Panna do towarzystwa/Część druga/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Doktór Gilbert, jak wiemy, udał się do Pontarmé.
Trzy kwadranse czasu potrzebował, aby dojść do wioski, którą zresztą znał doskonale, i do której od czasu do czasu przychodził z Morfontaine ze swemi psami, na ranne śniadanie składające się z mleka prosto od krowy i chleba razowego, do oberży wdowy Magloire.
Gilbert wyjechał z Paryża na czczo, chciał więc zjeść śniadanie w oberży, o której tylko co wspominaliśmy.
Wdowa Magloire powitała go najpiękniejszym ukłonem z akompaniamentem najprzyjemniejszego uśmiechu.
— Jakże to dawno nie widziałam pana! rzekła wdowa.
— To prawda, odrzekł doktór, myślała pani, że umarłem, nieprawdaż?
— Nie, ale myślałam, że pan podróżuje...
— Nie myliłaś się moja dobra kobieto, długi czas mnie tu nie było...
— A więc do dla tego! A dziś pan przyszedł bez swoich dzielnych piesków.
— Jak pani widzisz... Nie idę z Morfontaine...
— Czy można czem panu służyć?
— Owszem, proszę.
— Mogłabym panu dać półkurczęcia na zimno, omlet i sałatę.
— Doskonale.
Nie przerywając rozmowy, wdowa Magloire, nakryła stół i zastawiła wymienione potrawy przed swym gościem.
— Cóż tu słychać nowego w okolicy? — zapytał doktór Gilbert, krając swoje pół kurczęcia.
— Nic ważnego mój panie... Żyjemy tu, jak pan wiesz, jak gdyby niedźwiedzie. Trochę ruchu bywa. tylko, kiedy Jaśnie Oświecony książę d’Aumal poluje z gośćmi w lesie na jelenia. Ale to nie w tej porze roku... no, Maturyna żona cieśli, urodziła bliźnięta, nakoniec Jan Ferand, jeden z naszych sąsiadów miał nieszczęście być pokąsanym przez psa wściekłego, który pokąsał także pana barona de Tréves, z drugiej strony stawów Lamortay.
— I to wszystko?
— Ah! schodziła tu także policya.
Doktór począł słuchać z uwagą.
— Tu w okolicy? zapytał.
— Tu, panie! u mnie! Nie skarżę się, zarobiłam przez to kilka groszy, gdyż ludzie ze wsi przychodzili co wieczór, wypróżniać dzbanki, prosząc, żebym im opowiadała, jak to było, tembardziej, że byłam wzywaną do sądu naprzód, do Beauvais, a potem do Paryża.
— I pocóż cię wzywali do sądu, moja dobra kobieto? Czyż tu jaka zbrodnia została spełnioną?
— A tak panie, a nawet jak się zdaje, złoczyńcy tu u mnie, w mojej oberży operowali.
— Jakżeż to było?
I wdowa Magloire bijąc jaja na omlet, opowiedziała wszystko co sama wiedziała, a co czytelnik wie lepiej daleko od niej.
Doktór udawał, że słucha z uwagą.
— Coś o tem słyszałem, rzekł po skończeniu opowiadania, tak, to tu właśnie świętokradzka zamiana jednej trumny na drugą została spełnioną... Ale przez kogo?..
— W każdym razie, zaręczam za to, nie przez tego biednego młodzieńca którego oskarżają — zawołała wdowa, ani przez woźnicę Saturnina, jednego z najlepszych przyjaciół nieboszczyka męża mego Magloire!! Znużeni obaj byli podróżą i spali już siedząc przy kolacyi.
— Nakoniec, jakże pani wytłómaczysz to co się stało?
— Złoczyńcy musieli wejść przez drzwi zawsze otwarte, wychodzące na drogę do Baron, i które znajdują się w głębi podwórza obok szopy, pod którą stał furgon.
— Tak to wszystko bardzo prawdopodobne, a nawet pewne... a czy nie nocował żaden inny podróżny tej nocy?
— A w ciągu dnia nikt nie był z wozem napakowanym pękami słomy.
— Nie, — w ciągu całego dnia miałam tylko jednego klienta. Człowiek jakiś który podróżował piechotą i szedł do Baron za kupnem zboża... Wstąpił tu ażeby wypić butelkę piwa...
— Czy to był stary człowiek, ten podróżny?
— Nie panie, to był młody człowiek, najwyżej mógł mieć dwadzieścia pięć do trzydziestu lat.
— A czy przypominasz pani sobie jego fizyonomią? jak wyglądał?
— Nie, zdaje mi się tylko, że prędzej wysoki jak nizki, to wszystko co pamiętam.
— A więc nic w nim nie zwróciło pani uwagi?
— Ah! przepraszam, przypominam sobie jedną rzecz...
— Cóż takiego?
— Kolor jego włosów...
— Były czerwone, nieprawdaż? zapytał z żywością Gilbert.
— Tak, ale jakim sposobem wiesz pan o tem? zapytała wdowa Magloire ze zdumieniem.
— Mam w tem interes, żeby wiedzieć. — Szukam śladów tego człowieka, o czerwonych włosach.
— Ah! ah! czy pan także należysz do policyi?
— Nie — odpowiedział doktór Gilbert — ale mam wielki interes, interes osobisty w schwytaniu tego nędznika.
— Jeżeli się to panu uda, będę bardzo kontenta? Nie będą podejrzywać niewinnego.
— Czy człowiek ten był sam? zapytał Gilbert.
— Sam.
— I co pani powiedział?
— Że idzie do Baron za kupnem zboża... szedł wielką drogą, znacznie nakładając. Wskazałam mu krótszą drogę idącą za murem oberży... I wychodząc ztąd przeszedł przez podwórze i wyszedł temi drzwiami które panu tylko co pokazywałam.
— Wypytywał się panią zapewne?
— Naturalnie, ale rozumiesz pan, że nie przypisywałam żadnego znaczenia jego pytaniom.
— O cóż się panią pytał?
— Czy jestem jedna tylko oberżystka w całej wsi... Czy mam parobków i dziewki domowe, i o różne rzeczy.. Zdawało mi się, że tak tylko sobie rozmawia ze mną dla zabicia czasu.
— Chytry łotr, chciał się dowiedzieć, czy nie ma w Pontarmé innej oberży, aby był pewnym, gdzie furgon przedsiębierstwa pogrzebowego może się zatrzymać, jeżeli nie w tej oberży. Człowiek ten musiał mieć wspólnika.
— Być może, ale nie przyprowadził go tu z sobą.
— Zapewne wspólnik oczekiwał w okolicy. — Gdzie się znajduje, powiedz mi pani, najbliższa ztąd oberża?
— W Chapelle-en-Serval.
— Tam się pewnie połączyli.
— Niepodobna!
— Dla czego!
— Ponieważ szedł do Baron, a nie do Chapell-een-Serval.
— Tak pani powiedział, ale nie chodziłaś za nim.
— Naturalnie, że nie...
— A czy mogłabyś pani poznać tego człowieka, gdybyś go zobaczyła?
— Poznałabym go od pierwszego rzutu oka; tylko jak się zdaje, strzedz się on będzie przyjść tu po raz drugi w naszą okolicę... Zbyt by się obawiał aby nie zauważono jego twarzy i nie przypomniano sobie jego czerwonej czupryny.
Doktór Gilbert zadał jeszcze kilka pytań mniej ważnych, poczem gdy weszło trzech chłopów na poczęstunek, przestał wypytywać gospodynią oberży.
— Widocznie, mówił sobie, człowiek ten nie mógł sam działać, musiał zatem mieć wspólnika oczekującego gdzieś z wozem... trzeba się poinformować w Chapelle-en-Serval.
Gilbert skończył szybko śniadanie, zapłacił wdowie Magloire, i życząc jej dnia dobrego, udał się ku Chapelle-en-Serval.
Wioska ta bez porównania jest ważniejszą i więcej ma życia aniżeli Pontarmé.
Cztery czy pięć oberży lub kawiarni, świecą szyldami wzdłuż głównej ulicy, której domy stoją na wielkiej drodze z Paryża do Senlis.
Pierwszy szyld, jaki wpadł w oczy doktorowi był to szyld oberży pod „Białym koniem“.
W tej oberży, powóz kursujący pomiędzy Morfontaine, a stacyami Luzarches-Survilliers, zatrzymywał się, aby wysadzać lub zabierać podróżnych, Gilbert znany był w tej oberży.
— Zacznę od tej... myślał.
Wszedł, zamienił słów kilka z oberżystą, który zbliżył się na jego spotkanie i kazał sobie podać butelkę piwa.
— Czy pan będzie czekał na powóz z Morfontaine? zapytała go gospodyni.
— Nie moja kochana pani, przychodzę umyślnie, żeby panią zobaczyć...
— Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony... Czy przypadkiem panie doktorze potrzebowałbyś moich usług?
— Być może.
— Jestem cała na pańskie usługi... O cóż chodzi?
— O pewne wyjaśnienia, które być może będziesz mi mogła pani dać.
— Z największą chęcią, jeżeli tylko to będzie w mojej mocy.
— Wystarczy sięgnąć pamięcią w niezbyt dawną przeszłość.
— Tylko że ja mam bardzo krótką pamięć, — chyba że coś uczyni na mnie wielkie wrażenie, inaczej zaraz zapominam...
— Podejmuję się skierować panią na właściwą drogę..
— A zatem spróbuj pan, panie doktorze.
— Zapewnie słyszałaś pani o zejściu policyi, jakie miało miejsce w ostatnich czasach w Pontarmé, w oberży wdowy Magloire?
— O! co to, to słyszałam, — nie mało o tem się nagadali w całym okręgu... Było to z powodu jakiejś zbrodni, spełnionej, jak mówiono w domu tej poczciwej kobiety... Wykradziono trumnę z furgonu przedsiębierstwa pogrzebowego.
— O to właśnie chodzi... Widzisz pani, że masz pamięć wyborną.
— Rzecz ta uderzyła mnie... Ale przecież nie co do tego chcesz pan odemnie wyjaśnień?
— Przepraszam, właśnie co do tego.
— Nie wiem nic więcej, jak tylko to, cały świat o tem wie.
— Być może jednak wiesz pani o tem więcej, aniżeli tobie samej się zdaje.
— Co do zbrodni?
— Nie, co do zbrodniarzy.
— Boże wielki! zawołała dobra kobiecina, wznosząc ręce do sufitu. — Czyż pan sobie wyobrażasz, że ja ich znam?
— Tak.
— O to także, nigdy w życiu! — Co za okropność!
— Nie mówię, żebyś ich pani miała znać osobiście, ale być bardzo może, żeś pani ich widziała, nie wiedząc kto oni są.
— Czyżby mieli być w mojej oberży?
— Postaram się o tem przekonać, w miarę tego co mi pani powiesz.
— Mów pan prędko panie doktorze? Przerażasz mnie pan... Na samą myśl, że podobnych łotrów miałam u siebie, że im usługiwałam, nie wiedzieć co się ze mną robi.
— Uspokój się moja kochana pani... potrzebujesz całej zimnej krwi, aby mi odpowiedzieć... Czy przypominasz sobie pani jedną noc w zeszłym miesiącu, podczas której szalała straszna burza?
— Czy przypominam sobie! Oh wielki Boże! naturalnie, że tak... Myślałam, że lada chwila pioruny dom spalą, albo uragan go wywróci! Mówią, że właśnie podczas tej okropnej nocy wykradziono trumnę w oberży wdowy Magloire... Czy to prawda?
— Prawda... W ciągu dnia lub wieczoru poprzedzające go tę burzę, czy przyjmowałaś pani jakich podróżnych?
— Ba! tyle osób u nas bywa piechotą i konno... Nie przypominam sobie dobrze...
— Spróbuj pani przypomnieć sobie.
Oberżystka zamyśliła się.
— Ależ zawołała nagle, zaczynam przypominać sobie. Miałam u siebie jednego podróżnego z wozem... jakiegoś handlarza zboża.
— Czy to był pani znajomy?
— Oh! nie bynajmniej!.. Widziałam go poraz pierwszy. — Jadł tutaj śniadanie, potem poszedł odwiedzić kilku rolników okolicznych, nakoniec powrócił, aby oczekiwać na jednego ze swoich przyjaciół, również jak i on handlarza zboża.
Gilbert zadrżał.
— Ten człowiek, który jadł tu śniadanie, zapytał z żywością, czy to był tęgi chłopak, prędzej wysokiego, aniżeli nizkiego wzrostu?
— Właśnie taki.
— A jego włosy? jakiego odcienia były jego włosy?
— Czerwone jak marchew, panie doktorze...
Gilbert uśmiechnął się z tryumfem.
Niewątpliwie był na dobrej drodze.
Oberżystka mówiła dalej:
— Ten chłopak nie był ładny, oh! bynajmniej, ze swemi czerwonemi włosami, ale miał minę człowieka lubiącego dobrze i wesoło żyć.
— Mówiłaś mi zdaje się kochana pani, że on podróżował z wozem.
— Pewien rodzaj szarabanu, panie doktorze, zatoczył go do mojej zamykanej wozowni.
— Kiedy wychodził po śniadaniu, czy nie wspominał, że idzie do Pontarmé?
— Bardzo być może, ale nie mogłabym na pewno tego utrzymywać.
— A jak długo bawił?
— O! przeszło trzy godziny... Powróciwszy kazał sobie podać karafkę absyntu i czytał gazetę dla zabicia czasu, aż dopóki nie przybył przyjaciel którego oczekiwał.
— Przypominasz pani sobie tę osobę?
— O! doskonale. Ja sama usługiwałam im przy stole w pokoju na pierwszem piętrze.
— Jak wyglądał ten nowo przybyły?
— Wyglądał na to czem był, na handlarza zboża, jak i tam ten pierwszy, ale daleko ładniejszy chłopiec od swego towarzysza.
— Ile lat mógł mieć?
— Dwadzieścia osiem albo trzydzieści, jak mi się zdaje, może więcej, może mniej — nie znam się na tem tak bardzo.
— Jak długo ci dwaj ludzie tu bawili?
— Prawie do samej jedenastej... Postanowili nocą udać się do Baron, i pojechali pomimo grożącej burzy.
Doktór Gilbert zamyślił się, milczał przez parę sekund, poczem zapytał znowu:
— A czy ten wóz, o którym pani mówiłaś był lekki?
— Tak panie... szaraban ze skórzenemi firankami...
— A czy przypadkiem nie spojrzałaś pani na tabliczkę wozu, i nie odczytałaś na tej tabliczce nazwiska właściciela?
— Nie panie.
— A więc to czegom się dowiedział, nie na wiele mi się przyda! rzekł Gilbert z gniewem. Ci dwaj ludzie są to zapewno zbrodniarze, nie ulega to wątpliwości; pozostawili po sobie ślady zbyt wyraźne, ale zkąd przybyli? co się z niemi stało? W tem leży zagadka! Czy pokazali prawdziwe swoje twarze? czy mieli zwykłe suknie na sobie? Czy przeciwnie byli przebrani? Jak się o tem wszystkiem dowiedzieć?
Chociaż doktór mówił bardzo cichym głosem, oberżystka usłyszała ostatnie jego słowa.
— Przebrani? powtórzyła. — Nie wyglądali na na przebranych... W każdym razie choćby byli przebrani, nie przeszkodziłoby mi to poznać ich.
— Poznałabyś ich pani?
— O! z pewnością...
Oczy doktora zabłysły i rzekł żywo.
— Bardzo być może, moja kochana pani, że znajdę sposób przyprowadzić tu jednego lub drugiego z tych ludzi których podejrzywam, — obydwóch może. — Przyjrzysz się pani ich twarzom, postawie, posłuchasz ich głosu. — Jeżeli poznasz w nich swoich klientów z przeszłego miesiąca, pilnować będziesz siebie tak, aby im nie okazać, że ich poznajesz. Zresztą, żebyś pani nie była zaskoczoną nieoczekiwanie, dam pani znać na dzień przedtem.
— Bądź pan spokojny panie doktorze. — Okiem nie mrugnę... Potrafię dobrze ich obejrzeć tak, żeby się nie spostrzegli. — Byłaby to wyborna rzecz, żeby się tak udało schwytać tych dwóch łotrów!
— Będziemy probować kochana pani i być może, powiedzie się nam!
Powóz z Morfontaine idący do Survilliers, stanął przed drzwiami oberży pod „Białym koniem“.
Doktór Gilbert zajął w nim miejsce, aby się udać do Paryża.
Bardzo był zakłopotany.
Znalezione wskazówki, do tej chwili, nie doprowadzały do żadnego pozytywnego rezultatu.
Jeżeli osobistość rzekomych handlarzy zboża nie ukrywała w sobie osobistości Filipa i jego lokaja, gdzie szukać prawdziwego śladu?
Myślał, on także, o cofnięciu aż do punktu wyjścia, — to jest do poszukiwania, zkąd wyszło oskarżenie.
Wszedłszy do swego mieszkania w hotelu du Louvre, zamknął się, aby ułożyć rodzaj protokółu, ze wszystkich kroków uczynionych w Pontarmé i w Chapelle-en-Serval, i postanowił rozpocząć wkrótce w innym kierunku, nowe śledztwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.