Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Denhoff nie oglądał się za siebie, był jakby ogłuszony, jak dotknięty paraliżem. Martwym wrokiem spoglądał na pola mijane, na znajome drzewa przydrożne, biernie przypominając szczegóły różne z przeszłości. Wolant przerzynał rozstajne drogi, z daleka widniała duża grupa drzew i krzewów na wzniesieniu. To okopy wodzewskie. Szalona tęsknota, aby jeszcze raz ujrzeć drogie zacisze owładnęła Denhoffem z taką władczą siłą, że nie mógł oprzeć się jej rozkazowi.
— Jedźmy na okopy! koniecznie, tędy przez łąki — wydał polecenie.
Stangret zdumiał, lecz skręcił konie na miejscu.
— Jaśnie pan spóźni się na pociąg.
— Wszystko jedno! jedźmy tam prędko, prędko!
Minęli folwark wodzewski, zostawiając go na boku, poczem wolant wtoczył się pomiędzy wielkie sypane wały, obrosłe bujną roślinnością. W parowie głębokim i ciemnym Denhoff zatrzymał konie, wysiadł.
— Poczekajcie tu, ja wkrótcę nadejdę — rzekł do stangreta.
Poszedł przez obszerną polankę, dążąc do cypla okopów. Pogrążył się w wązką „alejkę Dorydy“. Po obu jej stronach jagody głogów błyskały z pomiędzy więdnących liści, jak zaskrzepłe sople krwi. Pod stopami Denhoffa uginała się obfita trawa, dzikie róże chwytały go kolcami rozłożystych gałęzi. Cicho tu i zacisznie, jak w nawie kościelnej, świerszcz łąkowy ćwierkał w krzakach, czasem głośny szelest zwiastował bliskość jaszczurki śmigłej, lub polnej myszy. Ryszard szedł sprężyście, walcząc z poczynającem się rozrzewnieniem, odpychał je od siebie, stąpał krokiem twardym po tym cmentarzu wspomnień. Doszedł do miejsca, gdzie stał jego stolik i ławeczka. Ryszard krzyknął lekko, nie było już nic z tego, tylko pusty placyk trawy, zeszpecony otworami, pozostałemi po nich. Z dużej świeżej jamki, od nogi stolika, wyglądała wielka żaba ropucha. „Panicz“ zdusił skowyt w piersiach, dłoń przeciągnął po czole, mokrem od potu, fałdowanem przez ból. Krokiem mniej pewnym poszedł dalej. W drugim parowie zobaczył dąb ulubiony niegdyś, już ścięty, ociosany, leżący na trawie bezwładnie.
— Gospodarują Trawkowscy! Jak ci ludzie nie mają ideałów, gotowi wykarczować okopy, orać je i zasadzać kartoflami — myślał ponuro.
Piął się na cypel z trudem, nogi mu ciężyły w kolanach i w krzyżu czuł szarpanie nerwowe, obezwładniające go. Ale wszedł, stanął na wierzchołku wyniosłego zrębu i patrzał. Dokoła niego, hen, daleko rozpostarte pola rżysk żółtych, łąki szaro zielone, zarośla, moczary. Wśród gąszczów kaliny i tarnin, szumi rzeczka, zjeżona grzywą pian, pędzi wartko po kamieniach, niekiedy skacząc z wdziękiem młodzieniaszka, czasem rwąc naprzód z wściekłością i gryząc kamieniste podłoże. Zbałwanione wody porywają gałęzie, kłaczki trawy i szumią i grzmią. „Panicz“ nasyca łzawe oczy widokiem wsi leżącej prawie pod okopami, nawet zwie się Zaokopowa; stąd pochodzą Trawkowscy. Ale nie myśli o nich, błądzi wzrokiem po ukochanej okolicy. Tam jego las czerni się ciężką barykadą drzew, tam kępa topoli, białe mury folwarku, czerwone dachy, to Worczyn. Zaledwo półgodziny, jak ich wszystkich opuścił i już za nimi tęskni.
— Co oni tam teraz robią? Czy myślą, czy mówią jeszcze o mnie, czy się domyślają, że jestem na okopach i patrzę na dach ich domu?
Ryszard nieśmiało skierował oczy na park wodzewski, był blisko, oddzielony od niego małym skrawkiem pola. Młodzieniec zadrżał. Oto widzi doskonale tę swoją siedzibę dwuletnią i już straconą. Oto sosna „głowonóg“ zwieszona dziwacznie nad brzegiem parowu, świeci na niej obrazek Bogarodzicy, to pamiątka po nim. Tam widać aleję, modrzewiową, jaka ciemna i piękna, tam dachy budynków, tunel grabowy, tylko domu już ani śladu, schowany w gąszczach parkowych. Nie, owszem, widać, widać szczyt ganku; na tle ciemnego świerku w zachodzie słońca wierzchołek ten błyszczy niby odłamek złota.
Denhoff uniesiony czcią głęboką porwany entuzjastyczną siłą uczucia wyciągnął ramiona i zawołał:
— Domu mój! domu mój, czy ja cię odzyskam!?...
Załkał, jęknęło mu w piersi. Pochylił głowę odruchowo zdjął kapelusz, jakby nad pomnikiem pogrzebanej, drogiej pamiątki. Nie zdając sobie sprawy z tego co robi, ukląkł. Teraz już nie walczył z sobą, nie próbował walczyć. Długo tamowany płacz wybuchnął wulkanicznie, piersi nie mogły znieść takiego naporu skowytów żałosnych, rozpaczliwy krzyk duszy był zbyt potężnym, zbyt żywiołowo okrutnym by mógł być dłużej więziony. Łzy falą rzęsistą zerwały wszelkie tamy, przebiły się przez zaciśnięte powieki i buchnęło łkanie, jak orkan straszliwe. „Panicz“ upadł na ziemię, zatonął w szlochaniu tragicznem, w łzach gorzkich, bolesnych. Płakał na grobie marzeń młodzieńczych, na grobie swych ideałów, na grobie tej ziemi własnej, którą postradał, a którą pragnąłby wyrwać teraz z obcego władania. Lecz już nie może. Jest oto słaby, zupełnie bezwolny, leży na ziemi drogiej, umiłowanej nad wszystko, ale już nie jego własnej. Sam ją zmarnował, oddał w ręce swych katów, więc to on jest wrogiem samego siebie, on przez czas dwóch lat kuł gilotynę na własną głowę, aż spadła mu na nią, pokaleczyła i każe żyć. Z ranami, z nożami w sercu pójdzie w świat, z wieczną tęsknotą w zbolałej duszy, z obrazem tego najdroższego szmatu ziemi w oczach, szukających ostoi.
— Boże zmiłuj się! Boże daruj mi winy przeciw mej ziemi popełniane. Zsyłaj mi jarzmo karcące jakie zechcesz, będę je dźwigał... tylko pozwól mi tu powrócić, pozwól mi odzyskać ten zagon ubóstwiany, nie odbieraj mi nadziei, że doń powrócę z inną siłą, z hartem w duszy, z mocarną przewagą nad słabością mej jaźni, nad jej wadami. Spraw, niech się stanę innym człowiekiem, daj mi ducha, któryby zwalczał dramat mej natury, jej chwiejność i brak woli. Zostaw mi na otuchę promień wiary, że tę ziemię kiedyś ujrzę znowu, że obejmę ją miłującem ramieniem, jak matkę swą, że ją powitam tak, jak teraz żegnam. Boże! Boże! Tyś wielki, Ty to możesz! Ty sprawisz to! To się spełni! spełni!... to już mój cel!... to się spełnić musi!
Młodzieniec modlił się głośno, jakby przed obliczem Stwórcy całował ziemię i oblewał ją łzami. Chłonął w siebie zapach jej i twórczą moc. Słońce zaszło, cień omotywał okopy, że stanęły już w mętnej pomroce wieczornej. Denhoff leżał wciąż wyczerpany, zastygły w swej kontemplacji rozpacznej. Twarz spłakaną wtulił w gęsty kożuch trawy, ciałem jego miotał zimny przejmujący dreszcz.
Dzikie róże, kaliny, czeremchy zwikłane chrzęst swój niosły nad głową bolejącego „panicza“; szumy te szeptały słodko.
— Powrócisz do nas, powrócisz.
Rzeczka skręcona w wirach, dudniąc hałaśliwie wołała również.
— Powrócisz! Powrócisz!
Denhoff podniósł się, klęcząc ucałował ziemię z pobożnością, małą jej przygarstkę, wygrzebaną z trawy, schował do portfelu, razem z fotografją Dory.
Wstał z kolan wyprostował się, przez łzy jeszcze patrzał na szarość dokoła. Znikały prawie zarysy okopów. Spojrzał na ostanią smugę słońca złoto różową.
— Muszę tu powrócić i... powrócę! Teraz... w świat!
Szybko zbiegł z cypla, ciągle w tej smudze przejasnej świecącej mu przed oczyma, tak dopadł do wolantu. Wyjechał z parowu na drogę, okopy szumiały za nim.
— Wróć do nas i trwaj wśród nas.
— Żegnaj synu, ale wróć — wołała za nim jego ziemia.
— Powrócę tu, muszę powrócić! — krzyknął z niebywałym ogromem pragnień.
Z obietnicą na ustach, z pożądaniem w sercu “panicz“ ruszył w świat.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
KONIEC.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.