Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
Po co Gwizyusz przybył do Luwru.

Za Gwizyuszem szło wielu oficerów, dworzan i szlachty, za nimi następował lud, mniej świetny, ale groźniejszy.
Tylko panowie weszli, lud pozostał za drzwiami.
Było to miejsce ludu, którego krzyki rozlegały się nawet wtedy, gdy Gwizyusz znikł im z oczu.
Na widok tego wojska, składającego orszak paryzkiego bohatera, straże pochwyciły za broń i rzucały na lud groźne spojrzenia, a nawet nieme wyzwania.
Gwizyusz zauważył postawę straży, dowodzonej przez Crillona; ukłonem powitał pułkownika, który stał na przedzie ze szpadą w ręce.
Lekceważenie jednego człowieka uderzyło księcia.
Czoło jego zachmurzyło się; lecz w miarę jak zbliżał się do króla, nikł zły humor i widzieliśmy, że z uśmiechem wszedł do gabinetu Henryka III-go.
— A! to ty mój kuzynie?... — rzekł król. — Jakiż hałas sprawia twoje przybycie? sądziłem, że trąby się ozwały.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę — w Paryżu, trąby odzywają się tylko dla króla, jak w polu dla generała, ja zaś znam się na obojgu i wiem czego używać. Tutaj za wieleby robiły hałasu dla poddanego, tam zaś, byłyby niczem dla monarchy.
Henryk przygryzł usta.
— Na Boga!... — rzekł po chwili milczenia, w której oczami badał księcia lotaryngskiego. Czy dopiero przybywasz z oblężenia Chanté?
— Dopiero, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę oblewając się rumieńcem.
— Na honor, to za wiele dla nas zaszczytu, mój kuzynie, za wiele, za wiele zaszczytu.
Henryk III-ci użył tych wyrazów dla ukrycia prawdziwej myśli, jak przed bateryą dział stawiają szereg żołnierzy, którzy dopiero w potrzebie mają rażące gromy odsłonić.
— Za wiele zaszczytu — powtórzył Chicot z taką intonacyą, że zdawało się, że to król mówi.
— Najjaśniejszy panie, zapewnie żartujesz tylko, bo któżby swojemi odwiedzinami mógł cię zaszczycić?
— Chciałem przez to powiedzieć, panie Gwizyuszu — odparł Henryk — że prawdziwy chrześcianin, po powrocie z wojny, naprzód, powinien Bogu dzięki złożyć, a potem przybyć do króla Czcij Boga, służ monarsze, jest to prawda napół religijna, napół polityczna.
Rumieniec Gwizyusza stal się widoczniejszym; król spostrzegłszy to, przeniósł wzrok na księcia Andegaweńskiego i przekonał się, że o ile tamten był czerwonym, o tyle ten bladym.
Wzruszenie mogące się podwójnie tłumaczyć, uderzyło go.
Odwrócił oczy, przybrał twarz w łagodność i wszystko pokrył wyrazem grzeczności, pod którym zwykle chowają się pazury.
— W każdym razie — rzekł — cieszy mię bardzo, że uszedłeś niebezpieczeństw wojny, mimo, że się na nie narażałeś. Ale podobno niebezpieczeństwa cię znają i uciekają przed tobą.
Książę ukłonem podziękował za grzeczność.
— Mimo tego mój kuzynie, nie unoś się dumą, bo ona sprawiłaby przykrość nam osobliwie, nam którzy jemy, pijemy, śpiemy i nową układamy modlitwę.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odparł książę — wiemy, iż jesteś monarchą oświeconym i pobożnym, że nigdy nie spuszczasz z myśli chwały Boga i pomyślności jego kościoła. Dlatego właśnie, z taką ufnością zbliżamy się do Waszej królewskiej mości.
— Henryku, przypatrz się zaufaniu twojego kuzyna — mówił Chicot pokazując królowi dworzan, którzy przez uszanowanie stali w oddaleniu.
Twój kuzyn zostawił trzecią część swojego wojska przed twoim gabinetem, a dwie części przed Luwrem.
— Z ufnością?... — powtórzył Henryk — czy nie zawsze z ufnością mój kuzynie, zbliżasz się do mnie?
— Najjaśniejszy panie, ja mówię o zaufaniu w przedmiocie, który ci zamierzyłem przedłożyć.
— A! więc masz mi coś zaproponować. Mów więc z ufnością, z zupełną ufnością. Bardzom ciekawy twojego przełożenia.
— Mam ci, Najjaśniejszy panie przedstawić najpiękniejszą myśl, jaka kiedykolwiek zajmowała świat chrześciański, od chwili gdy krucyaty stały się niepodobne.
— Słucham cię, książę.
— Najjaśniejszy panie — mówił Gwizyusz tak, aby go w przedpokojach słychać było; nie napróżno Najjaśniejszy panie nazywasz się arcychrześciańskim monarchą, tytuł ten obowiązuje do gorliwej obrony wiary. Najstarszy syn kościoła, pierwszy być powinien do obrony matki.
— Otóż go macie!... — zawołał Chicot — mój kuzyn prawi jak kaznodzieja, chociaż ma rapir u boku i kołpak na głowie: to mnie teraz nie dziwi, że mnichy chcą prowadzić wojnę. Henryczku, daj pułk dla Gorenflota.
Książę udał, że nie słyszy; Henryk założył nogę na nogę, rękę oparł na kolanie a brodę na dłoni.
— Czy kościołowi zagrażają Saraceni?... — zapytał. Albo czy czasem nie zachciało ci się tytułu króla Jerozolimskiego?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — ten napływ ludu, który mię witał błogosławiąc, jest nagrodą za gorliwość o wiarę. Jeszcze przy wstąpieniu na tron Waszej królewskiej mości, przedstawiłem projekt związku pomiędzy prawowiernymi panami.
— Tak, tak, pamiętam — odezwał się Chicot. Henryczku czy zapomniałeś o świętym Bartłomieju? jak też można zapominać o tak ważnej sprawie?
Książę odwrócił się i ze wzgardą spojrzał na Chicota, nie wiedząc nawet ile wpływu wymówione wyrazy mogły wywrzeć na króla, osobliwie po odkryciu pana de Morvilliers.
Książę Andegaweński położywszy palec na ustach, blady i nieruchomy patrzył na księcia Gwizyusza.
Tym razem, król nie spostrzegł znaków jakiemi rozmówili się książęta, ale Chicot pod pozorem podania papierowego cacka, zbliżył się i rzekł cicho.
— Patrz na brata, Henryku.
Henryk wzniósł prędko oczy, a palec księcia Andegaweńskiego opadł natychmiast.
Henryk widział poruszenie i odgadł wszystko.
— Najjaśniejszy panie — mówi? książę Gwizyusz uważający każdy krok Chicota, prawowierni zjednoczenie nazwali świętą Ligą, która ma na celu wzmocnić tron przeciwko hugonotom, jego śmiertelnym nieprzyjaciołom.
— Wybornie!.. — zawołał Chicot — zatwierdzam „pedibus et nutu”.
— Ale nie dosyć zjednoczenia — mówił książę — nie dosyć utworzyć masę, jakkolwiek silną, trzeba jej nadać kierunek. W królestwie takiem, jak Francya, nie można zgromadzać się bez pozwolenia królewskiego.
— Masa?... — powtórzył Henryk nie usiłując nawet ukryć podziwienia.
— Masa!... — zawołał Chicot — która pod zdolną dłonią piękne wyda owoce.
Cierpliwość księcia zdawała się wyczerpywać; ściął przecież zęby i nogą mocno uderzył w posadzkę.
— Dziwię się, Najjaśniejszy panie — rzekł — że pozwalasz przerywać tak ważną rozmowę.
Chicot czując słuszność uwagi, obejrzał się w około i udając głos odźwiernego w parlamencie, zawołał:
— Ciszej! ciszej panowie.
— Masa — powtórzył król nie mogąc strawić tego wyrazu — to bardzo pochlebne dla religii: ale naprzeciw tej masie wielu jest protestantów w mojem państwie?
Książę zdał się namyślać.
— Czterech — rzekł Chicot.
Ten dowcip rozśmieszy! przyjaciół króla.
Gwizyusz zmarszczył brwi, a dworzanie szemrali przeciw śmiałości gaskończyka.
Król zwrócił się do szemrzących, a ponieważ gdy chciał, umiał sobie nadać powagę, szmer ustał.
Następnie, spojrzawszy na księcia, rzekł:
— A więc czego żądasz, mój kuzynie?
— Żądam Najjaśniejszy panie, bo miłość ludu dla króla jest mi droższą jak własna, żądam, abyś Wasza królewska mość okazał jak jesteś gorliwym o wiarę i żebyś rozpoczęcie wojny wstrzymał swoją powagą.
— Nie idzie tu o wojnę, mój kuzynie — odpowiedział Henryk — mam wojska pod twojemi rozkazami, które gdy opuszczasz, zapewne dobre mi rady przynosisz.
— Najjaśniejszy panie, kiedy mówię o wojnie, winienem się jaśniej wytłomaczyć.
— Słucham cię mój kuzynie; wybornym jesteś wodzem i rozmowa w tym przedmiocie z tobą, bodzie zajmującą pewnie.
— Chciałem powiedzieć Najjaśniejszy panie, że wojna, do której jesteś powołany, będzie dwojakiego rodzaju: moralna, że się tak wyrażę i polityczna; wojna przeciwko wyobrażeniom i przeciw ludziom.
— Do dyabła!... — rzekł Chicot.
— Ciszej!... — zawołał król.
— Ludzie — mówił książę — są widzialni, dotykalni, śmiertelni, gdy się połączą, można na nich uderzyć i pobić; pobitych można karać i wieszać.
— Nawet bez poznania ich przewinień, zrobił uwagę Chicot.
— Ale wyobrażenia — mówił dalej książę — trudniejsze są do pokonania. Wyobrażenia są niewidzialne a przecież wszędzie przenikają i prześlizgują się; ukrywają się one osobliwie przed oczyma tych, którzy je zniszczyć pragną, rzucone nasiona, puszczają głęboko korzenie: im bardziej ich gałęzie podcinać, tem mocniej się krzewią; w końcu, stają się silne i nie do wykorzenienia. Myśl, Najjaśniejszy panie, jest to iskra, która pada na dach słomiany; bacznego potrzeba oka, aby odgadnąć, gdzie zapali i dlatego Najjaśniejszy panie, czuwać potrzeba.
— Oto czterech hugonotów!... — zawołał Chicot.
— Dla owego czuwania, radzę Najjaśniejszy panie, abyś mianował naczelników Ligi.
— Czy wszystko powiedziałeś, mój kuzynie?... — zapytał Henryk.
— Wszystko, szczerze, jak to mogłeś widzieć Najjaśniejszy panie.
Chicot ciężko westchnął, a książę Andegaweński śmielej spojrzał na Lotaryngskiego księcia.
— Cóż o tem myślicie, panowie?.. — zapytał król obecnych.
Chicot nic nie odpowiedział, wziął kapelusz i rękawiczki, następnie lwią skórę za ogon pociągnął w róg pokoju i legł na niej jak długi.
— Chicot, co robisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — noc najlepszą jest doradczynią. Najprzód się prześpię, a potem księciu Gwizyuszowi odpowiem.
Książę rzucił groźne spojrzenie na gąskończyka, na które tenże odpowiedział chrapaniem.
— Co myślisz Najjaśniejszy panie? — zapytał książę.
— Myślę, że jak zwykle, masz słuszność mój kuzynie; zwołaj naczelników Ligi, stań na ich czele, a ja wybiorę człowieka potrzebnego dla wiary.
— A kiedy to będzie? — zapytał książę.
— Jutro.
Wymawiając ten wyraz, król się nieco uśmiechnął.
Książę Andegaweński myślił się oddalić, gdy król rzekł:
— Pozostań, mój bracie; chcę z tobą pomówić.
Gwizyusz potarł czoło, jakby myślom chciał ulżyć i niebawem oddalił się.
Po chwili, słychać było tłum witający go tak samo, jak kiedy wchodził do Luwru.
Chicot donośnie chrapał, ale nie ręczymy, czy spał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.