny wyrzut, i narażając się na nowe ciosy również jak pierwsze niezasłużone, rozpoczęły kopać na nowo.
Tym razem doktór zadziwiony, postanowił nie przeszkadzać im.
— Stworzenia te zbyt są inteligentne i dobrze wytresowane — rzekł do siebie — pierwszy to raz odmawiają posłuszeństwa... Upór ich musi mieć swoją przyczynę, a przyczyna ta może być ważną... Zobaczmy do czego ich instynkt doprowadzi...
I założywszy ręce, czekał.
Charty zziajane, ze zwieszonymi ozorami, nozdrzami rozwartemi, powalanemi ziemią, kopały bez odpoczynku, przerywając sobie tylko od czasu do czasu, głuchem, ponurem warknięciem.
— Ależ te psy wyją na śmierć! Co to może znaczyć — mówił do siebie doktór Gilbert, ogromnie zaniepokojony.
Głęboka dziura tworząca rodzaj nory już była wykopana, w niej Agra i Nello do trzech czwartych znikały.
Zamiast odwoływać je, doktór głosem ich zachęcał:
— Kopcie, kopcie — wołał — dalej, dalej dobre psy.
Zapał psów wzmagał się.
Upłynęło pół godziny.
Wydrążenie dochodziło do głębokości dwóch metrów, Agra i Nello, bez przerwy głucho warczały.
Nagle pazury ich, dotychczas napotykające miękką tylko ziemię, wydały suchy odgłos.
Nie było wątpliwości, napotkały jakiś twardy przedmiot.
Doktór nachylił się; spostrzegł pomiędzy psami, deskę dębową, a na tej desce tablicę z błyszczącego metalu.
— Z drogi! — zawołał trzaskając batem — tu psy do nogi!
Psy wyczerpane tak długiem wysileniem, posłuszne odeszły i położyły się dysząc ciężko nad otworem dołu, w który zeszedł ich pan.
Deska dębowa zadźwięczała pod uderzeniem jego obcasów...
— Czyż to kufer? — A jeśli kufer, co może w sobie zawierać? — zapytywał siebie przyklękając, aby rękami i chustką odgarnąć ziemię pokrywającą połowę tablicy miedzianej, na której wyrżnięte były jakieś słowa.
Nagle głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi twarz wyrażała przerażenie.
— To trumna — wyjąknął — i trumna ta nosi nazwisko mego brata!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.