Pani Bovary/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Powoli, sama zaczęła podzielać obawy Rudolfa, z początku czuła się upojona miłością i o niczem więcej nie myślała. Teraz jednak, gdy miłość ta, stała się niezbędną dla jej życia, lękała się aby z niej nic nie uronić, aby nawet zakłóconą nie została. Gdy powracała od kochanka, rzucała trwożne spojrzenia w około siebie, śledząc niespokojnie każdą postać, która się przesuwała po widnokręgu i każde okienko, z którego mogła być dostrzeżoną. Słuchała odgłosu kroków, nawoływania oraczy, szmeru pługów i stawała blada i drżąca jak zżółkłe liście topoli szeleszczące nad jej głową.
Jednego raną, gdy tak do domu śpieszyła, zdało jej się że spostrzega długą lufę strzelby na siebie wycelowaną, wystającą po nad brzeg beczułki przez pół ukrytej w trawie, nad samym rowem. Emma zdrętwiała prawie ze strachu, postąpiła jednak dalej, a wtem z beczki ukazał się mężczyzna, tak jak owe figurki, które nagle wyskakują z dna pudełek. Miał kamasze pozapinane do samych kolan, czapkę naciśniętą na uszy, nos czerwony i wargi drżące z zimna. Był to kapitan Binet, czatujący na dzikie kaczki.
— Czemuż się pani z daleka nie odezwałaś! wykrzyknął. Kiedy się zobaczy strzelbę, to zawsze należy ostrzedz.
Poborca usiłował tym sposobem ukryć własną obawę, gdyż z uwagi że rozporządzenie prefektoralne zakazywało polować na kaczki inaczej jak z czółna, pan Binet pomimo całego swego poszanowania dla prawa, był z niem w niezgodzie. To też każdej chwili obawiał się ukazania strażnika polnego, chociaż z drugiej strony ten niepokój dodawał pieprzyku jego przyjemności i sam w swej beczce, winszował sobie swego powodzenia i dowcipu.
Poznawszy Emmę, ochłonął z wielkiego strachu i rzekł zaraz rozpoczynając rozmowę:
— Nie bardzo ciepło, aż szczypie!
Emma nic nie odpowiedziała. Poborca mówił dalej:
— I pani tak rano się wybrała?
— Tak jest, odrzekła jąkając się, powracam od mamki gdzie umieszczone moje dziecko.
— A! bardzo pięknie! bardzo pięknie! Ja zaś tak jak mnie pani widzisz, od świtu jestem tu; lecz powietrze tak jest mgliste, że trzebaby mieć pióra na końcu...
— Żegnam pana! przerwała mu Emma, idąc dalej w swoją drogę.
— Najniższy sługa pani dobrodziejki! odparł sucho.
I powrócił do swej beczki.
Emma zaraz pożałowała że tak niegrzecznie pożegnała poborcę. Będzie zapewne robił niekorzystne dla niej wnioski. Powieść o mamce była najniewłaściwszą w świecie, gdyż całe Youville wiedziało, że mała Bovary od roku już powróciła do rodziców. Zresztą, nikt nie mieszkał w pobliżu miasteczka, ta droga prowadziła tylko do la Huchette; Binet zatem mógł się domyśleć zkąd powracała i nie będzie milczał, rozgada o tem wszędzie, to rzecz pewna! Do samego wieczora Emma wysilała umysł na wynalezienie jakiego prawdopodobnego kłamstwa, mając ciągle przed oczyma niefortunnego myśliwca.
Po obiedzie, Karol widząc ją zamyśloną, zaprowadził do państwa Homais, aby się rozerwała; pierwszą osobę, którą ujrzała wchodząc do apteki, był znowu on, poborca! Stał przed kantorem, oświecony blaskiem czerwonej bani i mówił:
— Proszę o pół uncyi witryoleju.
— Justynie! zawołał aptekarz, przynieś tu kwas siarczany.
Potem dodał, zwracając się do Emmy, która chciała pójść na górę do pokoju pani Homais:
— Nie, nie, niech się pani nie trudzi, moja żona zaraz przyjdzie. Niech się pani tymczasem ugrzeje przy piecu... za pozwoleniem... Dobry wieczór, doktorze (aptekarz lubił wymawiać ten wyraz, jak gdyby nawet zwrócony do drugiej osoby część blasku swego zlewał na niego)... Uważaj tylko żebyś nie poprzewracał moździerzy!.. przynieś lepiej krzesełka z małej salki; wiesz przecie, że nie wolno ruszać foteli z salonu:
I Homais zerwał się, żeby odnieść na miejsce nietykalny fotel, gdy Binet zażądał jeszcze pół uncyi kwasu cukrzanego.
— Kwasu cukrzanego? powtórzył wzgardliwie aptekarz. Nie znam tego! Pan chcesz może kwasu cytrynowego? Cytrynowego, nieprawdaż?
Binet objaśnił, że potrzebował jakiego płynu ostrego dla przyrządzenia miedzianej wody do czyszczenia myśliwskich przyborów. Emma zadrżała. Aptekarz, powiedział:
— W istocie, pogoda nie sprzyja, z powodu wilgoci.
— Jednakże, odparł poborca z lekkim odcieniem ironii, są osoby, którym to nie przeszkadza.
Emma dusiła się.
— Daj mi pan jeszcze...
— Kiedyż on raz sobie pójdzie! myślała.
— Pół uncyi olejku terpentynowego, cztery uncye żółtego wosku i półtorej uncyi kości zwęglonych, jeżeli łaska, do wyczyszczenia lakierowanej skóry moich przyrządów.
Aptekarz zaczynał kruszyć wosk, gdy pani ukazała się z Ireną na rękach, Napoleonem obok siebie i Atalią z tyłu. Usiadła na ławeczce pod oknem, utrechtem pokrytej, chłopczyk wlazł na taburet, podczas gdy siostrzyczka jego kręciła się koło pudła ze ślazowem ciastem, przy swoim tatuniu. Ten zaś napełniał lejki, korkował flaszki, przylepiał etykietki, robił paczki. Nie przeszkadzano mu; od czasu do czasu tylko słychać było dźwięk mosiężnych ciężarków na wagach i kilka słów półgłosem wymówionych przez aptekarza dającego polecenia swemu uczniowi.
— Jakże się ma córeczka pani? zapytała z nienacka pani Homais.
— Cicho tam; krzyknął mąż jej piszący rachunek w brulionowej książce.
— Dla czego jej pani z sobą nie przyprowadziła? rzekła jeszcze półgłosem pani Homais.
— Sza! sza! ozwała się Emma wskazując palcem na aptekarza.
Lecz Binet, cały zajęty rachunkiem, który miał zapłacić, zapewne nic nie słyszał. Nakoniec wyszedł z apteki. Emma pozbywszy się poborcy, głęboko westchnęła.
— Jak pani ciężko oddycha! rzekła pani Homais.
— Ach! bo tu trochę duszno! odpowiedziała.
Kochankowie tedy zaraz nazajutrz pomyśleli o urządzeniu sobie schadzek; Emma chciała przekupić swoją sługę podarkiem; lecz bezpieczniej było wynaleźć w Yonville jakie tajemnicze ustronie. Rudolf przyrzekł się tem zająć.
Przez całą zimę, najmniej trzy razy w tydzień przychodził Rudolf do ogrodu. Emma umyślnie wyjęła klucz z baryerki, Karol myślał że go zgubiono. Aby ją uprzedzić, Rudolf rzucał garść piasku w zazdrostki. Ona zrywała się natychmiast; lecz czasem musiała czekać, bo Karol lubił gawędzić przy kominku. Niecierpliwość ją pożerała, gdyby oczy jej miały tę władzę, byłyby go pewnie przez okno wyrzuciły. Wreszcie zaczynała się rozbierać; potem brała książkę i czytała najspokojniej w świecie, jak gdyby ją czytanie zajmowało. Tymczasem Karol, położywszy się do łóżka, wołał na nią żeby szła spać.
— Chodźże Emmo, mówił, już późno.
— Zaraz idę! odpowiadała.
Ponieważ go światło raziło, obracał się do ściany i zasypiał. Natenczas ona wymykała się dech wstrzymując, uśmiechnięta, drżąca, na wpół rozebrana.
Rudolf miał na sobie obszerny płaszcz; otulał ją nim całą i objąwszy jej kibić, pociągał w milczeniu w głąb ogrodu.
Siadali w altance, na tej samej ławeczce ze spruchniałych żerdzi, gdzie kiedyś Leon tak miłośnie na nią spoglądał podczas cichych letnich wieczorów. Nie myślała już o nim teraz.
Gwiazdy błyszczały przez gałęzie ogołoconego z liści jaśminu. Słyszeli za sobą szmer płynącej rzeki i od czasu do czasu trzeszczenie suchych trzcin na wybrzeżu. Ciemne masy wyłaniały się tu i owdzie z nocnych cieni; niekiedy mocniejszym podmuchem wiatru poruszone, pochylały się i prostowały jak olbrzymie czarne fale. Nocnym chłodem przejęci, mocniej się tulili do siebie, westchnienia wydawały im się głębsze, oczy, które zaledwie dojrzeć mogli, wydawały im się większemi, a pośród ciszy dokoła panującej, niektóre wyszeptane wyrazy padały im na serce z krystalicznym dźwiękiem i odbijały się w niem w tysiącznych drganiach.
Gdy noc była dżdżysta, chronili się do gabinetu konsultacyjnego, pomiędzy szopą a stajnią. Emma zapalała jeden z kuchennych kagańców, który stawiała za książkami. Rudolf zasiadał tam jak u siebie. Rozśmieszał go widok biblioteki, biurka, całego tego pokoju wreszcie; pozwalał sobie z Karola tysiącznych żartów, które nieprzyjemne robiły na Emmie wrażenie. Byłaby wołała widzieć go poważniejszym, a nawet w danym razie dramatyczniejszym, jak naprzykład wtenczas, kiedy jej zdało się, że słyszy w ulicy odgłos zbliżających się kroków.
— Ktoś idzie! rzekła.
Rudolf zdmuchnął światło.
— Czy masz pistolety? zapytała.
— Po co?
— Ależ.... dla twojej obrony, odparła Emma.
— Czy od twojego męża? Biedaczysko!..
I Rudolf dokończył zdania ruchem, który miał znaczyć: „Zgniótłbym go jednym palcem!”
Emma zdumioną została jego walecznością, chociaż odczuła w niej pewien brak delikatności i rodzaj naiwnego brutalstwa, który ją zgorszył.
Ten ustęp o pistoletach, dał wiele do myślenia Rudolfowi. Jeżeli mówiła na seryo, to było śmiesznem, nawet ohydnem, myślał, gdyż on ze swej strony, niemiał żadnego powodu nienawidzenia tego poczciwego Karola, nie będąc właściwie pożeranym zazdrością, — a pod tym względem Emma złożyła mu dobrowolnie wielką przysięgę, której także nie znajdował w dobrym guście.
Zresztą, zaczynała się stawać ckliwie sentymentalną. Trzeba było zamienić miniatury, ucięto sobie włosów na pamiątkę, a teraz zachciało jej się pierścionka, prawdziwej obrączki ślubnej, na znak wieczystego związku. Często mu prawiła o wieczornych dzwonach lub o głosach natury; potem rozmawiała z nim o swojej i o jego matce. Rudolf stracił swoją przed dwudziestoma laty. Emma wszakże, pocieszała go pieszczoną mową, jak gdyby był osieroconym malcem. Raz mu nawet powiedziała, wpatrując się w księżyc:
— Pewną jestem, że one tam z wysokości cieszą się z miłości naszej.
Ale tak ładną była! Mało ich posiadał tak szczerze naiwnych! Ta miłość bez rozwiązłości była dla niego czemś nowem, co wyprowadzając go z jego zwyczajów, pochlebiało zarazem jego miłości własnej i zmysłowości. Egzaltacya Emmy, z której szydził jego prozaiczny rozsądek, w duszy go zachwycała, dla tego, że do jego osoby zwróconą była. Pewny, że jest kochanym, przestał się krępować i obejście jego zmieniło się nieznacznie.
Nie znajdował już, jak dawniej, tych słów pieszczotliwych, które do łez ją poruszały, ani tych pieszczot gwałtownych, które ją do szału doprowadzały, tak że wielka ta miłość, w jakiej żyła pogrążona, zdała się uciekać z pod niej, jak woda w rzece, któraby wsiąkała w swoje łożysko i muł na dnie jej dostrzegła. Zrazu uwierzyć temu nie chciała; podwoiła czułości, a Rudolf coraz mniej zobojętnienie swoje ukrywał.
Sama już nie wiedziała, czy żałuje, że mu uległa, czy też przeciwnie, pragnie więcej go jeszcze kochać. Upokorzenie, wywołane uczuciem własnej słabości, zamieniało się w urazę, którą łagodziła rozkosz. Nie było to już przywiązanie, ale raczej ciągłe uwodzenie. On miał nad nią władzę nieograniczoną. Bała go się prawie.
Na pozór jednak wszystko było spokojniej niż kiedykolwiek, gdy Rudolf cudzołożny swój stosunek potrafił według swego upodobania prowadzić i po upływie sześciu miesięcy, gdy nadeszła wiosna, znajdowali się względem siebie w położeniu dwojga małżonków spokojnie domowy płomień żywiących.

O tej porze ojciec Rouault zwykł był przysyłać swego indyka, na pamiątkę uleczonej nogi. Podarunkowi towarzyszył zawsze list. Emma odcięła szpagat, którym przywiązany był do koszyka i przeczytała co następuje:
„Moje drogie dziecię!

„Spodziewam się, że list mój w dobrem was zastanie zdrowiu i że dołączony ptaszek wart będzie poprzednich; bo mi się zdaje być jeszcze tłuściejszym i, że tak powiem, mięsistszym. Na przyszły rok, przyślę wam dla odmiany kapłona, a odeślejcież mi kosz, razem z dwoma dawniejszymi. Miałem wypadek z moją wozówką, której dach uleciał pomiędzy drzewa jednej nocy, kiedy wiatr dął silny. Zbiory także nie bardzo świetnie wypadły. Wreszcie, nie wiem kiedy będę mógł was odwiedzić. Tak mi teraz trudno z domu się oddalić, odkąd sam zostałem, kochana moja Emmo!
Tu była przerwa w wierszach, jak gdyby poczciwiec złożył był pióro dla podumania przez chwilę.
„Co do mnie, zdrów jestem, dzięki Bogu, mam tylko katar, który nabyłem w tych dniach na jarmarku w Yvetôt, dokąd poszedłem dla zgodzenia nowego pastucha, odprawiłem bowiem mojego, z powodu zbytniej wybredności jego. Ileż to człowiek nadręczyć się musi z tymi łotrami! Zresztą, był to chłopak nieuczciwy.
„Dowiedziałem się od wędrownego kramarza, który przechodząc tej zimy przez waszą okolicę, kazał sobie ząb wyrwać, że Bovary, ciągle pracuje. Nie dziwi mnie to; kramarz pokazał mi swój ząb i poczęstowałem go kawą. Pytałem go czy ciebie widział? odpowiedział mi że nie; ale że widział w stajni dwa konie, z czego wniosłem, że praktyka dobrze idzie. Tem lepiej, moje drogie dzieci, niech wam Bóg zsyła wszelkie możliwe pomyślności.
„Przykro mi, że dotąd jeszcze niemam szczęścia znać mojej ukochanej wnuczki, Berty Bovary. Zasadziłem dla niej, w ogrodzie, tuż pod oknem twego pokoju, śliwkowe drzewka i nie pozwolę z niego ruszać owocu, aż później na kompoty dla niej, które chować będę w szafie, aż do jej przyjazdu.
„Bądźcie mi zdrowi, kochani moi. Całuję cię serdecznie, droga córko moja i ciebie także, mój zięciu, malutką, w obadwa policzki.

„Wasz na zawsze przywiązany ojciec
„Teodor Rouault.”

Emma przez kilka minut trzymała w ręku ten gruby papier. Pełno tam było błędów pisowni, a w duszy jej ozwała się z pośród nich słodka nuta, która świergotała jak kurka ukryta w cierniowym płocie. Pismo zasypywane było popiołem, z kominka, gdyż nieco szarego pyłu spadło z listu na jej suknię i zdało jej się niemal, że widzi swego ojca schylającego się po szczypce. Ileż to czasu upłynęło odkąd nie jest już przy nim, kiedy siedząc na drewnianym stołeczku przy kominku, bawiła się upalaniem końca długiego kija przy wielkim płomieniu trzaskających trzcin wodnych!.. Stanęły jej w pamięci letnie wieczory pełne światła i woni, źrebięta rżały, kiedy obok nich przechodzono i brykały, a brykały!.. Pod oknem jej był ul; nieraz pszczoły krążąc w promieniach słońca uderzały o szyby jak złote kulki. Jak szczęśliwą była wtenczas! jak swobodną! jak pełną nadziei! ileż słodkich marzeń roiła! Dziś nic z tych złudzeń nie pozostawało, rozwijały się wszystkie! Potraciła je w różnych przygodach duszy swojej, w kolejnych fazach życia swego, w dzieciństwie, małżeństwie i miłości, — gubiąc je tak jak podróżny, który zostawia cząstkę swych bogactw w każdej oberży na drodze.
Ale któż ją tak nieszczęśliwą uczynił? jakaż nadzwyczajna katastrofa tak nią wstrząsnęła? I podniosła głowę, rozglądając się w około siebie, jak gdyby chciała znaleźć przyczynę wszystkich cierpień swoich.
Promień kwietniowego słońca połyskiwał na porcelanach etażerki, ogień płonął wesoło, pod nogami czuła delikatną miękkość kobierca; dzień był jasny, powietrze ciepłe, uszu jej dochodziły srebrzyste śmiechy małej Berty.
W istocie, dziewczynka igrała na trawniku, pomiędzy sianem, które przetrząsano. Położyła się na brzuszku, na kopczyku siana. Felicya trzymała ją za sukienkę. Lestiboudois grabił wokoło niej, a ile razy się przybliżył, klaskała w rączki z radosnym okrzykiem.
— Przyprowadź ją tu do mnie! zawołała Emma, rzucając się ku dziecięciu, aby go uściskać. Jak ja ciebie kocham, biedna moja dziecino! jak ja ciebie kocham!
A spostrzegłszy że miała uszki trochę brudne, kazała zaraz przynieść ciepłej wody, mydła, umyła ją, zmieniła jej bieliznę, pończoszki, zadawała słudze tysiączne pytania co do jej zdrowia, jak gdyby po powrocie z podróży, wreszcie ucałowawszy ją raz jeszcze i popłakawszy nawet trochę, oddała ją w ręce Felicyi, wielce zdumionej tym wybuchem nadzwyczajnej czułości.
Wieczorem tego samego dnia, Rudolf znalazł ją poważniejszą niż zwykle.
— To przejdzie, pomyślał. To kaprys kobiecy.
I opuścił trzy schadzki z kolei.
Gdy znowu przyszedł, okazała się oziębłą i niemal wzgardliwą.
— O! na nic ci się to nie przyda, kochanko...
I udał że nie spostrzega jej smętnych westchnień, ani chusteczki, którą dobywała.
Wtenczas dopiero Emma żałować poczęła.
Zapytywała nawet sama siebie za co tak nienawidziła Karola i czy nie lepiej byłoby módz go pokochać. Lecz Bovary nienastręczał sposobności do podobnego zwrotu uczuć i Emma była w kłopocie co robić z swoją chęcią poświęcenia, gdy w tem aptekarz w samą porę dostarczył jej tak pożądanej sposobności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.